środa, 31 stycznia 2018

Krzysztof Łoszewski: To my nadajemy ubraniu charakter /wywiad/

Rozmawiam z Krzysztofem Łoszewskim, autorem książki o historii mody męskiej – stylistą, projektantem i arbitrem elegancji, projektantem kostiumów do filmów: "Układ zamknięty" i "Zaćma" R. Bugajskiego.

Krzysztof  Łoszewski, fot. Bartek Bobkowski

Barbara Lekarczyk-Cisek: Jestem Pan autorem dwóch książek będących rodzajem poradnika mody męskiej. Ostatnio ukazała się publikacja znacznie bardziej spektakularna, a mianowicie ”Od spódnicy do spodni. Historia mody męskiej”. Co Pana skłoniło do jej napisania?

Krzysztof Łoszewski: Kilka lat temu Monika Jaruzelska, założycielka Szkoły Stylu, zaproponowała mi poprowadzenie zajęć z historii współczesnej mody męskiej. A ponieważ przez około dwadzieścia lat mieszkałem w Brukseli i zajmowałem się modą, toteż dokładnie wiedziałem, co się działo w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Pamiętam  początki karier różnych projektantów. Wprawdzie w 1997 roku wróciłem do Warszawy, ale nadal zajmowałem się modą. Jeździłem do Paryża na targi jako przedstawiciel firmy, w której pracowałem. Propozycja Moniki sprawiła, że musiałem swoją wiedzę uporządkować i wówczas skonstatowałem, że z dekady na dekadę moda męska stale się zmieniała. Wydarzenia polityczne, a także muzyka wpływały na te nowe tendencje. Początkowo pomysł napisania książki dotyczył historii mody męskiej po II wojnie światowej. Potem jednak pomyślałem, że okres międzywojenny jest tak interesujący i bogaty, ciągle inspiruje projektantów, nie mogę więc o nim nie wspomnieć. Uwzględniłem również XIX w. , bo ukształtował wówczas znany nam męski strój. Na to nałożyły się powszechne opinie o zniewieściałości współczesnych mężczyzn. Pragnąłem pokazać, że w wiekach poprzednich mężczyźni byli bardzo zainteresowani modą, która wyznaczała ich status społeczny. I tak cofnąłem się do początków, kiedy nie było spodni, ale tylko jakaś przepaska wiązana na biodrach. Jeszcze w starożytnym Rzymie uważano, że spodnie są czymś nieprzyzwoitym. Nie interesowała mnie historia kostiumu. Bardziej skupiłem się na tym, co podobało się mężczyznom i dlaczego tak się ubierali.

W sztuce Sławomira Mrożka pt. ”Krawiec” tytułowy bohater – dyktator mody mówi takie oto znamienne słowa:
Nagość to nicość, natura, chaos, barbarzyństwo. (…) Zasłonię wszystko. Czyli nadam wszystkiemu sens.
Czy Pan także uważa, że ubranie nadaje człowiekowi sens?

Prowadząc zajęcia z zakresu dress code’u muszę wyjaśniać, dlaczego tak, a nie inaczej powinniśmy być ubrani. Ubranie jest kodem, który wiele o nas mówi ludziom, szczególnie tym, którzy nas nie znają. Kiedy obserwujemy przechodniów, możemy zgadywać, czym się zajmują. Ubranie mówi przede wszystkim o tym, jak my siebie postrzegamy. Obecnie, coraz częściej latem w mieście mężczyźni noszą krótkie spodnie, zamiast – jak kiedyś – długich, lnianych lub bawełnianych. Dlaczego wszyscy się rozbierają, mimo że źle w tym wyglądają?  Czy wynika to z pewnego rodzaju lekceważenia innych, myślenia w rodzaju: kogo to obchodzi? Jak się komuś nie podoba, nie musi się przyglądać ? Ubranie tworzy więc osobowość tego, który je nosi. Na przykład ubrani starannie, szybciej stajemy się wiarygodni. Z większą uwagą słuchamy zadbanych ludzi. Jasne, że będąc rozebrani,  wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie. Właśnie ubranie zaczyna zwracać na nas uwagę i informuje, z kim mamy do czynienia. Można być ubranym w drogie rzeczy i nie wyglądać dobrze, bo całość zepsują brzydkie czy brudne buty.

W powszechnej opinii to kobiety uchodzą za zwolenniczki mody, podczas gdy mężczyźni są uważani za tradycjonalistów. Ale przecież nie zawsze tak było. Dość wspomnieć scenę ze znanego filmu ”Niebezpieczne związki” Stephena Frearsa, w którym grana przez Johna Malkovicha główna postać męska bardzo starannie ubiera się przed wyjściem z domu. Strój służy mu nie tylko do podkreślenia pozycji społecznej, ale także do zdobywania kobiet. Mówiąc współczesnym językiem, jest wielokrotnie zakodowany.  Również z Pańskiej książki wynika, że mężczyźni stroją się o wiele staranniej niż kobiety. Jakie są źródła tych zachowań?

Tak, wszystkie elementy stroju bohatera, począwszy od peruki, a skończywszy na butach, były podporządkowane jednemu celowi: podobać się kobietom i wzbudzić ich zaufanie. I mimo koronek oraz butów na obcasie, nie uchodził za zniewieściałego, wręcz przeciwnie. Ludzie jego pokroju w pewnym sensie sprzedawali swój wizerunek, bo dzięki temu ich społeczna pozycja rosła.
Dzisiejszy stereotyp mężczyzny w spodniach pochodzi z końca XIX wieku. Człowiekiem, który stworzył nową bazę męskiej elegancji, był angielski dandys Beau Brummell. Jedwabie i aksamity zastąpił ubraniami z wełny. Mężczyzna zmienił się również dlatego, że poszedł do pracy. Zaczął uprawiać sporty i jeździł rowerem, podróżował. W związku z tym musiał ubierać się zupełnie inaczej. Gama kolorów, którą wprowadził siedemdziesiąt lat wcześniej Brummell: granaty, szarości i czernie okazały się być po prostu praktyczne. Stereotyp mężczyzny, który jest ojcem rodziny – zawsze w spodniach i marynarce z krawatem – funkcjonuje do dzisiaj. Rozwój mody doprowadził jednak do tego, że ten typ ubrania bardzo się zmienił.

A jaki wpływ na modę męską miało kino i muzyka?

W latach pięćdziesiątych James Dean włożył T-shirt, miał dżinsy i współcześnie wyglądającą skórzaną kurtkę. W ”Buntowniku bez powodu” nosi czerwoną kurtkę i nie chce wyglądać ani zachowywać się tak jak wszyscy. Podobnie jak Marlon Brando w ”Tramwaju zwanym pożądaniem”. Mężczyzna zaczął się zmieniać. Lata sześćdziesiąte: rock`n`roll, długie włosy i bluzki przypominające damskie wyznaczały ówczesną estetykę. Na przykład Jimmy Hendrix w kolorowych dżinsach, pomarańczowej koszuli z żabotem i różowym boa dla młodych ludzi słuchających jego muzyki był autorytetem. Oni sami tworzyli swój świat i dla tamtych kobiet byli bardzo męscy.
Muzycy mieli świadomość, że ich słuchacze przychodzą również po to, żeby zobaczyć, jak oni wyglądają. Prowokowali więc swoim wyglądem. Sam przyglądałem się muzykom jazzowym podczas koncertów. Idąc na koncert Niebiesko – Czarnych w Sali Kongresowej, starałem się wyglądać modnie i kolorowo, co nie było wcale proste.

Kiedy jednak oglądamy filmy gangsterskie, których akcja rozgrywa się w latach 20. I 30., zwracają uwagę bardzo eleganckie stroje mężczyzn: garnitury, krawaty, kapelusze, getry… Podobnie wyglądały jazz bandy.

To były czasy, kiedy strojem każdego szanującego się mężczyzny, nawet biednego, był garnitur. Jego krój jest zresztą zupełnie inny na początku wieku XX. Najpierw wąski i dopasowany, później marynarki miały szerokie ramiona i klapy, a spodnie nosiło się luźne z głębokimi zaszewkami z przodu oraz z dużymi mankietami. Gangsterzy zarabiali dużo pieniędzy i stać ich było na szyte na miarę piękne garnitury. Modę dyktowali także aktorzy – najpierw filmu niemego, a potem dźwiękowego. Dla nich projektowano  garnitury i krawaty. W ten sposób zaczęli wpływać na modę projektanci. Szczególnie w latach wielkiego kryzysu stroje pokazywane na ekranie były przedmiotem marzeń wielu zwykłych ludzi.

A jak wpływa na modę polityka?

Lata osiemdziesiąte na Zachodzie Europy były bardzo bogate. W dodatku pojawili się nowi projektanci. Wydawano mnóstwo pieniędzy na ubrania. Snobizm bycia modnie ubranym świadczył o sukcesie zawodowym. Jednocześnie to, co się stało na Wschodzie, w Polsce, zaczęło powoli zmieniać sposób myślenia i ubierania się ludzi. Koniec lat 80. rozpad i transformacja systemu komunistycznego miały ogromny wpływ na modę. Nagle cały Zachód uświadomił sobie, że ludzie mają inne potrzeby niż tylko ubranie i wygodne życie. Walczą o wolność, o swoje życie, zmieniając cały układ sił w świecie. To spowodowało, że zaczął być modny czarny kolor. Skończono z ostentacją w wydawaniu pieniędzy i zaczęto się solidaryzować z tamtymi ludźmi. Tak powstawał minimalizm, nowy trend w modzie, zgodnie z tezą: im mniej tym lepiej. 

W swojej książce napisał Pan znamienne zdanie, w pewnym sensie odcinając się od dyktatu mody, co w Pana przypadku jest trochę paradoksalne:
To my swoją osobowością sprawiamy, że wybrane ubranie ”żyje”. My nadajemy mu charakter.
Czy mógłby Pan je skomentować?

Są osoby, które ubrane  nawet skromnie, gdy się pojawią, natychmiast budzą zainteresowanie. Pewni ludzie potrafią nosić ubranie w taki sposób, że to oni nadają sens ubraniu, a nie odwrotnie. Szyku, klasy i elegancji trudno się nauczyć. Z tym się rodzimy. Jest coś fantastycznego w stylu np. Audrey Hepburn czy Marylin Monroe. Dlatego dla wielu pokoleń stały się one ikonami mody. Są mężczyźni i kobiety, którzy mają to coś w swojej osobowości, że ubranie nabiera innej, wyższej wartości. To nie moda i nowe trendy o tym świadczą, ale stworzony przez nich styl.

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał  się pierwotnie na portalu Kulturaonline w 2014 roku.

Krzysztof Łoszewski - stylista, projektant, szkoleniowiec, arbiter elegancji. Pracował w belgijskiej firmie Olivier Strelli. Wraz z Krzysztofem Kolbergerem założył firmę „K. Kolberger”, gdzie projektował kolekcje ubrań dla kobiet. Autor kostiumów do sztuk teatralnych, przedstawień operowych i filmów. Był też dyrektorem artystycznym firmy "Deni Cler”.  Stylista sesji zdjęciowych do magazynów ”Twój Styl”, ”Viva”, ”Gala”, ”Pani”, ”Top Gear”. Autor artykułów o modzie, m.in. do magazynu ”Elle”. Od lat prowadzi zajęcia dotyczące zasad dress code’ u dla pań i panów w Akademii Dyplomatycznej, Akademii Spraw Międzynarodowych, House of Dyplomacy, w Colegium Civitasi in. W Szkole Stylu Moniki Jaruzelskiej prowadzi zajęcia z historii mody męskiej.


Recenzję książki ”Od spódnicy do spodni. Historia mody męskiej” znajdziecie TUTAJ.


Ewelina Ciszewska: Dotknąć tajemnicy /wywiad/

Rozmawiam z Eweliną Ciszewską – aktorką i pedagogiem PWST – o jej drodze do teatru, eksperymentach i możliwości dotknięcia... tajemnicy.

Ewelina Ciszewska, fot. z archiwum aktorki

Barbara Lekarczyk-Cisek: Obejrzałam niedawno ”Eurydykę” na scenie PWST, ale wyznam, że moją uwagę zwróciłaś już spektaklem ”maria s.”, który wyróżniał się na tle innych znakomitym pomysłem wykorzystania sukni jako scenografii. Przywiodło mi to na myśl Birutė Mar i jej suknię ze ”Słów na piasku” na podstawie "Radosnych dni" Becketta, ale Twój pomysł był jednak inny, oryginalny. Myślę, że obu Wam wspólna jest także pasja w podejściu do sztuki teatru.  Jak to wszystko się zaczęło, zanim stworzyłaś tę suknię – scenę?

Ewelina Ciszewska: Potrzebę kreacji od zawsze podsycali we mnie rodzice, choć sami nie są aktorami. Ta "domowa twórczość” pojawiała się zupełnie naturalnie, nienachalnie. Mama, która jest lekarzem weterynarii, rysowała mi np. układ oddechowy człowieka, aby wyjaśnić, co się ze mną dzieje, kiedy choruję, a rysunki te podsycały moją wyobraźnię. Początkowo marzyła mi się medycyna, w szczególności chirurgia, ale ze względu na słaby wzrok musiałam z tych planów zrezygnować. Uczestniczyłam jednak w warsztatach teatralnych, prowadzonych przez człowieka, którego interesowała teatralna alternatywa, jak poznańskie Ósemki czy Biuro Podróży, a przy tym był pod ogromnym wpływem Grotowskiego. Te fascynacje przelewał na nas – dyskutowaliśmy, jeździliśmy na spektakle, teatralnie eksperymentowaliśmy. Otaczali mnie ludzie z pasją... a to zaraźliwe.

Zdecydowałaś się zdawać do szkoły teatralnej?

Tak, ale nie zdawałam od razu. Stchórzyłam. Wybrałam historię sztuki we Wrocławiu. Z perspektywy czasu rozumiem, że to był dobry i potrzebny etap mojego życia, choć wypełniony godzinami spędzonymi w bibliotekach, archiwach... Na swój sposób fascynujące, ale mnie rozsadzało od środka. Miałam potrzebę tworzenia, dlatego już podczas studiów związałam się z Teatrem Formy i od tego czasu zaczęła się moja przygoda z pantomimą. Słowo wydawało mi się wówczas zbędne i na swój sposób stałam się "małomówna". Po kilku latach zdałam egzamin przed komisją ZASP-u i zostałam aktorką pantomimy. Czegoś jednak brakowało, więc pomimo posiadanego dyplomu, postanowiłam jednak zdawać do szkoły teatralnej. Poza tym po ukończeniu historii sztuki sądziłam, że nic ciekawego mnie w tym zawodzie nie spotka, że będę siedziała w muzeum, pilnowała eksponatów, oprowadzała wycieczki, a w najlepszym przypadku pracowała przy organizacji wystaw. Nie było wówczas tak kreatywnego podejścia do stanowiska kuratora jak dziś. Zawód kuratora – kreatywnego współtwórcy wystawy – dopiero kiełkował. Zresztą i tak sercem byłam już gdzie indziej.

maria s., fot. Robert Baliński


Jednak bez historii sztuki nie byłoby ”marii s.”?

Tak, pewne obrazy wrosły podskórnie w moją tkankę. Przyznaję, że suknia mi się przyśniła – wielka, biała, lewitująca, w której chodzę po krętych schodach. Tak powstał wizualny pomysł spektaklu. Powrócił też dylemat, co można robić po historii sztuki – tym razem jako temat monodramu. Moja bohaterka siedzi sfrustrowana w muzeum i pilnuje ekspozycji. Ta frustracja nie wynika jednak tylko z zawodowego niespełnienia...

Bohaterka ”marii s.” jest dodatkowo silnie związana z matką, która cały czas ją kontroluje i tylko w tej królewskiej sukni ma w sobie siłę, aby się przeciwstawić.

Dotknęłam trudnego tematu toksycznej relacji między matką a córką. Dotarło do mnie, że manipulacja pierwszej (w odruchu zaspokojenia ambicji czy też wypełnienia emocjonalnej luki) i jednoczesna bierność drugiej (tzw. święty spokój) zostawiają niewidoczne rysy, które nieświadomie powielamy. Wypieramy ze strachu to, co bolesne, tym samym oddalając się od siebie, od swojej kobiecości, zamiast ją poznawać i rozwijać.

Mimo ważkich problemów, przedstawienie miało też dużo subtelnego humoru… Wracając jednak do formy tego spektaklu, wyróżnia go przede wszystkim plastyka sceniczna…

maria s., fot. Robert Baliński

W „marii s.” chciałam, żeby suknia spełniała różne funkcje; była łóżkiem, szafotem, ekranem projekcyjnym, schronieniem, brzuchem matki, scenką teatralną dla tańczących nóg, a na końcu kostiumem. To fascynujące, kiedy jeden przedmiot zmienia swoje znaczenie w zależności od kontekstu i okoliczności. To pobudza wyobraźnię. Takie multimedialne myślenie o scenografii czy rekwizycie wyniosłam ze szkoły teatralnej (Wydział Lalkarski PWST we Wrocławiu). Chciałam się w tej sukni gubić i odnajdywać, tak jak w moim śnie i tak jak główna bohaterka mojego monodramu w relacji z matką. Ponieważ miałam statyczną, dekorację na scenie, musiałam zintensyfikować swoje działania; stąd różne konfiguracje mojego ciała, rola stóp, personifikacja rąk, rola podwieszonego nas suknią czepca.  

Dostrzegam tu pokrewieństwo z teatrem Leszka Mądzika czy Tadeusza Kantora. Czy to Twoi mistrzowie? Jakie są źródła inspiracji?

Źródła? Inspiracji jest wiele. Inspirować może wszystko. Banał, błąd, dźwięk, słowo, ale też jakaś fraza z Schulza, egzaltacja czy poczucie zagrożenia. Inspirująca jest także codzienność. Pociągają mnie cyrk i klaunada. Wcale nie muszą to być od razu odkrycia na skalę światową, artystyczne skandale czy kategorie sztuki wysokiej. Choć z całą pewnością Kantor jest moim mistrzem, nie tylko ze względu na treści, symbolikę i uniwersalność, które niosą jego przedstawienia, ale także ze względu na formę; użycie rekwizytu, rytmiczność, zapętlenia  akcji, a przede wszystkim ze względu na wizyjność i prostotę. Pisałam zresztą pracę magisterską na temat ”Teatru Kantorowskiej lalki”. Oglądałam nie tylko spektakle, ale też miałam niebywałą okazję przyjrzeć się z bliska manekinom, starym dekoracjom, rekwizytom, atrapom w magazynach Cricoteki, jeszcze przed przenosinami. 

Jeśli chodzi o wizualność – na pewno bliski mi jest Robert Wilson, z jego mocno wyestetyzowanym teatrem, scenografią, kostiumem, choreografią i całym zamysłem inscenizacyjnym. To teatr bardzo mi bliski ze względu na połączenie różnych form. Sięgam do różnych źródeł. Jestem pod wrażeniem teatru Romea Castellucci i Jana Fabrè z jego 24-godzinnym spektaklem ”Mount Olympus". Inspiruje mnie też współczesny dizajn i sztuka użytkowa. Bardzo cenię instalacje Olafura Elliasona za rozmach i odwagę artystyczną. Nasiąkam różnymi światami, ale nie kopiuję. Sygnałem, że coś jest dobre i ważne dla mnie, jest moje wewnętrzne rozdrażnienie. Tak się u mnie zaczyna proces twórczy. Pociąga mnie zestawianie różnych sztuk. To idea, którą wspólnie z Robertem Balińskim staramy się realizować w Teatrze Sztuk. W takim celu powstał – by łączyć na wspólnym gruncie różne oblicza sztuki, badać jej granice i wzajemne przenikanie. To daje twórczą wolność.

A jakie były okoliczności powstania ”Eurydyki”?

maria s., fot. Robert Baliński

Nie przyśniła mi się! Zatęskniłam za lalką. Chciałam połączyć ciało i lalkę. Stworzyć dwa zależne od siebie byty i zbadać przenikanie się obu tych form. Stąd pomysł na projekt badawczy ”Eurydyka”. Bazą stał się mit o Orfeuszu i Eurydyce. Zadałam sobie pytanie, co działo się z Eurydyką pod ziemią. Zastanawiało mnie okrucieństwo bogów i nieprzemijająca obecność mitu w naszej kulturze. Podeszłam do tego mitu inaczej, zupełnie marginalnie traktując Orfeusza i wyciągając na pierwszy plan stan ducha Eurydyki. Zbudowałam laboratoryjny Hades, a w nim konflikt pomiędzy Eurydyką a Persefoną, która także padła ofiarą boskiego kompromisu. Konflikt potęguje dodatkowo różny wiek obu bohaterek i inaczej traktowane życiowe niespełnienie. Eurydyka, wbrew oczekiwaniom i zwyczajom panującym w podziemiu, nie zapomina o Orfeuszu, wręcz przeciwnie – pielęgnuje swoje życie wewnętrzne. Starzejąca się Persefona, żeby je wydobyć i poznać, urządza rozmaite prowokacje. Organizuje jej np. kolejne urodziny w podziemiu, a w ramach prezentu serwuje możliwość spotkania z Orfeuszem, a może i ucieczki...Dość okrutne, biorąc pod uwagę, że mit musi się wypełnić...

Eurydyka, fot. Robert Baliński

Jednak w pewnym momencie spektaklu, w scenie miłosnej, udaje się jej na chwilę uwolnić i jest szczęśliwa. To jakby powiedzieć, że można być wolnym dzięki miłości.

Ładnie powiedziane. Mamy zakorzenione w naszej naturze dążenie do szczęścia. A odwieczne dążenie człowieka do szczęścia i harmonii, złamane niepowodzeniem brzmi niezwykle współcześnie. Ten mit jest, w moim przekonaniu, wiecznie żywy, a jego siła rażenia ogromna. Rzeczywiście na stole odbywa się ”taniec miłości”, ale w założeniu mocno "zawiesisty" i zwolniony w ruchu, swoim tempem przypominający marzenie senne. Wydaje się przez moment, że – jak w micie – marzenie ma szansę się spełnić. Ostatecznie Hades okazuje się jedną, wielką mistyfikacją.

W porównaniu do ”marii s.” to przedstawienie nie jest już autorskim monodramem. Tekst napisał Karol Mroziński, występuje trzech aktorów będących przedstawicielami trzech pokoleń, muzykę na żywo gra Marcin Krzyżanowski…

Eurydyka, fot. Robert Baliński

Zaprosiłam tym razem innych twórców, w tym genialną prof. Mirosławę Lombardo oraz studenta – Łukasza Staniewskiego. Spotkanie trzech pokoleń na jednej scenie okazało się bardzo twórcze. Tym bardziej, że każdy z nas miał coś innego do zaoferowania, inną wrażliwość, inne talenty, inny sposób myślenia. Mirosława Lombardo jest aktorką słowa, więc bez obaw oddałam jej wszystkie litery, choć jako milcząca Persefona jest na scenie równie porażająca. Łukasz Staniewski ma w sobie rzadki rodzaj naturalności i prostoty, a z drugiej strony jako ”beatboxujący” Orfeusz miał wiele do powiedzenia. Ja pozostałam niema. Autora tekstu poznałam rok temu na Turnieju Jednego Wiersza w Oleśnicy. Karol Mroziński ten konkurs wygrał. Tekst do "Eurydyki" pisał na zamówienie. Konsultowaliśmy go tylko wirtualnie, na fejsbuku, zwykle po północy, i tak aż do premiery. Jego obecność na próbach nie była konieczna. Wiedziałam, w którą stronę zmierzam. Miałam też dużą swobodę w traktowaniu tekstu – mogłam go skracać, przestawiać, coś dodać. Sporo wykreśliłam. Wolałam zostawić przestrzeń dla dźwięku granego na żywo i dla niemych sytuacji. Spektakl w założeniu jest performatywny. Wiedzieliśmy, że owszem, pewne założenia realizujemy, ale pozostawiamy sobie miejsce na improwizację. Zwłaszcza w przestrzeni poza\hadesowej, ale widocznej dla widza, po obu stronach sceny. To pozwalało zachować świeżość i czujność zarazem. Marcin Krzyżanowski większość dzięków improwizował, co dodatkowo wzmagało naszą uważność.

Ciekawy jest też sposób wykorzystania głowy i rąk lalki. To dzięki nim Eurydyka ożywa. Mnie się to skojarzyło w bohaterem powieści ”Matei BrunulLuciana dan Teodorovici, który w jakiś sposób żyje dzięki nieodłącznej marionetce. Bohater traci duszę, ponieważ traci pamięć i to właśnie marionetka ”przywraca” mu życie.

Eurydyka, fot. Robert Baliński

Nigdy dotąd nie animowałam lalki w ten sposób, choć zawsze podświadomie czułam taką potrzebę. Moje myślenie o ciele przeniosłam na lalkę. Stało się to dość naturalnie. Chciałam, żeby żyła, ”oddychała” własnym powietrzem, po swojemu ”wątpiła” i po swojemu ”rejestrowała” świat. Miałam wcześniej do czynienia z różnymi technikami lalkowymi, ale w ”Eurydyce” poszłam dużo dalej. Ponieważ nie była kompletna (tylko głowa i dłonie), musiałam ją ”uzupełnić” sobą i stworzyć jej inną motorykę. To zespolenie odczułam najpełniej, kiedy głowę lalki animowałam ustami. Aleksandra Stawik zaprojektowała lalkę, która była dopasowana do mojej dłoni ciężarem i gabarytami. Pod wpływem prób pojawiały się również nowe rozwiązania. Chciałam, aby relacja z lalką była oparta na przenikaniu. Raz ja ożywam, a za chwilę ożywa lalka. Po chwili tę granice trudno wyczuć, bo żyją i odczuwają obie jednocześnie. Ale lalka to nie tylko mój kontakt ze światem, to przede wszystkim obudzona dusza Eurydyki. Chciałam dotknąć tajemnicy życia i śmierci. Brzmi to może patetycznie, ale lalka znosi godnie taką metaforę. Lalka dała mi więc możliwość metaforycznego spojrzenia na tematykę śmierci.

Działalność artystyczną łączysz z sukcesem z pracą pedagogiczną. Uprawianie pedagogiki artystycznej jest dużym wyzwaniem, bo też jak tu kogoś nauczyć, aby ”był twórczy”? Nieodżałowanej pamięci prof. Jan Berdyszak twierdził, że to niewykonalne, choć sam także wychował wielu artystów.

Wydaje mi się, ze każdy jest artystą, tylko trzeba umieć to z siebie wydobyć. Do szkoły teatralnej przychodzą ludzie, którzy albo są już twórczo rozbudzeni, albo ich potencjał został dostrzeżony na egzaminach wstępnych. Są tacy, którzy ujawniają swoje talenty już na pierwszych zajęciach, a inni dopiero po jakimś czasie, bywa nawet, że na roku dyplomowym. Dłużej też trwa u nich proces nabierania wiary we własne umiejętności. Z jednej strony poznają warsztat i zawodową dyscyplinę, z drugiej jako pedagog muszę mieć świadomość, że cały czas obcuję z cudzą wrażliwością i emocjami. Można podpowiadać, sugerować, nakłaniać do eksperymentów, bo studia są takim czasem, kiedy można jeszcze sobie pozwolić na błędy. Potem kompromitacja może być bardziej bolesna. Ten zawód nie istnieje bez widza, trzeba więc nabrać także odporności na krytykę. 

Prowadzę zajęcia na obu wydziałach z plastyki ruchu scenicznego, z elementami pantomimy. Próbuję studentom zaszczepić miłość do pantomimy, co jest trudne, bo to forma z założenia bardzo sztuczna, wymagająca dużej dyscypliny. Kolejne pokolenia, które przychodzą do szkoły teatralnej z reguły nie pamiętają już wspaniałych przedstawień Henryka Tomaszewskiego: jego syntezy sztuk, tej wyjątkowej kompozycji na scenie, maestrii w ruchu i w geście. Człowiek wychodził z kolejnych premier głęboko poruszony. To było zjawisko na skalę światową, pod każdym względem. I jak to przenieść na grunt szkoły..? Oczywiście pantomima ewoluuje. Trzeba pokazać, że pantomima jest formą, w którą trzeba tchnąć własnego ducha, swoją osobowość, swoją odwagę. Kopiowanie jest złudne i nie daje satysfakcji.

Eurydyka, fot. Robert Baliński

Co teraz? Czy masz pomysł na kolejną sztukę, czy zamierzasz jeszcze trochę poeksperymentować przy ”Eurydyce”?

Zmieniać jej nie chcę, bo konstrukcyjnie jest, wydaje mi się, przemyślana i zamknięta. Żyje juz swoim życiem. Chciałabym ją grać. Planów mam sporo, w różnych przestrzeniach. Za chwilę czekają mnie prezentacje festiwalowe "marii s." i "Sekretów Szekspira", potem intensywny warsztat pantomimy w Berlinie. Jako Teatr Sztuk organizujemy razem z Oleśnicą festiwal monodramów MONO ART  i właśnie rozpoczęliśmy towarzyszącą mu rezydencję teatralną. Jednocześnie pracujemy nad najnowszą, wrześniową premierą. W najbliższych planach mam również pracę nad monodramem pod okiem Tomasza Mana do jego tekstu "Miłości". Będę też pracowała nad choreografią do ”Piotrusia Pana” w reż. Karoliny Maciejaszek, w Teatrze Lalki i Aktora w Wałbrzychu.


Bardzo bogate plany – powodzenia! Dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline w lipcu 2016 roku.

"W salonie i w kuchni": Co dom to obyczaj /recenzja książki/

O mieszkańcach szlacheckich dworów, wychowywaniu dzieci, zamiłowaniu do jedzenia i picia, a także do zabawy przeczytacie w arcyciekawej opowieści Elżbiety Koweckiej na temat kultury materialnej XIX wieku.

Elżbieta Kowecka, W salonie i w kuchni

Autorka wznowionej w Wydawnictwie Zysk i S-ka książki ”W salonie i w kuchni. Opowieść o kulturze materialnej pałaców i dworów polskich XIX wieku” – Elżbieta Kowecka posiadła rzadki dar obrazowego snucia interesującej narracji. Bez oporów dajemy się prowadzić przez świat, o którym opowiada, bo za jej sprawą staje się on bliski, niemal dotykalny. Sama pisze we wstępie:

Pragnę przede wszystkim opowiedzieć czytelnikowi o pewnych drobnych, często prawie zapomnianych realiach nie tak dawnego życia, ukazać mu pewien obraz czy raczej całą galerię obrazów i obrazków życie to przedstawiających.

Sięga przy tym po pamiętniki z epoki, akta dworskie, przepisy kuchenne, wsłuchuje w relacje szeptane przez przedmioty, wyczytane z rachunków domowych, opowiadane przez ówczesnych ludzi.

Jakie dzieci chowanie

Z jej opowieści wyłania się świat ludzi zamieszkujących szlacheckie dworki, a także pałace – świat zhierarchizowany, ale i bardzo zintegrowany, w którym mamki, nianie, guwernantki stanowiły część ”rodziny”. O te pierwsze dbano szczególnie, ponieważ od nich zależało zdrowie osesków, rzadko się bowiem zdarzało, aby kobieta zamożna karmiła sama. Mamka często wykorzystywała swoją pozycję i swoimi kaprysami zatruwała życie domowników, ale te, które wykarmiły zdrowe dziecko i tak otaczano wdzięcznością i szacunkiem, często też zaopatrywano na starość. Starszymi dziećmi zajmowały się czułe niańki, które opowiadały bajki, śpiewały piosenki i przytulały. Nad kilkuletnimi dziećmi czuwały bony, uczące pacierza, właściwego zachowania i podstawowych obowiązków. Zamiast szkoły byli metrowie - dla chłopców i guwernantki – dla  dziewcząt. Te uczono stosownej ogłady, języków obcych, muzyki i robót ręcznych.

ilustracja z książki/skan

Pańskie stoły

W zależności od tego, jak zamożny był dom, obowiązywała w nim ścisła hierarchia, która objawiała się m.in. tym, że zasiadano do różnych stołów. Zazwyczaj domownicy zasiadali przy tzw. pierwszym stole, który miał miejsca eksponowane oraz ”szary koniec”, gdzie stawiano skromniejsze jadło i napoje.
Szary koniec zapijał miodek – pisał w swoich wspomnieniach Henryk Cieszkowski.
Dzieciom podawano posiłki odrębnie, a dopuszczenie ich do wspólnego stołu było pierwszym krokiem w dorosłość.

Służba dworska zasiadała przy drugim i trzecim stole – również według ścisłej hierarchii:
Garderoba była wyższa od pralni – czytamy. Panny garderobiane nie wdawały się z pannami z pralni. Taki sam stosunek był pomiędzy lokajami i furmanami.

Na dworze najważniejsza była ochmistrzyni, zwana także klucznicą – prawa ręka pani domu, odpowiedzialna za gospodarstwo. Do usługiwania panu domu przydzielony był kamerdyner, który towarzyszył mu w podróżach, pomagał się ubierać, opiekował garderobą, spełniał polecenia. 
Na dworach bardzo ważną personą był kuchmistrz, ponieważ bez dobrej kuchni nie wyobrażano sobie życia. Najchętniej zatrudniano Francuzów. Dobry kucharz był sowicie opłacany i zarabiał o wiele więcej niż pozostała służba.

apartament/skan

Wstrzemięźliwość jest cnotą nietowarzyską

Pamiętam, jak przed trzydziestu laty najważniejszym zajęciem obywatelskiego życia było jedzenie – wspominał Leon Potocki w drugiej polowie XIX wieku.

Autorka obszernie opisuje ”gastronomiczną codzienność” zamożnych dworów, cytując rozmaite źródła, w tym także przepisy kucharskie. Lektura tej części książki jest szczególnie smakowita i pouczająca.
Dzień rozpoczynano od kawy ze śmietanką, która długo była polskim ulubionym napojem, podczas gdy herbatę pito rzadko i uważano za ziele. Jakoż ok. dziesiątej wypijano po kieliszku anyżówki, kminkówki lub pomarańczówki, który zakąszano pierniczkiem lub śliwką na rożenku. O jedenastej gospodarz częstował ajerówką (wódka z dodatkiem korzeni tataraku) – na zaostrzenie apetytu. Po nim następowała lekka zakąska składająca się z kołdunów, bigosu, kiełbas i sera. Obiad podany o godzinie drugiej składał się z kilkunastu dań, do których pito wino. Po obiedzie – znowu kawa ze śmietanką, tym razem w towarzystwie owoców, konfitur oraz orzechów i maku smażonego na miodzie (w zależności od pory roku). O szóstej była podawana herbata z ciastem, a o dziewiątej suta wieczerza w obawie, ”aby się z głodu nie przyśnili Cyganie”. Około północy podawano wereszczakę (zupa z kiełbasą, półgęskiem i kaszą jęczmienną), którą przepijano tzw. podkurkiem: krupnikiem lub ponczem.
Przesada? Wówczas nie tylko tak nie uważano, ale wręcz ostrzegano przed niejadkami:
Nie ufaj ludziom, którzy mało jedzą: w ogólności są to zazdrośni, albo złośnicy. Wstrzemięźliwość jest cnotą nietowarzyską.

Bale, fety i wieczorki muzyczne

ilustracja na skrzydełkach książki/skan

Jedzenie było ważnym, ale niejednym źródłem szczęścia. Polacy byli gościnni i chętnie się bawili.
Polak sam jeść nie lubi – pisał Łukasz Gołębiewski – czyli u codziennego stołu, czyli ma co lepszego, stąd rad niezmiernie gościowi. Gdy nie ma rodziny, musi mieć domownika, rezydenta, wezwie proboszcza, z nimi pożywać i bawić się rozmową jest mu przyjemnie. Cudzoziemszczyzna tylko, skąpstwo miejskie (…) sprawić mogło, że wrota domu zawierano wtenczas, gdy gospodarz i goście zamówieni zasiadali do stołu.

Bawiono się nie tylko rozmowami, ale także inscenizowano alegoryczne obrazki i z zapałem przebierano się.
W Puławach zabawom rozmaitego rodzaju nie było końca, a więc wszystko to obmyślone i wykonane doskonale – zanotowała po swojej wizycie u Izabeli Czartoryskiej Ludwika Radziwiłłowa. Dobór kostiumów bardzo eleganckich i wykwintnych był bez zarzutu. Już to trzeba przyznać, że Książna miała do tego dar szczególny.

Wyprawiano też wspaniałe fety, które były zwykle wstępem do całonocnego balu, który urządzano na czyjąś cześć albo po to, aby panny na wydaniu mogły znaleźć odpowiednią partię. Sale balowe, a także miejsca wokół nich (latem) renomowani malarze i sztukatorzy pięknie ozdabiali kwietnymi girlandami,  festonami i draperiami. Oczywiście na bale strojono się szczególnie, przebierając w wymyślne kostiumy.
Popularną formą spotkań towarzyskich były także wieczory muzyczne oraz amatorskie przedstawienia teatralne. W książce Elżbiety Koweckiej natrafimy na bajeczne opisy tych i innych elementów życia w dworkach i pałacach  XIX wieku, którym towarzyszą odpowiednie ilustracje.

piękne krynoliny w stylu cesarzowej Eugenii (lata 60. XIX w.)/skan


Książka Elżbiety Koweckiej ”W salonie i w kuchni. Opowieść o kulturze materialnej pałaców i dworów polskich w XIX wieku” ukazała się w Wydawnictwie Zysk i S-ka.  

Recenzja ukazała się na portalu Kulturaonline w lipcu 2016 r.

wtorek, 30 stycznia 2018

Janusz Dąbkiewicz, Lech Moliński: Kino dokumentalne jest naszą pasją /wywiad/

Rozmawiam z twórcami Akademii Filmu Dokumentalnego "Movie-Wro" we Wrocławiu: Januszem Dąbkiewiczem i Lechem Molińskim o ich pasji do kina dokumentalnego.


Lech Moliński i Janusz Dąbkiewicz, fot. Marcin Maziej
Barbara Lekarczyk-Cisek: Jesteście, mimo młodego wieku, rozpoznawalnymi i zasłużonymi propagatorami filmu dokumentalnego. Przede wszystkim jako twórcy i animatorzy popularnej Akademii Filmu Dokumentalnego „MovieWro”, która na stałe wpisała się już w pejzaż projekcji i spotkań filmowych. Zaangażowani jesteście również w inne projekty: Festiwal Filmów Dokumentalnych „Okiem Młodych” w Świdnicy, KinoNiedziele, że już nie wspomnę o wrocławskim portalu kulturalnym G-punkt. Może więc podzielilibyście się refleksją na temat, jaki jest Wasz klucz do sukcesu.

Studenckie początki…

Janusz Dąbkiewicz: Zaczęło się zupełnie przypadkowo. Również na dziennikarstwo trafiłem trochę przez przypadek [Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna przy Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego – przypisek B.L.C.]. Studia wyposażyły nas w pewien zasób narzędzi i często stwarzały przestrzeń do tego, aby robić coś interesującego. Intensywnie działało wtedy dziennikarskie Koło Naukowe „Lapidarium”, które zajmowało się wieloma dziedzinami kultury. Kiedy więc ogłoszono spotkanie sekcji filmowej, zainteresowało mnie to, ponieważ pasjonowałem się kinem już od dłuższego czasu. Poszedłem więc na spotkanie wraz z koleżanką i tak oto znaleźliśmy się w szczupłym, zaledwie pięcioosobowym gronie, w którym był również Lech [Moliński]. Chcieliśmy coś zrobić i każdy miał jakiś pomysł na to, ale nie znaliśmy się i nie było żadnego planu…

Lech Moliński: Tak. Jedyna osoba, która miała większe doświadczenie niż my, Asia Śmietanka, zaproponowała, żeby robić warsztaty dla dokumentalistów. Było to jednak bardzo skomplikowane i rozbudowane działanie. W tym czasie pisałem już trochę o filmie, m.in. dla Internetowego serwisu filmowego Stopklatka.pl. był to moment, w którym czułem, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Dziennikarstwo bowiem jest kierunkiem, który uruchamia taką potrzebę. Kiedy więc kiedy zaproponowano nam, aby robić coś ambitnego, myśmy się – każdy na swój sposób – w to zaangażowali. Postanowiliśmy, że zaczniemy robić nieduże pokazy. To dzięki nim doszliśmy do konstatacji, że interesuje nas kino dokumentalne, ponieważ bardzo dobrze sprawdza się w dyskusji. Mieliśmy taką koncepcję, aby zapraszać na uczelnię różnych twórców. Zrobiliśmy np. pokaz „Spływu” Janka Komasy, po którym odbyła się dyskusja z przedstawicielem „Monaru”. Następnym filmem był dokument Cezarego Ciszewskiego „Wolność jest darem Boga”, a gościem spotkania był również Piotr Załuski. Zauważyliśmy wówczas, że film dokumentalny wymaga dopowiedzenia, że ludzie są głodni takiego spotkania z bohaterem czy reżyserem.

Janusz Dąbkiewicz: Ja to pamiętam nieco inaczej… W pierwotnym założeniu spotkania miały być rodzajem przeglądu osiągnięć młodych twórców. Podczas pierwszego pokazu zaprezentowaliśmy filmy eksperymentalne znajomych i zorganizowaliśmy dyskusję. Dopiero dzięki Lechowi i jego rozeznaniu i kontaktom z pracy dziennikarskiej zaczęliśmy prezentować filmy dokumentalne znanych twórców. Na początek był „Spływ” Janka Komasy – wówczas świeżo upieczonego absolwenta Łódzkiej Szkoły Filmowej. Był to mocny dokument, który zrobił duże wrażenie na nas i na widzach. Wtedy pomyśleliśmy, że to jest właściwa droga.

Lech Moliński: Rzeczywiście tak było. Robiąc pokazy i zgłębiając wiedzę na temat kina, doszliśmy do przekonania, że przede wszystkim należy promować filmy dokumentalne. Zacząłem coraz więcej tych filmów oglądać, gdy jeździłem na festiwale w ramach współpracy ze Stopklatką. Ponadto robiąc wywiady kierowałem się coraz częściej w stronę dokumentalistów. Szczególnie wiele możliwości dawał mi Krakowski Festiwal Filmowy. Tam właśnie pojawiła się refleksja, że twórcy dokumentów są wspaniałymi, otwartymi ludźmi, chętnymi do rozmów. W kawiarni kina „Kijów” wystarczyło podejść do artysty i natychmiast nawiązywała się więź. Miałem też dodatkowy atut w postaci kamery Stopklatki, więc wszyscy – z Marcinem Koszałką na czele – chcieli z nami rozmawiać. Dzięki tym wywiadom mogłem zweryfikować, kto potrafi porwać publiczność, kto pięknie i interesująco opowiada. Poznałem m.in. Tomka Wolskiego i zacząłem jego prace prezentować i pisać o nich.

Lech Moliński, Janusz Dąbkiewicz, fot. Marcin Maziej

Barbara Lekarczyk-Cisek: Czy wówczas właśnie zrodził się pomysł zorganizowania Akademii  Filmu Dokumentalnego?

Janusz Dąbkiewicz: Początkowo był pomysł na festiwal, ale stwierdziliśmy, że brak nam zaplecza finansowego, kontaktów i doświadczenia. Trzeba wspomnieć, że wcześniej współpracowaliśmy z portalem G-Punkt.pl, gdzie Lech był najpierw redaktorem działu filmowego, a później naczelnym portalu. Pisywałem o filmie i ja, skutkiem czego zostałem zaproszony do projektu, który w założeniu miał być dużym festiwalem filmu dokumentalnego. Wtedy też zrodził się pomysł, żeby robić cykliczne prezentacje i o takim rozmachu organizacyjnym, na który jesteśmy sobie w stanie pozwolić.

Barbara Lekarczyk-Cisek: Czy było trudno pozyskać fundusze?

Lech Moliński: Jeszcze podczas studiów założyliśmy fundację, aby realizować projekty. Mnie zaproszono do grona fundatorów. Uczyliśmy się wszystkiego od początku. Fascynujące odkrycia

Barbara Lekarczyk-Cisek: A w jaki sposób – mając za sobą jedynie doświadczenie studenckich przeglądów - przygotowywaliście program pierwszych spotkań z filmem dokumentalnym?

Janusz Dąbkiewicz: Zaczęliśmy od filmów nieznanych szerszej publiczności, ale bardzo interesujących, także zagranicznych. Chcieliśmy nie tylko pokazywać niezwykłe filmy, ale też "poubierać” je w cykle tematyczne. Nasze poszukiwania miały więc związek z pewnymi kategoriami tematycznymi. Początkowo przeglądałem strony internetowe znanych festiwali, oglądałem trailery, czytałem opisy i recenzje.

Lech Moliński: Te poszukiwania dały nam jakieś rozeznanie, m.in. co do profilu poszczególnych festiwali. Poza tym jako studenci mieliśmy mnóstwo czasu i energii.

Janusz Dąbkiewicz: Wprawdzie wielu młodych ludzi przychodziło na nasze pokazy na dziennikarstwie, nie wiedzieliśmy jednak jak to będzie wyglądało, gdy wyjdziemy spod parasola uczelni. Z drugiej strony, chcieliśmy doświadczyć, jak to będzie wyglądać w prawdziwym obiegu kinowym. Dużo pomogła nam Beata Marciniak z Odra-Film, która udzielała nam porad i konsultacji, a także ułatwiła kontakty z organizatorami Planete Doc Film Festival. Obdarzyła nas kredytem zaufania, za co jesteśmy jej wdzięczni.

Akademia Filmu Dokumentalnego „MovieWro”

Lech Moliński: Zaczęliśmy w marcu 2010 roku cyklem „Dokument.pl”. Spośród sal kinowych wybraliśmy na nasze spotkania „Kino Warszawa – salę NOT”, czyli dawne kino „Atom” – ze względu na dobrą lokalizację.

Janusz Dąbkiewicz: Warto też wspomnieć, że skład naszej grupy zmieniał się parokrotnie. Poza mną i Lechem, tworzyły ją Agnieszka Gawlik i Emilia Figiel. Kiedy skończyliśmy nasze studenckie pokazy i zaczęliśmy rozmawiać o festiwalu, współpracowaliśmy również z Olą Maślanką i Kasią Matz. Razem robiliśmy wszystko. Trzeba było zadbać o każdy aspekt - o program, promocję i logistykę.

Lech Moliński: Ponieważ wszyscy chcieli programować, uznaliśmy, że każdy z nas będzie się
angażował po trosze we wszystko. Przez dwa kolejne lata realizowaliśmy program Akademii we
czwórkę: Janusz, Lech, Agnieszka Gawlik i Katarzyna Matz. Dzięki pokazom i spotkaniom poznaliśmy mnóstwo osób i nawiązaliśmy wiele więzi. Do tradycji należy już, że nasze dyskusje trwają do 3-4 nad ranem. Niektórzy poznani w ten sposób ludzie współpracują teraz z nami w Fundacji.

Janusz Dąbkiewicz: W pewnym momencie staliśmy się rozpoznawalni. Twórcy zaczęli nas sobie
polecać i coraz łatwiej było zapraszać znane postaci. Mogliśmy też odwołać się do tego, co już zrobiliśmy. Dokument jest taką formą artystycznego wyrazu, że należy o nim rozmawiać, wymaga dopowiedzenia. Staje się często punktem wyjścia do dialogu na temat problemów, które wykraczają poza ramy filmu. Właśnie dlatego kino dokumentalne jest naszą pasją.

Lech Moliński: Akademia Filmu Dokumentalnego jest projektem edukacyjnym. Jej celem jest nie tylko poznanie filmu dokumentalnego, ale również dostrzeżenie różnych kierunków jego rozwoju. Planujemy w tym roku pokazać dokumenty biograficzne, a także organizujemy 3-dniowy przegląd filmów o sztuce współczesnej. Towarzyszyć mu będzie taniec, performance oraz wystawa zdjęć. Chcemy, aby widzowie weszli w dialog ze sztuką. Wśród konkretnych propozycji programowych znalazły się m.in. „Gnarr na prezydenta”, laureat nagrody publiczności 9. PLANETE+ DOC, nieprezentowany we Wrocławiu, a także film „Tonia i jej dzieci” w reżyserii Marcela Łozińskiego, kameralna historia dwójki rodzeństwa, rozdzielonego w następstwie ideowych wyborów ich matki. Po tym filmie chcemy wywołać dyskusję o polskiej szkole dokumentu i o tym, dlaczego nasi dokumentaliści nie są zainteresowani realizacją zaangażowanych filmów politycznych. Jesienne spotkania zaczynamy już 11 października, wrocławską premierą „I Want (no) Reality” Any Brzezińskiej. Dokument przybliża międzynarodową grupę teatralną Needcompany. To świetny film otwarcia, ponieważ jest połączeniem biograficznego portretu z obserwacją środowiska artystycznego, spajając w ten sposób dwa motywy przewodnie naszych jesiennych pokazów.

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się 3 października 2012 roku na portalu PIK Wrocław

„Kraul” Hervè Lasgouttesa: Kino dobre na upalne dni

Wyznam, że „Kraula” Hervè Lasgouttesa obejrzałam głównie dlatego, że otrzymał w Wenecji Nagrodę Label Europa Cinemas dla najlepszego europejskiego. Główną zaletą filmu są ładne zdjęcia i nic ponadto.
plakat filmu


W laudacji można było przeczytać, że "Kraul to imponujący debiut Herve Lasgouttes'a,  zrobiony z mocnym wyczuciem narracji i świetnie oddający atmosferę życia i pracy w Bretanii w trudnej sytuacji gospodarczej. Występy dwojga młodych bohaterów są wyjątkowe. Film nie kończy się typowym happy endem, ale pozostawia bohaterom i widzom promyk nadziei". Wszystko zapowiadało się więc doskonale. Tym większe było moje rozczarowanie...

Banalna fabuła

kadr z filmu Kraul

Główny bohater – Martin (Swann Arlaud) - jest typem niebieskiego ptaka. Pracuje dorywczo przy łowieniu krabów, czasem coś ukradnie w supermarkecie, a jednocześnie, wraz z ojcem alkoholikiem … jest mieszkańcem pięknej, otoczonej zielenią posiadłości. Taki poziom „biedy” i „kryzysu” panuje w bliżej nieokreślonej  bretońskiej społeczności. 
Drugą główną bohaterką filmu jest Gwen (dziewczęco ładna Nina Meurisse), która filetuje ryby i mieszka w przyczepie, ale za to jeździ  dużym jeepem i ma niezły sprzęt sportowy, marzy bowiem o wyjeździe do Hiszpanii na zawody pływackie. 
Młodzi spotykają się, już pierwszego wieczora idą do łóżka, po czym dziewczyna zachodzi w ciążę, a chłopiec długo nie może zrozumieć, że zdarzyła mu się wielka życiowa szansa na ułożenie sobie życia z silną, pozytywną dziewczyną, która ma w życiu jakiś cel. Martin miota się więc coraz bardziej, aby na koniec zrozumieć, że trzeba zacząć nowe życie. 
W filmie jest jeszcze wątek sympatycznej siostry Martina – Corrine  (Anne Marivin), która zastąpiła bratu matkę po jej samobójczej śmierci i właściwie ciągle mu matkuje.

Film do dorastaniu
  
W największym skrócie można powiedzieć, że jest to film o dojrzewaniu  do dorosłego życia i do odpowiedzialności. Dotyczy to w równym stopniu najmłodszego bohatera, jak też jego szwagra i ojca, a więc mężczyzn. Kobiety w tym filmie są silne, mądre i dojrzałe, choć palą papierosy będąc w ciąży, bo nie mają oparcia w słabych mężczyznach.

Narracja – że zacytuję „Rejs” – z kategorii „nic się nie dzieje” (choć jest pokazany poród i trup). Jej największą zaletą jest specyficzny humor i – momentami – nieprzewidywalność. Reżyser nie trzyma się kurczowo głównego wątku, ale dość swobodnie snuje opowieść. Najładniejsze są chyba zdjęcia. Oglądając wielokrotnie pływającą Gwen, morze, otwartą przestrzeń, możemy kontemplować krajobraz. Niektórzy nazwaliby to nudą, ja jednak dostrzegam zalety takiej narracji.

Kino, że się wyrażę, dobre zwłaszcza na upalne dni, kiedy nie masz co ze sobą zrobić, a w kinie jest przynajmniej klimatyzacja :-) Niekoniecznie do nagradzania.

polski zwiastun

"Kraul"
reżyseria: Hervè Lasgouttes
scenariusz: Loïc DelafoulhouseHervè Lasgouttes
 produkcja: Francja
premiera: 7 czerwca 2013 (Polska) 29 września 2012 (świat)

Recenzja ukazała się na portalu PIK Wrocław, w 2013 r.

"WYSTAWA NA EKRANIE": Canaletto, Hockney i Cézanne

Historie życia i twórczości wybitnych malarzy znów można śledzić na wielkim ekranie. W kinach trwają pokazy 5. sezonu filmów z cyklu „Wystawa na Ekranie”. Bohaterami są w tym sezonie Giovanni Antonio Canaletto, David Hockney i Paul Cézanne.


Wystawa na ekranie: Canaletto i sztuka Wenecji/materiały CIKANEK FILM


„Wystawa na Ekranie” („Exhibition on Screen”) to prezentacja dzieł najwybitniejszych artystów z najważniejszych muzeów na całym świecie. Na dużym ekranie, w znakomitej jakości obrazu HD, pokazane są wystawy tematyczne uchwycone w specjalny, dostosowany do warunków kinowych, sposób. Arcydzieła malarstwa, rzeźby i grafiki będzie można oglądać na kinowym ekranie z różnych perspektyw, zaś wędrówce po salach galeryjnych i muzealnych towarzyszą historie dzieł, biografie artystów oraz wypowiedzi ekspertów analizujących styl i technikę obrazów.

Phil Grabsky – pomysłodawca, reżyser i główny producent całego przedsięwzięcia – przy pomocy ciekawej narracji, a także dzięki wypowiedziom ekspertów, wizytom w pracowniach konserwatorskich i maksymalnym zbliżeniom ukazującym dzieła w detalach, umożliwia widzom z całego świata zobaczenie tego, co jest niedostępne podczas tradycyjnej wizyty w galerii czy muzeum.

Canaletto i sztuka Wenecji”, trailer

Najnowsze filmy Grabsky’ego prezentują sylwetki trzech wybitnych osobowości świata sztuki od XVIII wieku do współczesności. Film „Canaletto i sztuka Wenecji” powstał na bazie kolekcji znajdującej się w The Queen’s Gallery w Pałacu Buckingham i Zamku Windsor w Londynie. W dokumencie wnętrza londyńskich zamków królewskich mieszają się z widokami Włoch, a szczególnie Wenecji, w której żył i tworzył Giovanni Antonio Canal (wł. ‘kanał’), znany lepiej jako Canaletto (wł. ‘kanalik’). Artysta zasłynął przede wszystkim jako „portrecista” swego rodzinnego miasta, a dla Polaków to także wuj i nauczyciel „naszego” Barnarda Bellotta Canaletta – „portrecisty” Warszawy.

"Cézanne. Portrety życia", polski trailer

Filmowa opowieść „Cézanne. Portrety życia” powstała przy okazji wielkich wystaw twórczości Cézanne’a, które odbyły się w National Portrait Gallery w Londynie, Musée d’Orsay w Paryżu i National Gallery of Art w Waszyngtonie. Ważną rolę w filmie odgrywają listy malarza i zdjęcia z miejsc na południu Francji, w których mieszkał i pracował, z widokiem na górę Sainte-Victoire.

Hockney. Pejzaże, portrety i martwe natury”, polski zwiastun

Z kolei dwie olbrzymie wystawy przygotowane przez Royal Academy of Arts w Londynie: „Większy obraz” i „82 portrety i jedna martwa natura” stały się podstawą dla filmu „Hockney. Pejzaże, portrety i martwe natury”, który ukazuje pełnię bezkompromisowego talentu Davida Hockneya. Były jednocześnie dla malarza zwieńczeniem bardzo ważnego okresu w jego trwającej już ponad pięć dekad karierze. Jak sam przyznaje – film lepiej niż on wyjaśnia, co kryje się za jego twórczością. Reportaż wszedł na ekrany kin z okazji 80. urodzin artysty. Gigantyczne kolorowe płótna zachwycą kinowych widzów.

Rozpowszechnianiem cyklu „Wystawa na Ekranie” („Exhibition on Screen”) na terenie Polski zajął się dystrybutor najwyższej jakości kontentu alternatywnego dla kin, w tym transmisji HD LIVE i retransmisji HD z najlepszych teatrów i sal koncertowych świata, będący jednym ze światowych pionierów w tym zakresie. Marka www.nazywowkinach.pl została ustanowiona przez firmę CIKANEK FILM, działającą obecnie w 14 krajach Europy Centralnej i Wschodniej, a powstałą w roku 2007, by kreować i rozwijać rodzący się właśnie fenomen transmisji do kin spektakli i koncertów.
„The Metropolitan Opera: Live in HD”, „Bolshoi Ballet Live”, „National Theatre Live”, „Exhibition on Screen”, „Comédie-Française Live” czy „The Berliner Philharmoniker Live in Cinemas” to tylko niektóre z cykli dystrybuowanych przez CIKANEK FILM. Rocznie firma sprzedaje w samej tylko Polsce ponad 120.000 biletów.

Terminy i lista kin


KONTAKT / WIĘCEJ INFORMACJI:
CIKANEK FILM Sp. z o.o. / WWW.NAZYWOWKINACH.PL

(informacja prasowa)

"Magiel filmowy" w DCF

W czwartek, 1 lutego br. o godz. 19:00 w Dolnośląskim Centrum Filmowym odbędzie się pierwsze spotkanie w ramach nowego cyklu DCF, pt. „Magiel filmowy”. Gospodarzem "Magla" będzie znany krytyk filmowy i teatralny - Łukasz Maciejewski, a jego pierwszym gościem - Kinga Preis.

plakat filmu Plan B w reż. Kingi Dębskiej

„Magiel filmowy” to kolejna cykliczna propozycja Dolnośląskiego Centrum Filmowego dla wrocławskich miłośników kina. Raz w miesiącu widzowie DCF-u będą mieć okazję do spotkania i rozmowy z wybranym twórcą filmowym – aktorem, reżyserem czy scenarzystą. Spotkania poprowadzi krytyk filmowy, Łukasz Maciejewski. Pierwszy „magiel” już w najbliższy czwartek, 1 lutego o godz. 19:00. Rozmówczynią Łukasza Maciejewskiego będzie jedna z najbardziej znanych, cenionych i lubianych wrocławskich aktorek - Kinga Preis.

Kinga Preis w filmie Plan B, materiały organizatorów

- Idea „Magla filmowego” jest prosta i doskonale wpisuje się w misję DCF-u, jako przestrzeni aktywnego dialogu o sztuce filmowej: najpierw pokaz dobrego filmu, po nim „talk show” z udziałem zaproszonej gwiazdy. Naszym pierwszym gościem będzie aktorka bardzo silnie związana z Wrocławiem, Kinga Preis - informuje Jarosław Perduta, dyrektor DCF-u.

Pretekstem do rozmowy z artystką będzie przedpremierowy pokaz najnowszego filmu Kingi Dębskiej pt. „Plan B”, w którym Kinga Preis gra jedną z głównych ról. Dodatkowy kontekst wydarzenia związany jest z książką Łukasza Maciejewskiego, pt. „Aktorki. Odkrycia", która jest zbiorem osiemnastu wnikliwych i szczerych rozmów autora z najważniejszymi polskimi aktorkami. Wśród bohaterek książki znajdziemy również Kingę Preis.

Łukasz Maciejewski, Aktorki. Odkrycia

„Magiel” będzie formą otwartą. Uczestnicy spotkania będą mogli wziąć czynny udział w dyskusjach z zaproszonymi gośćmi. Dla autorów najciekawszych pytań DCF przygotuje ciekawe nagrody  - niespodzianki.

Łukasz Maciejewski ze swymi rozmówczyniami, zdjęcie z archiwum autora

Bilety na czwartkowy „Magiel filmowy” dostępne są w kasach kina DCF, ich cena wynosi 22 zł. Osoby zainteresowane książką autorstwa Łukasza Maciejewskiego „Aktorki. Odkrycia" będą mogli ją kupić podczas wydarzenia.
(informacja prasowa) 


Kto otrzyma Nos Chopina podczas Millennium Docs Against Gravity Film Festival?

 12 wspaniałych filmów dokumentalnych o ludziach całkowicie oddanych sztuce, która zmienia nie tylko ich życie, ale fascynuje i porusza takż...

Popularne posty