czwartek, 30 listopada 2017

Joanna Lamparska: Szukam skarbów, zgłębiam tajemnice /wywiad/

Rozmawiam z Joanną Lamparską - podróżniczką, dziennikarką i pisarką, autorką niekonwencjonalnych przewodników po Dolnym Śląsku oraz „Złotego pociągu” - historii pewnego szaleństwa.

Joanna Lamparska, fot. z archiwum pisarki

Barbara Lekarczyk-Cisek: Kiedy filolog klasyczny zostaje podróżnikiem i popularyzatorem historii?

Joanna Lamparska: To długa i skomplikowana droga. O mały włos, a w ogóle nie poszłabym szlakiem humanisty, ponieważ będąc w szkole podstawowej planowałam pójść do technikum i ... naprawiać radia. Na szczęście, rodzice wybili mi to z głowy. Będąc już w liceum zapragnęłam zostać reżyserem filmowym, ale kiedy policzyłam, że pracę w zawodzie rozpocznę w wieku dwudziestu pięciu lat, uznałam, że będę już taka stara, że nie będzie mi się opłacało zaczynać coś od początku. W końcu zostałam we Wrocławiu. A ponieważ zawsze mnie pociągały rzeczy niezwykłe, pierwszą powieść napisałam już w czasach licealnych.

Potem, będąc już na studiach, bardzo szybko zaczęłam pracować jako dziennikarz "Słowa Polskiego" i to od razu pisząc reportaże. Był to okres wielkich zmian w Polsce i już wówczas zaczęliśmy mówić o przeszłości Wrocławia i Dolnego Śląska, a równocześnie zajmowałam się sprawami nietypowymi, np. ruchem uzdrowicielskim. Pierwszą książkę napisałam wspólnie z kolegą redakcyjnym Waldkiem Chudziakiem i dotyczyła ona polskich uzdrowicieli. Wtedy właśnie złapałam tego dziennikarskiego "bakcyla". Jeździliśmy autobusami po jakichś zapyziałych wioskach, w których uzdrowiciele przyjmowali ludzi w mizernych chałupkach. Były to tak barwne postacie, podobnie jak ludzie, którzy do nich przychodzili, że ten magiczny, niezwykły  świat wpłynął on na mój własny. Tak to się zaczęło. Od tego czasu szukam skarbów, zgłębiam tajemnice, chodzę po sztolniach, natomiast z trudem odnajduję się w zwykłej rzeczywistości.

Ponieważ zaczęłam także pisać o tych wszystkich dziwnościach, w redakcji doszli do wniosku, że trzeba stworzyć świat poszukiwaczy skarbów i zostałam przeznaczona do tego zadania. Spotkałam się wówczas z Wojtkiem Stojakiem - nieżyjącym już poszukiwaczem skarbów, który zabrał mnie niesamowitym samochodem, jak ze starych amerykańskich filmów, do  swojego domu położonego pod wrocławskim lotniskiem. Otoczenie domu także było niezwykłe. Ale najważniejsze było to, co kryło się w jego wnętrzu. Zobaczyłam tam mianowicie destrukty broni, stare mundury, guziki, słoje ze zwojami starych banknotów... I każdy z tych przedmiotów miał swoją opowieść. To było dla mnie najciekawsze. A zawarty w tych przedmiotach jakiś chichot historii pobudził mnie do dalszych poszukiwań. 

Joanna Lamparska, fot. z archiwum pisarki
Można by zaryzykować stwierdzenie, że od tej chatki wiodą szlaki Pani poszukiwań, dzięki którym powstały książki oraz niezwykły ze swej natury Dolnośląski Festiwal Tajemnic...

Ten festiwal zrodził się z przekonania, że wszyscy potrzebujemy tajemnicy. Każdy z nas robił w dzieciństwie podobne rzeczy: kiedy rodzice wychodzili z domu i zostawaliśmy sami, penetrowaliśmy szafy i szuflady komód, żeby zobaczyć, jaką kryją tajemnicę. Były to np. listy nieżyjącej już babci, zdjęcia, pamiątki, stare dokumenty. Uznałam więc, że dobrze byłoby zebrać ludzi w jednym miejscu, gdzie można by było posłuchać różnych ciekawych historii. Festiwal odbywa się w Zamku Książ, który sam w sobie jest także pełen tajemnic, związanych głównie z historią i rodziną Hochbergów. To szczególne miejsce prowokuje różnego rodzaju odkrycia. Ostatnio pan Prezes Zamku Książ - Krzysztof Urbański przywiózł z Kanady ponad czterysta zdjęć zrobionych przez przedwojennego kucharza. W ten oto niezwykły sposób zamek odzyskał część swojej pamięci. 

Odbyły się już trzy edycje tego festiwalu. Proszę zdradzić, jak wygląda jego przygotowanie.

Od początku założyłam, że historia, często sensacyjna, powinna być opowiadana w sposób interesujący i przystępny, ale muszą to robić fachowcy z najlepszym merytorycznym przygotowaniem. O tym, że jest to możliwe, przekonałam się spędzając dwa tygodnie na Pustyni Zachodniej w Egipcie. Był z nami szef działu starożytności z Luwru - prof. Luc Watrin oraz prof. Krzywiński z Bergen - specjalista od akacji afrykańskiej. Ten ostatni jeździ co roku na trzy miesiące do Afryki, aby zbierać informacje o tej roślinie i mieszka w tym czasie z plemieniem, które posiada jakąś tajemnicę dotyczącą tej odmiany akacji, której jednakże nie chce profesorowi zdradzić. Otóż ten specjalista tak opowiadał o akacji, że słuchaliśmy tego, jak historii kryminalnej. Takich właśnie ludzi, staramy się zapraszać na nasz Festiwal Tajemnic. 

A jak powstają tematy tych opowieści?

Pojawiają na bieżąco. W tym roku mamy "Złoty pociąg", ale także odkrycia związane z oddziałem Bartka AK, który został otruty na Opolszczyźnie przez SS i żywcem wysadzony w powietrze. W tym roku prof. Krzysztof Szwagrzyk z IPN wraz z  Dyrektorem Muzeum Archeologicznego  - Maciejem Trzcińskim i ze specjalistami medycyny sądowej odkryli dwa miejsca, w których znajdują się szczątki tych ludzi i będą odtwarzać cały przebieg zdarzenia. Przywracanie pamięci o tamtych czasach uważam za bardzo ważne, toteż chciałabym o tym opowiedzieć. 

Jest Pani z wykształcenia także archeologiem sądowym. Co to w praktyce oznacza?

To jest archeologia grobów, na podstawie której można odtworzyć przebieg zbrodni, a także ostatnie chwile zmarłego. Dzięki archeologii sądowej będzie można zrekonstruować ostatnie godziny życia tych zmarłych w dramatycznych okolicznościach młodych ludzi z AK. Znaleziono ich rzeczy osobiste.Wiemy także, że w oddziale znajdowała się ciotka braci Golców. Będzie można także odtworzyć sam przebieg zbrodni. Mam nadzieję, że uda się również zrobić o tym film. Jest to ważne nie tylko z punktu widzenia faktów historycznych, ale ma również znaczenie moralne. Strach, niechęć, ale i szacunek budzi w nas ciało, które się rozkłada, Natomiast kości ludzkie traktujemy często bez takiego szacunku. Sądzę więc, że takie wykłady pozwalają nam spojrzeć na kwestię śmierci i ciała ludzkiego w inny sposób. 

Czego jeszcze możemy się spodziewać na tegorocznym Dolnośląskim Festiwalu Tajemnic?

Joanna Lamparska w drodze do Mekki, z archiwum pisarki

W tym roku chciałabym zaprosić trzy kobiety związane z dolnośląskimi pałacami: właścicielkę, przedwojenną służącą i pierwszą powojenną mieszkankę. Będzie więc pani hrabina Melita Salaj - właścicielka Pałacu Morawa, która wydzierżawiła pałac swojej rodziny po wojnie i urządziła w nim miejsce spotkań. Jako dziecko była m.in. przypadkowym świadkiem ewakuacji dzieł sztuki, spośród których zapamiętała obraz Leonarda da Vinci: "Dama z łasiczką". Zapamiętała ten obraz, ponieważ za pałacem znajdowała się hodowla gronostajów.
Przyjedzie także ostatnia służąca z pałacu w Rogowie Sobóckim, wysadzonym w 1972 roku w powietrze. Będziemy gościć autochtonkę - żonę pierwszego po wojnie zarządcy pałacu w Domanicach. Myślę, że połączenie tych trzech historii może się okazać bardzo interesujące. 
Zaprosimy także gości z dalszych rejonów: nurka - Jerzego Janczukowicza, który jako pierwszy zbadał wrak MS Wilhelma Gustloffa. Udostępni nam wystawę swoich zbiorów.   

Na tegorocznym festiwalu będzie także obecny Krzysztof Kurzeja, przeor zakonu templariuszy w Polsce, bo chcielibyśmy opowiedzieć także trochę o zakonach w Polsce. Będzie dużo spotkań i wystaw. Chciałabym także odtworzyć szpital polowy z czasów II wojny światowej na strychu Zamku Książ. 

Od pewnego czasu zamki stanowią szczególny obiekt Pani zainteresowań, na co wskazują m.in. programy telewizyjne z Pani udziałem. Wcześniej pisała Pani nieszablonowe przewodniki o dolnośląskich zamkach.

Wraz z Michałem Wójcikiem prowadzę  program telewizyjny ”Kup pan zamek” dla stacji Discovery Canal Plus.  Razem wybieramy obiekty, choć staram się, aby były przede wszystkim z rejonu Dolnego Śląska. Mamy w tym regionie najwięcej pałaców w Polsce i co za tym idzie - najwięcej barwnych właścicieli. Wybieramy zatem obiekty, które mają ciekawą historię, a równocześnie takich właścicieli, którzy oddali im swoje serce.

Prezentowaliśmy m.in. Pałac Jedlinka w Górach Sowich, mający fantastycznych właścicieli, którzy dla lepszego poznania historii pałacu zaczęli studiować historię i historię sztuki. Mamy także przepiękny barokowy pałac w Pieszycach, którego właściciel odrestaurował w sposób budzący kontrowersje, a jednak jest w tym pasja i miłość do tego obiektu. Wszystkie te historie są niezwykle interesujące.  

Jest Pani także zawołaną podróżniczką. Dokąd prowadzi szlak tych podróży?

Kiedyś podróżowałam w poszukiwaniu jakichś ekscytujących sensacji. Obecnie lubię obserwować zwyczajne życie. Nie robię już także tylu zdjęć. Podróżuję dość daleko, ale nie tak często. W ciągu ostatnich dwóch lat byłam w Wietnamie, w Afryce Południowej, odbyłam też wspomnianą na początku podróż na Pustynię Zachodnią. Była to jedna z wielkich przygód mojego życia, ze względu na to, że ta cisza i brak sztucznych bodźców okazały się zbawienne, ponieważ wyostrzały zmysły i cudownie otwierały na bodźce naturalne: szum piasku, przesuwające się ziarenka... Pustynia ma różne oblicza: czasami są to zwykłe wydmy, innym razem obrazy jak z Salvadora Dali - dziwne, białe konstrukcje ciągnące się po horyzont. Ma złudne światło i często trudno jest określić odległość, co może się okazać niebezpieczne. 

Joanna Lamparska, z archiwum pisarki


Była to także wyprawa naukowa, która również wiele mi dała. Tarek El-Mahdi, założyciel Dabuka Expedition od 30 lat eksploruje pustynię To on, w towarzystwie badaczy z całego świata, m.in. wybitnych archeologów z Sorbony,  poprowadził nas śladem księcia Kamala - następcy tronu egipskiego na początku wieku, który pragnął życia pełnego przygód, a nie rządzenia krajem. Chciał nawet wprowadzić na pustynię samochody, aby łatwiej się po niej poruszać. W rezultacie sam jeździł po pustyni citroenem na gąsienicach i odkrył fantastyczny płaskowyż. Książę udał się w tę podróż śladami zaginionej mitycznej oazy, o której pisali średniowieczni arabscy podróżnicy. Nie znaleźli wprawdzie białej oazy pełnej skarbów, natomiast odkryli ów płaskowyż. Jego śladem wyruszył potem hrabia László de Almásy, który stał się potem bohaterem filmu "Angielski pacjent". Jechaliśmy ich śladami, zwiedzając przy okazji jaskinie, w których znajdują się freski mające po osiem tysięcy lat. Jedne przedstawiają ludzi wyglądających tak, jakby pływali, inne - wołu bez głowy, którego nazywają "potworem".  Fekri Hassan, jeden z najwybitniejszych archeologów i antropologów specjalizujących się w tym rejonie, starszy już profesor z Kairu, określił pływaków jako symbole odmiennych stanów świadomości. Młodszy, Luc Watrin z Paryża, przeciwstawił mu inną hipotezę, wedle której kiedyś w tym miejscu było morze. Pomyślałam, że skoro tak wybitni naukowcy dysponowali jedynie hipotezą, to i amator może mieć na ten temat własne zdanie - równie uprawnione jak tamte. 
Obecnie dochodzę do wniosku, że jedyne, co mogę zbierać, to wrażenia, odczucia, miłe wspomnienia. Czasem zupełnie nieplanowane spotkanie z kimś jest dla mnie o wiele ciekawsze niż zabytki. 

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline.

"Złoty pociąg" Joanny Lamparskiej: Anatomia szaleństwa

Jakie były początki polskiej gorączki złota, kim są jej bohaterowie i dlaczego dolnośląska odmiana szaleństwa nie jest niebezpieczna - dowiecie się z najnowszej książki Joanny Lamparskiej.

Burda NG Polska
Nie minął rok od czasu, kiedy gorączka "Złotego Pociągu" osiągnęła swoje apogeum, a już pojawiła się publikacja, która próbuje spojrzeć na tę historię w pewnej perspektywie: pokazać jej głównych bohaterów, zbadać mechanizmy - innymi słowy: poddać refleksji. Nie bez przyczyny zatem "Złoty Pociąg" Joanny Lamparskiej nosi podtytuł "Krótka historia szaleństwa", choć - jak wiemy - szaleństwo ma swoją długą historię i do końca pojąć się go nie da.
Czy szaleństwo można pojąć?

Temat sam w sobie bardzo interesujący, a próby jego opisania znajdziemy i u Michela Foucaulta, który zajął się "Historią szaleństwa w dobie klasycyzmu" (wiadomo, o tej epoce myślimy, że była na wskroś racjonalna), i w eseju Zbigniewa Herberta: "Tulipanów gorzki smak", przypominającym historię manii tulipanowej, która ogarnęła naród tak oszczędny i trzeźwy. Dlaczego więc mielibyśmy być gorsi od Holendrów? Joanna Lamparska dowodzi, że my, Polacy, nie pozostajemy w tyle i też swoje szalone historie mamy.

Niewinne złego początki

U Holendrów zaczęło się całkiem niewinnie - od niewielkiej cebulki sprowadzonego ze Wschodu tulipana, a zakończyło społeczną psychozą. Historia naszej namiętności jest stosunkowo niedawna, choć okoliczności jej powstania są o wiele bardziej dramatyczne. Zimą 1945 roku Niemcy w wielkim pośpiechu pakowali cenne przedmioty i archiwa, w tym także wrocławskie złoto i wywozili je pociągami za Zachód. Podobno jeden skład nigdy nie dojechał do stacji Wałbrzych-Szczawienko, jakby rozpłynął się w powietrzu. Historia ta żyła swoim utajonym życiem w wyobraźni ludzkiej do chwili, gdy 18 sierpnia 2015 roku zaczęło się prawdziwe pandemonium. Pojawili się mianowicie dwaj tajemniczy mężczyźni, w których imieniu radca prawny złożył pismo z oświadczeniem, iż znają miejsce, w którym ukryto pociąg i zdradzą je, gdy otrzymają zapewnienie o dziesięcioprocentowym znaleźnym. Joanna Lamparska jako osoba od dawna zajmująca się różnymi tajemnicami Dolnego Śląska, znalazła się w samym oku cyklonu. 

Dolnośląska odmiana gorączki złota

Nie tylko przytacza swoje rozmowy z pierwszoplanowymi, niezwykle barwnymi  postaciami tego fascynującego dramatu, ale jednocześnie zgłębia mechanizmy szaleństwa. Rozważa, jak to się dzieje, że zostają uruchomione pewne procesy, jak się rodzi fascynacja opowieścią, jej pierwsze impulsy, jak wygląda rozwój wypadków i dochodzi do pozytywnej konstatacji, że

Na Dolnym Śląsku niemal każdy od czasu do czasu zapada na gorączkę złota. Na ogół nie jest niebezpieczna, wprost przeciwnie, sprawia, że chory częściej wychodzi na powietrze, maszeruje po lesie, rozmawia ze starszymi sąsiadami, o których wcześniej nie pamiętał. I choć gorączka atakuje czasami, to od 1945 roku trwa nieprzerwanie stan podgorączkowy.

Docieramy z autorką do "miejsc zdarzenia", obserwujemy zachowanie przybyłych licznie dziennikarzy z całego świata oraz rzesz turystów, bo dzięki szybkiemu obiegowi informacji polska gorączka udziela się reszcie świata. Tropy wiodą tu i tam, mnożą się niesamowite historie i hipotezy, pojawiają świadkowie. Mało tego: powstają wiersze i piosenki o Złotym Pociągu, szaleństwo działa bowiem również na twórczą wyobraźnię. Zaczynają się wiercenia i poszukiwania. A z całego świata zgłaszają się potencjalni "właściciele" ukrytego złota. Ostatecznie skarbu nie znaleziono i sprawa nieco przycichła, ale - jak pisze autorka:

Wirus tylko drzemie. Na chwilę przymknął oczy i przyczajony czeka na okazję, żeby znowu zacząć rozsiewać złoty pył.

Książka Joanny Lamparskiej: "Złoty Pociąg. Krótka historia szaleństwa" ukazała się Burda NG Polska

środa, 29 listopada 2017

Martina Pollacka "Skażone krajobrazy"

Co skrywają przed nami pozornie idylliczne widoki? Czym są skażone krajobrazy? Jak zawarte w nich tajemnice wpływają na życie mieszkańców? Na te i inne pytania próbuje odpowiedzieć Martin Pollack w swojej najnowszej książce.

Wydawnictwo Czarne

Sielskie krajobrazy

Najnowszy tom reportaży Martina Pollacka "Skażone krajobrazy" zaczyna się łagodnie, tak, jakbyśmy tego mogli oczekiwać. Autor pisze mianowicie o tym, co sobie zazwyczaj wyobrażamy, gdy myślimy o krajobrazach:

Widzimy obraz pięknej, radującej wszystkie zmysły natury, jaką znamy z niezliczonych opisów i obrazów.

A jeśli się do tego doda wyidealizowane pejzaże dzieciństwa, szczególnie, jeśli było ono szczęśliwe i bezpieczne albo tak nam się przynajmniej wydaje, to związane z krajobrazem skojarzenia są wyłącznie pozytywne. 
Tymczasem - jak pisze autor - wiele krajobrazów utraciło swoją rzekomą niewinność. I to nie tylko na skutek bitew, po których pozostają groby poległych z sentencjami w rodzaju "Przyszliśmy z daleka szukać śmierci". Tajemnice, które w sobie ukrywają, bywają niekiedy przerażające. Stary cmentarzyk ofiar wojennych budzi zadumę, ale i poczucie, że to właściwy sposób upamiętnienia poległych.

Krajobrazy skażone

Jest o wiele gorzej, jeżeli nie wyznacza się takich miejsc pamięci, nie czci poległych bohaterów... Takie krajobrazy określa Pollack jako skażone. Są wszędzie, gdzie dokonywano masowych mordów i gdzie sprawcy usiłowali następnie swoją zbrodnię ukryć.
O takich właśnie miejscach napisze w swojej najnowszej książce:

Chciałbym pokazać tu pewne mechanizmy oraz ich skutki, a także procesy, które oddziaływały i nadal oddziałują na krajobraz. W jaki sposób powstają skażone krajobrazy? Krajobrazy kryjące masowe groby.

Pisarz, by tak rzec, tropi ślady owych zbrodni, które na zawsze zmieniły krajobraz nie tylko dla niego, ale i dla tych, którzy tam mieszkają od pokoleń, a przede wszystkim tych, których bliscy zostali wrzuceni do zbiorowego grobu w ziemi, w pustych sztolniach, a nawet rzekach czy jeziorach. Opisuje ich historie, próbując dokonać niemożliwego: zwracając ofiarom niepowtarzalne rysy, ich godność, ich historie. Zaczęło się to od dwóch Polaków zamordowanych w Burgenlandzie pod koniec II wojny. Ich dzieje i wspomnienia żyjących zawarł pisarz w tomie "Dlaczego zastrzelono Stanisławów?". Taki był początek. Choć temat to trudny, szczególnie dla potomka nazistów, a może właśnie dlatego Martin Pollack wydobywa z niepamięci tych, których sprawcy pragnęli unicestwić całkowicie, również pamięć o nich. Holokaust i inne akty zbiorowego ludobójstwa nie są bynajmniej czymś, o czym należałoby zapomnieć i myśleć, że nas to nie dotyczy. To nie tylko nieporównywalny z niczym innym, nigdy wcześniej nie występujący cywilizacyjny upadek, którego skutki odczuwamy do dziś - czy tego chcemy, czy nie. Skutki bowiem oddziaływały i nadal oddziałują na krajobraz. Takie krajobrazy, naznaczone zbrodnią, opisuje pisarz w swojej najnowszej książce. Jej skromne rozmiary nie pozwalają, aby przytłoczyła nas liczba. Za to opisane miejsca oraz ludzkie świadectwa poruszają wyobraźnię i pozostają w pamięci.

Co kryją naprawdę krajobrazy dzieciństwa?

Autor udaje się tropem takich miejsc, nie oszczędzając przy tym także samego siebie. Wspomina ukochanego dziadka, bezwzględnego niemieckiego nazistę, u którego się wychował i którego wspaniałe opowieści współtworzyły jego mit o sielskim dzieciństwie. Dziadek porywająco opowiadał o swoich przygodach i polowaniach w młodości, którą spędził  w dawnej niemieckojęzycznej enklawie na południe od Lublany. Kiedy jako dorosły człowiek pisarz udał się w tamte strony, natrafił na ślady masowych grobów. Katami byli nie tylko hitlerowcy. Spoczywają tam również ludzie wymordowani na rozkaz Tito przez komunistycznych partyzantów. Aby zaoszczędzić amunicji do jaskiń kresowych wrzucano nie tylko trupy, ale również żywych ludzi. Spoczywają tam po dziś dzień, ponieważ wydobycie ciał nie jest możliwe.

W Kočevskim Rogu mordercy uczynili z krajobrazu swojego wspólnika - pisze autor. O masowych grobach w Gottscheer Hornwald dziadek nigdy nie wspominał. Ani słowem. Czyżby nie wiedział? Nie wierzę.

Prawdy nie da się zakopać na zawsze

Kiedy w Jugosławii załamał się komunistyczny reżim, zaczęli ujawniać się świadkowie i okazało się, że polityka tuszowania przeszłości stała się pożywką dla pogłosek. W 2008 roku w nieczynnej od dziesięcioleci sztolni, znajdującej się nieopodal Lašku kopalni Huda Jama, odkryto przypadkiem zmumifikowane zwłoki kilkuset osób w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat. Większość ofiar stanowili członkowie nacjonalistycznej formacji zbrojnej Słoweńska Domobrana, żołnierze sprzymierzeni z Hitlerem, których zabili komunistyczni partyzanci. Mieli na zawsze pozostać we wnętrzu góry, a jednak tak się nie stało...

Chociaż to nieporównywalne, największe wrażenie zrobił na mnie reportaż z Bełżca, gdzie Niemcy i Austriacy założyli pierwszy z trzech obozów zagłady w ramach tzw. Akcji Reinhardt. W 1942 roku zamordowano tam setki tysięcy ludzi, głównie Żydów, ale także Romów i radzieckich jeńców wojennych. Wypróbowywano tutaj przemysłowe sposoby masowego zabijania ludzi, które potem udoskonalano w Auschwitz i innych obozach śmierci. Otóż zachowały się zeznania świadków - mieszkańców okolicznych wsi, którzy opowiadali, że okolicę zasnuwał miesiącami gęsty cuchnący dym, który pokrywał wszystko, że wiatr na kilometr rozwiewał osmolone włosy zmarłych...

To był grzech, straszny grzech - mówi jeden z bohaterów reportażu. Jak mamy tu żyć z tymi wszystkimi zmarłymi pod naszymi łąkami i polami?

Bestialskie akty zmieniają ludzi i krajobrazy

Kiedy patrzymy na krajobraz powinniśmy zadawać sobie pytania: Czy coś przed nami skrywa? Czy rzeczywiście jest niewinny i idylliczny? Czy powinniśmy stawić czoła historii, nawet jeśli okaże się tak przerażająca?
Autor odpowiada twierdząco. Dlaczego? Ponieważ podobne bestialskie akty zmieniają nie tylko miejsca w których się wydarzają. Zmieniają także język i ludzi, którzy mają w nich udział. Jeziora, które skrywają mroczne tajemnice, nie zamarzają, drzewa nie rodzą owoców, łąki wydają zatrutą trawę...

No właśnie. Skąd wiadomo, że podczas wędrówki, w lesie albo pracując w ogrodzie nie natkniemy się na coś, co może się okazać świadectwem najnowszej historii? Martin Pollack twierdzi, że zawsze się z tym liczy.

Książka Martina Pollacka "Skażone krajobrazy" ukazała się w Wydawnictwie Czarne, w tłumaczeniu  Karoliny Niedenthal. 

Joanna Bator: "Wyspa Łza". Wszystko jest opowieścią

Książka Joanny Bator jest opowieścią o tworzeniu. Zaglądamy niejako do literackiej pracowni i obserwujemy, jak z niepokoju, poszukiwań, podróży i własnych lektur rodzi się nowa jakość. 

Wyd. ZNAK

Twórczy niepokój

Zaczyna się od wewnętrznego rozedrgania. Trwająca kilka miesięcy bezsenność roztraja coraz bardziej. Nie pomagają próby racjonalizacji takiego stanu. Cóż to zresztą za racjonalizacja, skoro bohaterka otrzymuje w formie pomocy... wróżbę.

Przez chwilę byłam gotowa uwierzyć, że za wszystko odpowiedzialny jest konflikt między ascedentem w Strzelcu a mym wnętrzem, które oświetla ponoć smętny Księżyc w Rybach. Dalej wróżka pisała - ironizuje - iż ogólnie jestem uszkodzona Saturnem, co akurat brzmiało wyjątkowo swojsko, bo codziennie słyszę podzwaniające pierścienie tej mrocznej planety, spokrewnionej z Czarnym Słońcem.

Cóż więc czyni pisarka, która za wszelką cenę pragnie uniknąć depresyjnego banału i załamania twórczego? Ano, postanawia wybrać się w podróż bezinteresowną i dziką, w opowieść nieoswojoną. Jest to podróż śladem kobiety, która "znikła bez śladu".  Uczepienie się tych słów zdaje się być furtką  prowadzącą do nowej opowieści. Z pewną dozą szaleństwa rozpoczyna poszukiwania i wreszcie znajduje jedną z wielu zaginionych kobiet  - Sandrę Valentine. 

... poczułam, że ruszam z miejsca, jakby ktoś podał mi dłoń i pociągnął, i zaczęłam pisać. 

A ponieważ bohaterka zginęła na Sri Lance - wyspie o kształcie łzy, udaje się tam jej śladem.



Napisać własną historię to dopiero wyzwanie

Wszystko jest opowieścią

Podróż na Wyspę Łzę tropem innej kobiety, by napisać reportaż literacki z przygód własnego ja, odbywa wyłącznie z czarnym zeszytem, podobnym do tego, który był własnością starego bajarza. Tak rozpoczyna się opowieść, w której właściwie niewiele się dzieje, ale jest ona zaproszeniem do egzotycznego, tajemniczego świata, który jest doskonałym miejscem do tego, aby opowieść się snuła. Bohaterka jedzie tam jednak wyposażona - dosłownie lub mentalnie - w lektury, do których będzie się ciągle odnosiła: "Światło obrazu" Rolanda Barthesa, listy Stanisława Ignacego Witkiewicza, "Czarnoksięstwo" Rogera Caillois, powieści Haruki Murakami i wiele innych. Bo pisarz nie tworzy niczego "od nowa", ale podejmuje dyskurs z tym, co już napisali inni. Jak pająk tka na tej kanwie swoją opowieść, której tworzywem stają się napotkani ludzie oraz własne przeżycia. Nie opuszcza jej przy tym autoironiczny dystans.

Uległam błyskawicznej przemianie w cudzoziemkę ubraną w zwane haremkami szerokie bawełniane spodnie z krokiem do kolan, jakich nie noszą żadni miejscowi w żadnym ze znanych mi krajów Azji. (...) Kostium więc mam, ale jeszcze nie wiadomo, jaką zagram w nim rolę

Kostium jednak jest niezbędny - to akces do pewnej konwencji. Właściwie wszystko jest grą, przede wszystkim grą wyobraźni. Dzięki niej nitki narracji łączą przeszłość z teraźniejszością i fantazmatami. Wizyta w domu wynajętego szofera i jego rodziny pozwala przypomnieć wyobrażenia z wcześniejszych podróży, a także snuć fantazje na temat różnych możliwości  kreowania własnej opowieści:

Wyślę Annę Karr do krainy syren, w końcu ja też mam zamiar tam wracać, i kiedy to postanawiam, widzę ją, jak przeprawia się wpław przez rzekę, lodowatą jak woda, którą popijam krewetkę obficie przyprawioną chilli.

Przywołane zaraz potem wspomnienie dzieciństwa służy głównie temu, aby wyrazić taką oto refleksję, wedle której pisarz patrzy na wszystko jak na potencjalny materiał do snucia swoich narracji:

Teraz umiem rozpoznawać, czy dany człowiek nosi w sobie dobrą historię, tak jak doświadczona gospodyni ocenia pod światło, czy w zapomnianym słoiku przetworów przyniesionym z piwnicy jest nadal coś jadalnego, czy tylko porośnięty pleśnią smutek.

Opowieść napisana wysmakowanym, poetyckim językiem (znać ślady lektury Bruno Schulza), pełna jest zmysłowych skojarzeń: kolorów, smaków i zapachów. Nad opowieścią unosi się zapach cynamonu, kadzidełek, pieczonego kurczaka, drzewa sandałowego i paczuli... 

Samotność smakuje jak świeże pogrzebki wyskubane na żywca z muszli świętego Jakuba.

Ten styl narracji oraz zamieszczone w książce zdjęcia Adama Golca kojarzą mi się z prozą W. G. Sebalda. Ale to już zupełnie inna opowieść.

"Wyspa Łza" to lektura obowiązkowa nie tylko dla ludzi o ambicjach pisarskich, ale także dla wrażliwych, umiejących docenić smaki literatury, czytelników.


Książka Joanny Bator "Wyspa Łza" ukazała się 15 stycznia 2015 roku w Wydawnictwie ZNAK

Drago Jančar: "Widziałem ją tej nocy". Historia utkana z rzeczywistości

Piękna, pełna dramatyzmu  opowieść o miłości, a zarazem dramat moralny z Historią w tle - to problematyka nominowanej do Nagrody Angelusa powieści "Widziałem ją tej nocy". 

Wydawnictwo Czarne
Drago Jančar  to obecnie najwybitniejszy słoweński pisarz i eseista. Jego najnowsza powieść "Widziałem ją tej nocy"   opatrzona została znaczącym mottem, a mianowicie słowami Hansa Christiana Andersena: ... nasze zmyślone historie, utkane z rzeczywistości... 
W istocie, na pozór opowiada historię miłosną, ale z czasem przekonujemy się, jak mocno jest ona osadzona we współczesnej historii.

Duch ukochanej

Powieść Jančara zaczyna się po szespirowsku: pewnej nocy, pod koniec wojny, do znajdującego się w obozie jenieckim bohatera przychodzi ukochana. "Widziałem ją tej nocy, jakby była żywa" - powie pierwszy narrator tej opowieści, Stevo. Tak rozpoczyna się historia miłosna jego i Veroniki, a zarazem Historia przez duże "H". Obserwujemy bowiem koniec pewnego świata i początek nowego - zbrodniczego i niemoralnego, w którym rozbrojeni żołnierze armii królewskiej powracają do kraju, by w mrocznych lasach Bośni walczyć z komunistyczną władzą. Dzięki pierwszej retrospekcji poznajemy główną bohaterkę - młodą, piękną i niezależną kobietę z wyższych sfer, która z miłości do uczącego ją konnej jazdy oficera, porzuca męża i dotychczasowe życie. I chociaż po jakimś czasie powraca, to jednak pozostawia ukochanego, który jest już zupełnie innym człowiekiem. Również świat wokół niego jest zupełnie inny.

Chciałem znów być tym, kim byłem, nim ją spotkałem: dobrym oficerem. Ale nie miałem już w sobie cienia entuzjazmu. (...) Jej już nie ma. I Jugosławii też nie ma. I królewskiego wojska (...). A ja wciąż tu jestem, jeśli w ogóle ja to jeszcze ja - powie na koniec.

Taką samą refleksję mogliby wygłosić pozostali bohaterowie tej historii. Wszyscy oni zmienili się diametralnie pod wpływem Veroniki oraz przeżyć związanych z czasami, w których przyszło im żyć. Tylko Veronika, ona jedna,  zachowuje się tak, jakby nie było wojny, zmian, jakby ludzie byli z gruntu dobrzy, bez względu na okoliczności, ponieważ sama jest wewnętrznie wolna, wrażliwa i prawa. Nie uważa więc, że wojna z czegoś ją zwalnia, od czegoś usprawiedliwia.

Inaczej jest z pozostałymi bohaterami. A dotyczy to ludzi bardzo od siebie różnych. Jednym z narratorów jest matka Veroniki, która na skutek doznanych cierpień zamyka się w czasie przeszłym, a jednocześnie uparcie oczekuje na powrót córki, nie godząc się w ten sposób z jej utratą. Inną narratorką jest służąca, która - podobnie jak pozostali - wyrzuca sobie grzech zaniechania, sądząc, że gdyby postąpiła inaczej, może udałoby się Veronikę uratować. Jest jeszcze niemiecki lekarz wojskowy, a także pracownik zatrudniony w majątku Veroniki i jej męża - główny sprawca nieszczęść, ale nawet on nie potrafi wymazać przeszłości, choć tego pragnie. Większość z nich czyni wysiłek, aby o tamtej sprawie zapomnieć - zapomnieć o przeszłości i o winie. A jednak - zdaje się mówić pisarz - nie ma czegoś takiego jak święty spokój, bo przeszłość powraca, choćby w snach.

Opowieść o sumieniu

"Widziałem ją tej nocy" jest opowieścią o winie, grzechu i o sumieniu,  snutą przez pięciu narratorów, którzy w tej historii uczestniczyli. Ich opowieści są różne, jak różni są oni sami   - czasami piękne i poruszające, a czasami bardzo dramatyczne i pełne okrucieństwa. Postać głównej bohaterki pozostaje jednak niezmienna. Wszystkich fascynuje swoim pięknem fizycznym i duchowym, imponuje szczerością i dobrocią. Powieść Drago Jančara przypomina w jakimś sensie konstrukcję filmu Roberta Bressona "Na los szczęścia, Baltazarze!". Główny bohater - dobry, ufny i bezbronny - staje się niejako sprawdzianem człowieczeństwa dla tych, którzy się z nim zetknęli i doznali od niego miłości i akceptacji. 

Ale jest to także opowieść o historii kraju, podjęta na nowo, aby odkłamać to, co oficjalnie obowiązuje od kilkudziesięciu lat. Prawda bowiem jest okrutna i trudno się do niej przyznać, ale zarazem jest to moralny obowiązek wobec "tych, których zdradzono o świcie", jakby powiedział Herbert. W przeciwnym razie nie opuści nas ich pełen wyrzutu cień.

Książka Drago Jančara "Widziałem ją tej nocy" ukazała się w Wydawnictwie Czarne, w tłumaczeniu Joanny Pomorskiej.

Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Kulturaonline  11 września 2015 roku.


Drago Jančar
urodził się 1948 roku w Mariborze. Jest jednym z najbardziej znanych i najaktywniejszych współczesnych pisarzy słoweńskich, autorem powieści, opowiadań, esejów i dramatów. Jego utwory zostały przetłumaczone na kilkanaście języków i opublikowane w Europie, Azji i Stanach Zjednoczonych. Za swoją twórczość otrzymał wiele nagród, między innymi Nagrodę im. F. Prešerna, najbardziej prestiżową słoweńską nagrodę literacką (1993), Europejską Nagrodę dla Najlepszego Opowiadania (1994), Nagrodę im. Herdera w (2003), Europejską Nagrodę Literacką (2011), trzykrotnie Nagrodę Kresnik za najlepszą powieść — w 1999 roku za Zvenenje v glavi [Dźwięczenie w głowie], w 2001 za Katarina, paw i jezuita (wyd. polskie 2010), a w 2011 za Widziałem ją tej nocy.
Mieszka i pracuje w Lublanie. (za Wyd. Czarne)



Sofi Oksanen: "Gdy zniknęły gołębie" - fascynująca podróż ... /recenzja książki/

Powieść Sofi Oksanen: "Gdy zniknęły gołębie" rozgrywa się w czasach dwóch totalitaryzmów, ale najważniejsze są na tym tle perypetie miłosne bohaterów oraz ich wzajemne uwikłania.

Wydawnictwo Czarne

"Gdy zniknęły gołębie" jest kolejną książką fińsko-estońskiej pisarki, która ukazuje się w języku polskim. Sofi Oksanen jest zjawiskiem niepowtarzalnym - i jako pisarka, i jako kobieta, o czym mogliśmy się przekonać uczestnicząc w spotkaniu z nią w Kinie Nowe HoryzontyPocząwszy od debiutanckiej powieści "Krowy Stalina" (2003), Oksanen stara się przywracać pamięć historii Estonii. Jednakże jej styl narracji sprawia, że opowiedziane historie nabierają cech indywidualnych - są z gruntu subiektywne i przez to "gorące", pełne emocji. W dodatku losy trzech głównych postaci kryją wiele tajemnic, co sprawia, że trudno się od nich oderwać, podobnie jak to ma miejsce w przypadku powieści sensacyjnych. Choć mnie się ta proza bardziej kojarzy ze "Wściekłością i wrzaskiem" W. Faulknera.

W uścisku dwóch totalitaryzmów

Akcja powieści rozgrywa się naprzemiennie w latach czterdziestych, podczas okupacji bolszewickiej, a następnie niemieckiej oraz w latach 60. - kiedy to Estonia po utracie suwerenności staje się się Estońską Socjalistyczną Republiką Radziecką. W powieści nie brakuje autentycznych miejsc, jak choćby kawiarnia "Moskwa", w której przesiadują zarówno współpracownicy KGB, jak też opozycjoniści. Sofi pokazała nam tę kawiarnię na zdjęciu - rzeczywiście niewiele się zmieniła przez te wszystkie lata. Dopiero ostatnimi czasy przestała nosić tę znaczącą nazwę. Również jeden z głównych bohaterów - Edgar ma swój prototyp w postaci człowieka znanego jako autor książek propagandowych, a poza tym - człowiek, który podawał się za lotnika, choć nigdy w życiu nie latał. Takim też poznajemy Edgara, który ciągle na ten temat fantazjuje. 

Wszyscy próbują jakoś przeżyć opresyjne czasy i robią to na różne sposoby. Niemiecka okupacja następuje po bolszewickiej i daje niektórym bohaterom złudną nadzieję, że w ten sposób pozbyli się czegoś o wiele gorszego. Później jednak okazuje się, że to "mniejsze zło" także bywa brutalne, że zamyka się ludzi w obozach koncentracyjnych i zabija. Przegrana Niemców oznacza zresztą powrót do Związku Radzieckiego. Nielicznym udaje się uciec.

Ich troje


Troje głównych bohaterów to zarazem trzy różne światy. Edgar to człowiek - kameleon: w każdym przypadku tak manipuluje ludźmi i sytuacjami, aby wyjść na swoje. Pozornie miły i spolegliwy, jest w istocie bezwzględny i nie zawaha się przed niczym. Działa podstępnie. Nie rozumie, czym jest miłość, bezinteresowność, uczciwość. Jednocześnie, kiedy narracja przybiera jego punkt widzenia, możemy mu się dogłębnie przyjrzeć i zobaczyć powodujące nim mechanizmy:

Proces w Domu Oficerów otworzył nowy rozdział jego życia - Parts nie przegapił nadarzającej się okazji, postanowił obrócić wszystko na swoją korzyść. Kariera etatowego uczestnika rozpraw, naocznego świadka i ofiary hitlerowskiego sadyzmu zagwarantuje mu bezpieczną przyszłość. Będą go wzywać na kolejne procesy, może nawet za granicę, jest im potrzebny. Dlaczego jego żona nie potrafi tego pojąć?

Żona jest dla Edgara rodzajem zasłony dymnej dla jego homoseksualnych skłonności. Nie kocha jej, nie kocha zresztą nikogo, poza mamcią (jak ją nazywa), która gotowa jest dla niego zrobić wszystko. Podczas okupacji hitlerowskiej, kiedy Edgar zmienia po raz kolejny nazwisko i współpracuje z Niemcami, jego żona - sfrustrowana i nieszczęśliwa z powodu odrzucenia przez męża - zakochuje się z wzajemnością w niemieckim oficerze, z którym jej małżonek również współpracuje. Edgar staje się wtedy przypadkowym świadkiem sceny, w której tych dwoje okazuje sobie miłość:
Jakim prawem znalazła się w świecie Niemców, nie mając żadnych zasług? - myśli. Kobieta wsiada do opla, w środku zapala się światło rozświetlające wyłącznie chwile intymne, siedzący w aucie mężczyzna kładzie ręce na ramionach kobiety, unosi dłoń, dotyka jej włosów, jej ucha, i to wewnętrzne światło przyćmiewa dzień i zmienia go w noc, samochód staje się nagle latarnią pośrodku czarnego morza, a oni nawet tego nie widzą, tylko rozpalają się nawzajem, on dotyka jej ucha i rozbłyska światło, ich światło.

Scena ta powtarzać się będzie w umyśle bohatera wielokrotnie w różnych wariantach - kompletnie niezrozumiała, aż dojdzie on do konkluzji, że prędzej czy później będzie miał z niej pożytek.

Trzecim bohaterem, zupełnie różnym od Edgara, jest jego kuzyn Roland. Prawy i niezłomny, jak jego średniowieczny pierwowzór. Pomaga ludziom w opresji, zapisuje zbrodnie kolejnych reżimów, aby nie uszły sprawiedliwości. Wciąga też do współpracy Juudit, w której się zakochuje. Na spotkaniu z Sofi Oksanen dowiedzieliśmy się, że biblijna Judyta jest od dawna obiektem jej fascynacji, stąd zapewne imię bohaterki - osoby kruchej, a jednak mężnej i nieustraszonej. W jej postaci możemy też dostrzec symbol Estonii, bowiem już w swojej wcześniejszej powieści autorka przedstawiła kobiece ciało jako metaforę okupowanego kraju.

Tajemnica i obrazowość narracji

Sądzę, że opisywane przez Sofi Oksanen historie nie byłyby tak interesujące, gdyby nie specyficzny, obrazowy język narracji i gdyby nie aura tajemnicy, która unosi się nad powieścią, utrzymując do końca naszą uwagę. Przeszłość przeplata się z teraźniejszością i dopiero jako pewna całość zaczynają one wiele znaczyć. Zachowania bohaterów, ich myśli, obsesyjne obrazy nabierają głębi i sprawiają, że nie szeleszczą oni papierem. Aby zrozumieć, trzeba dać się pisarce uwieść i zawierzyć do końca. I nie wymaga to od nas bynajmniej żadnego poświęcenia, ponieważ jest rodzajem fascynującej podróży przez ludzkie losy. Aby tego posmakować, wystarczy przytoczyć taki fragment:

Skóra Juudit pachniała jesienią, kroplami deszczu na dojrzałych jabłkach. (...) pachniała moją ojczyzną, pachniała jak kobieta, która tutaj przyszła n świat i tutaj zostanie pochowana, nagle odczułem potrzebę, aby ją przeprosić, że tak często traktowałem ją źle. (...) nie otworzyłem już więcej ust. Czułość nie pasowała ani do tych czasów, ani do tego kraju.

Książka Sofi Oksanen ukazała się w Wydawnictwie Czarne, w tłumaczeniu Sebastiana Musielaka.

Podczas spotkania autorskiego w Kinie Nowe Horyzonty udało mi się zdobyć autograf pisarki. Jak widać, podpis bardzo skomplikowany :-)



Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Kulturaonline w czerwcu 2015 roku. 


Sofi Oksanen (ur. 1977)
– pół Finka, pół Estonka, prozaiczka i dramatopisarka. Zanim całkowicie poświęciła się literaturze, studiowała m.in. na Akademii Teatralnej w Helsinkach. Dzięki trzeciej powieści (Oczyszczenie, 2008) została najmłodszą w historii laureatką Nagrody Finlandia. Otrzymała także Nagrodę Literacką Rady Nordyckiej, Nagrodę imienia Johana Runeberga i francuskie Prix du Roman Fnac oraz Prix Femina Étranger. Oczyszczenie zostało przetłumaczone na ponad trzydzieści języków, w tym polski. (Wyd. Czarne)



wtorek, 28 listopada 2017

Martin Pollack: Dlaczego rozstrzelali Stanisławów?

Ludzkie losy, które przedstawia Martin Pollack w zbiorze reportaży zatytułowanym ”Dlaczego rozstrzelali Stanisławów?”, są jak przeglądanie starych fotografii. Pod wpływem wartkiej narracji nagle ożywają i zaczynają coś znaczyć.

Wydawnictwo Czarne
Pod zagadkowym tytułem książki Martina Pollacka kryje się zbiór reportaży z lat 1982 – 2007. Jednak nie chronologia, ale tematyka zadecydowała o ich sąsiedztwie i kolejności. Sam autor – znany austriacki tłumacz, eseista i publicysta – tak  oto tłumaczy we wstępie zawartość tomu:

Niniejsze teksty upamiętniają poszczególnych ludzi, takich jak Julian Leszczyński, Stanisław Grzanka i Stanisław Mędrek, bezimienni Żydzi w nieznanym polskim miasteczku, pewien tłumacz z Białorusi, bośniaccy uciekinierzy, Żyd, który przeżył na Ukrainie, przyjaciel z okresu studiów w Warszawie, ale także obersturmbannführer ss Rudolf – Heinz Höppner czy mój ukochany dziadek z Amstetten.

Choć pozornie wygląda to na mało spójny tematycznie tom, tak jednak nie jest. Tematem wiodącym jest bowiem nacjonalizm, totalitaryzm i ich skutki. Interesujące jest także, w jaki sposób autor decyduje się na opisanie historii swoich bohaterów. Na ślad dwóch Polaków, których imiona znalazły się w tytule tomu, natrafił autor na wsi, w której zamieszkuje od dziesięciu lat. Zaintrygowało go, skąd się wziął w tym miejscu grób Stanisława Grzanki i Stanisława Mędrka, w jakich okolicznościach zginęli i co przywiodło ich do Bocksdorfu. Żyją jeszcze świadkowie tamtej historii, ale – co istotne i charakterystyczne dla Martina Pollacka – zachowały się zdjęcia obu mężczyzn. Uważne ich oglądanie, możliwe interpretacje, to druga, obok słuchania świadków wydarzeń – ulubiona metoda eseisty. Pamięć ludzka bywa zawodna, fotografia jest o wiele bardziej precyzyjna.

Uwielbiam spekulować na temat fotografii i losów uchwyconych na nich ludzi. – pisze autor w ”Obrazkowej historii”. Kim byli, w jakich stosunkach wzajemnych pozostawali, jakie wiedli życie, co ich poruszało, czy byli szczęśliwi, czy wręcz odwrotnie, co się z nimi dzieje?

Obaj Polacy byli robotnikami przymusowymi, ale zżyli  się z mieszkańcami wsi do tego stopnia, że byli traktowani jak członkowie rodziny. Eleganckie garnitury, które noszą na zdjęciach są tego widomym dowodem. Nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zostali rozstrzelani przez Rosjan w 1945 roku. Jednak ich los stał się udziałem wielu Polaków. Miażdżeni przez dwa totalitaryzmy: niemiecki i rosyjski, mieli niewielkie szanse na przeżycie.

Podobny los spotkał także wielu Cyganów i Żydów. Pollack przedstawia m.in. losy dwóch Żydów: polskiego – Juliana Leszczyńskiego oraz ukraińskiego Z Borszczowa – Rudolfa Schwarza.
Pierwszy z nich całe swoje życie poświęcił zgromadzeniu archiwum jednego człowieka – Rudolfa  – Heinza Höppnera, z którym Pollack spotkał się osobiście na prośbę Leszczyńskiego. Höppner był nie tylko szefem poznańskiego SD, ale także kierował Centralą Przesiedleńczą, która odpowiadała za deportacje Polaków i Żydów i powołała do istnienia pierwszy obóz zagłady Kulmhof. Mało tego, z dokumentu znajdującego się w posiadaniu Leszczyńskiego jasno wynikało, że to on był autorem ”ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, którą uchwalono pół roku później w Wannsee. Leszczyński uważał, że gdyby nie wynalazek Höppnera, z sześciu milionów wymordowanych późnie Żydów przynajmniej  cztery i pół miliona miałyby szansę przeżyć. Próby ponownego postawienia Höppnera przed sądem spełzły jednak na niczym. Podczas spotkania z Pollackiem unika tematu. Uważa, że odsiedział dostatecznie wiele lat i nie odczuwa żadnej skruchy. Istnieniu notatki o ”ostatecznym rozwiązaniu” zaprzecza ze złością.

Mój Boże, życiorys to życiorys, a historia to historia. Ale przecież to było tak dawno.(…) Ale jeśli miałby dziś sobie coś do zarzucenia, to przede wszystkim jedno: - Zawsze fałszywie ocenialiśmy Polaków, niestety, nigdy ich nie rozumieliśmy. Nigdy nie uświadomiliśmy sobie, czego ten naród dokonał w obronie Zachodu, przed Moskowitami, Tatarami, Turkami…

Pollack nie tylko wysłuchuje swoich bohaterów, ale też ich dyskretnie zestawia. W ogóle jest bystrym obserwatorem, dla którego drobne szczegóły składają się na wymowny portret człowieka.

Widzę go przez okno [to o Höppnerze]: dobrze ubranego jegomościa, który toruje sobie drogę wśród przechodniów. Myślę o Julianie Leszczyńskim, w spodniach od dresu, plastikowym płaszczu, berecie baskijskim, w prowizorycznie sklejonych okularach…

Portret Rudolfa Schwarza jest jeszcze bardziej nasycony i intensywny, a to za sprawą wyrazistej osobowości bohatera, który opowiada o swoim życiu nierzadko z autoironią. Twierdzi, że imię otrzymał po cesarzu Rudolfie, który wraz z ukochaną odebrał sobie życie, rzekomo z powodu nieszczęśliwej miłości. Jest to okazja do przytoczenia krążących wówczas pogłosek, jakoby syn starego kajzera nie umarł, lecz został ukarany wysłaniem do Brazylii, a do trumny włożono woskową figurę. Ojciec bohatera był przed wojną szanowanym aptekarzem, który udzielał rad i pomagał Żydom, Ukraińcom, Polakom – bez różnicy. Był niewierzący, wykształcony w Wiedniu, czytywał Goethego i Schillera  oraz czcił Niemców jako kulturalny naród. Schwarzowie byli spolonizowaną rodziną. Żydzi stanowili jedną czwartą ludności miasteczka. Rudolf chodził do polskiego gimnazjum w Borszczowie, gdzie otrzymał solidne wykształcenie, z łaciną i niemieckim. Jeszcze dziś potrafi z pamięci wygłosić strofy z ”Króla olch”… Podczas wojny nie tylko walczył z faszystami  w szeregach Armii Czerwonej, ale później, przez pięćdziesiąt lat, pracował w kołchozach jako naczalnik. 

Opowiada o prześladowaniach Żydów, które miały miejsce także ze strony miejscowej ludności. Kiedy walczył, zginęli jego rodzice i rodzeństwo. Nie mścił się. Nie wyjechał też do Izraela, choć namawiał go do tego siostrzeniec. Uważa, że jego miejsce jest tu, gdzie jego korzenie i gdzie spoczywają najbliżsi, choć nie wiadomo, gdzie są ich mogiły. Jego opowieść człowieka, który widział i przeszedł w życiu niejedno, zaprawiona jest jednak goryczą:

Zawsze chełpiłem się swoim rozsądkiem, miałem się za wyjątkowo rozumnego człowieka, a kim jestem? Durniem. Życie przetraciłem, budując komunizm. I jaki z tego pożytek?

Ludzkie losy, które przedstawia Martin Pollack, także losy własnej rodziny, są jak przeglądanie starych fotografii: pod wpływem wartkiej narracji nagle ożywają i zaczynają coś znaczyć. Coś ważnego również dla nas. Trzeba się tylko nad nimi pochylić i uważnie przyjrzeć, a odkryją przed nami niejedną tajemnicę.

Książka Martina Pollacka ”Dlaczego rozstrzelali Stanisławów” ukazała się w Wydawnictwie Czarne, w tłumaczeniu Andrzeja Kopackiego.

Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Kulturaonline w listopadzie 2014 roku.


poniedziałek, 27 listopada 2017

„Immanuel Kant” operowo, czyli groteskowa apokalipsa /recenzja/

5. Festiwal Oper Współczesnych we Wrocławiu rozpoczął w wielkim stylu „Immanuel Kant” Thomasa Bernharda, z muzyką Leszka Możdżera, wyreżyserowany przez Jerzego Lacha. Można się było przekonać, że współczesna opera stawia ważne filozoficzne pytania i robi to w dodatku w atrakcyjnej formie. Jak niegdyś Bob Fosse w swoich filmach, które na zawsze zmieniły oblicze musicalu.

baner 5. Festiwalu Oper Współczesnych

„Immanuel Kant” Thomasa Bernharda

Dramat Thomasa Bernharda zwykliśmy kojarzyć z teatrem, a w szczególności z przedstawieniem Krystiana Lupy, który po twórczość austriackiego pisarza sięgał wielokrotnie, a jego spektakl „Immanuela Kanta” z 1996 roku, zyskał sławę i uznanie.

Sztuka Bernharda nie ma nic wspólnego z realizmem - jest metaforą i myli się, kto sądzi, że mamy do czynienia z historią prawdziwą, w której to Immanuel Kant faktycznie popłynął statkiem do Ameryki w towarzystwie swojej żony, służącego Ernsa Ludwika i papugi imieniem Fryderyk. W rzeczywistości Kant nigdy nie opuścił Królewca, nie był żonaty i nie wiadomo, czy w ogóle miał papugę. A jeśli nawet, to z pewnością nie przypominała tej z dramatu, w którym również pełni rolę metafory. 

W sztuce austriackiego pisarza Kant płynie do Ameryki, aby odebrać kolejny doktorat honoris causa, a przede wszystkim – by amerykańscy profesorowie (którzy są najlepsi!) zoperowali mu oczy. W przeciwieństwie do pasażerów,  orientujemy się, że płyną do świata, który jest płytki i nie zajmuje się filozoficznymi rozważaniami, ale za to można w nim odzyskać zdrowie: wzrok albo nową rzepkę kolanową, która jest jak naturalna.

„Ja zawiozę Ameryce rozum, Ameryka da mi wzrok” – powtarza z wiarą Kant.

Pozostali pasażerowie to przekrój europejskiej śmietanki: Milionerka, Kardynał, Admirał, Kolekcjoner Sztuki... Luksusowy transatlantyk w jakimś sensie symbolizuje pogrążoną w kryzysie Europę, która podąża do wspaniałej i podziwianej Ameryki – do nowego, lepszego świata. Transatlantyk zdaje się być jak „statek głupców”– metaforą upadku i szaleństwa nowożytnej Europy. Pasażerowie, choć mają się za elitę, są właściwie karykaturalni – groteskowi i zabawni. Jedynie Kant uchodzić może za kwintesencję europejskiej myśli. Ale i on ciągle narzeka i gdera, głównie na służącego, który nieumiejętnie odsłania klatkę z Fryderykiem. Jest po trosze mizantropem jak sam autor, o którym wiadomo, że ciężko chorował i przedwcześnie zmarł. Zresztą, jak powiada sceniczny Kant, nie da się filozofować na pełnym morzu.

Na koniec, zamiast happy andu w hollywoodzkim stylu, jesteśmy świadkami ostatecznej klęski. Krystian Lupa w swoim spektaklu nie stawiał jednak kropki nad „i”, lecz kazał zastygnąć bohaterom w stop klatce, dając w ten sposób większą przestrzeń do refleksji widzowi.



Jędrzej Tomczyk (Fryderyk) i Artur Janda (Kant), fot. M. Grotowski, 
Opera Wrocławska


Kant w operze

Oczywiście nie jest „upiorem w operze”, ale za sprawą użytej konwencji nabiera charakteru groteskowego. Skomponowanie opery na podstawie sztuki Thomasa Bernarda było z pewnością aktem odwagi i wyobraźni. Na szczęście, nie zabrakło jej ani kompozytorowi, Leszkowi Możdżerowi, ani reżyserowi i autorowi scenografii, Jerzemu Lachowi. Ten ostatni sięgał już wcześniej po twórczość Thomasa Bernarda, realizując w 1997 roku spektakl „Ucieczka do Ameryki”, zaś operę z muzyką Leszka Możdżera przygotowywał wcześniej w warszawskiej Operze Kameralnej. Jednak to we Wrocławiu miała ona swoją prapremierę. Niewątpliwie jest dzieło precyzyjnie przemyślane, o czym świadczą brawurowe efekty sceniczne.
Przedsmak tego znakomicie przygotowanego przedstawienia operowego mają widzowie już w foyer, gdzie przemykają majtkowie pokładowi, oni też wpuszczają ich na widownię – jak na statek. I tak oto stajemy się poniekąd członkami załogi tego "statku szaleńców". Muzycy grają wiedeńskie walce, co jako żywo kojarzy się z Titanikiem (a wiadomo, z czym kojarzy się Titanic :-)), zaś po scenie snują się marynarze, dopingowani do pracy przez Stewarda z charakterystycznym nerwowym tikiem.


Marcin Grzywaczewski (Admirał), Katarzyna Haras-Kruczek (Żona Kanta)/fot. M. Grotowski,
Opera Wrocławska
Wszystkie postacie są zindywidualizowane i charakterystyczne: dzięki odpowiednim kostiumom (Ewy Minge!), choreografii, gestom, a przede wszystkim – dzięki wygłaszanym/wyśpiewanym kwestiom. Oczywiście, centralnym bohaterem spektaklu jest Kant (w tej roli gościnnie wystąpił znakomity Artur  Janda). Ubrany w elegancki smoking, nosi ciemne okulary, spoza których nie widać dobrze jego twarzy, jakby się izolował od reszty. Jego żona, odziana w czarną, elegancką suknię, towarzyszy mu dyskretnie i pośredniczy pomiędzy nim a tzw. światem zewnętrznym. Tytułowy bohater zajmuje się głównie Fryderykiem, który jest symbolem umysłu wielkiego filozofa, zamkniętego w klatce, a więc pozbawionego możliwości komunikacji ze światem. Kant jednak sądzi, że odsłaniając go powoli, będzie mógł ostatecznie zademonstrować go światu, a ten doceni jego geniusz. Na razie więc Kant pilnuje, aby odsłonięcie nie było zbyt gwałtowne i przedwczesne. W swojej interpretacji tego wątku Leszek Możdżer twierdził podczas konferencji prasowej, że zasłona na klatce papugi ma jakiś ukryty, głębszy związek z "apokalipsą", słowo to bowiem oznacza "odsłonięcie" (tajemnicy), "zerwanie zasłony". I może prawda bywa dla nas aż tak niebezpieczna, że trzeba nam ją dozować - dowodził


Artur Janda (Kant), Katarzyna Haras-Kruczek (Żona Kanta)/fot. M. Grotowski,
Opera Wrocławska

Podczas podróży Kant nie filozofuje, wygłasza jedynie krótkie kwestie, bo uważa, że mówić o rozumie na pełnym morzu, to niemożliwe.  W swoich zapędach krytycznych wzywa natomiast głównego kucharza, aby mu wytknąć błędy w gotowaniu zup, które mu nie odpowiadają, a poza tym podobno pływają w nich włosy. Kucharz z szacunkiem zdejmuje czapkę, dzięki czemu przekonujemy się, że ... jest łysy :-)

Towarzystwo na statku toczy rozmowy o wszystkim i o niczym, ale tylko pozornie. W istocie konwersacje te mówią wiele o kondycji umysłowej współczesnego człowieka. Jedną z najbardziej znaczących jest scena z lampionami oraz uczta. Towarzystwo, coraz bardziej ożywione alkoholem i podróżą, zaczyna tańczyć, a wreszcie ruszają w korowodzie. Oczywiście, Kant nie bierze w tym udziału. Panuje powszechna euforia, zbliża się upragniona Ameryka. Gwiaździste niebo nad statkiem, będące aluzją do znanego cytatu filozofa, staje się oceanem, wodą – niczym. Toteż finał podróży jest nieco zaskakujący, choć w gruncie rzeczy można się go było spodziewać. Zamiast spodziewanego szacunku i uznania, Kant zostaje wpakowany w kaftan bezpieczeństwa, a Fryderyk – ubrany w elegancki garnitur – dziękuje publiczności. Ironia? Nikomu nie jest potrzebny filozof, który zajmuje się krytyką czystego i praktycznego rozumu albo też metafizyką moralności. To wręcz niebezpieczne! Toteż Kant musi być potraktowany jako szaleniec, który „nie pasuje” do nowoczesnego społeczeństwa. Finałowa apokalipsa ma jednak wymiar groteski – patrzymy na nią z niedowierzaniem, że dzieje się już.


scena zbiorowa: Uczta/fot. M. Grotowski, Opera Wrocławska
Przedstawienie operowe „Immanuel Kant” ma nie tylko znakomitą muzykę – Leszek Możdżer wniósł do tradycyjnej operowej formy powiew świeżości. Jego kompozycje, znakomicie wykonane przez artystów, „rymują się” ponadto z groteskową konwencją spektaklu. Każda rola jest prawdziwą perełką, a przy tym stanowią one precyzyjnie przemyślaną całość. Reżyser, zaprawiony w bojach po „Operetce” Gombrowicza, tworzy oryginalny spektakl operowy, w którym błyskotliwej formie odpowiada głęboka filozoficzna treść. Refleksja nad współczesnym światem – jego wartościami (czy raczej ich brakiem) oraz jego priorytetami niezmiernie rzadko pojawia się na deskach sceny operowej. Tym większe uznanie dla twórców i wykonawców tego znakomitego dzieła.

„Immanuela Kanta” Można było zobaczyć w Operze Wrocławskiej 25 i 26 listopada 2017 roku.

Dyrygent: Przemysław Fiugajski
Reżyseria i scenografia: Jerzy Lach
Reżyseria świateł: Kamil Jach
Kostiumy: Ewa Minge
Choreografia: Jarosław Staniek

obsada:

Kant - Artur Janda*
Pani Kant - Katarzyna Haras-Kruczek
Milionerka - Hanna Sosnowska
Fryderyk - Jędrzej Tomczyk*
Ernst Ludwig - Jerzy Szlachic
Kapitan - Wojciech Parchem*
Admirał - Marcin Grzywaczewski
Kardynał - Barbara Bagińska
Kolekcjoner - Marek Klimczak
Steward - Mirosław Gotfryd
* - gościnnie


Kto otrzyma Nos Chopina podczas Millennium Docs Against Gravity Film Festival?

 12 wspaniałych filmów dokumentalnych o ludziach całkowicie oddanych sztuce, która zmienia nie tylko ich życie, ale fascynuje i porusza takż...

Popularne posty