środa, 4 października 2017

Julia Lezhneva: Na moje życie patrzę jak na cud /wywiad/

Rozmawiam z Julią Lehznevą – wybitną rosyjską mezzosopranistką koloraturową - o jej polskich korzeniach, dzieciństwie, a także o współpracy z Markiem Minkowskim, Giovannim Antoninim oraz Philippem Jarussky.

Julia Lehzneva jako Mona Lisa

Barbara Lekarczyk-Cisek: Kiedy słuchałam Pani po raz pierwszy podczas festiwalu Wratislavia Cantans w 2013 roku, przeżyłam głębokie wzruszenie… Skojarzyło mi się to z biografią Ch. Andersena, w której przeczytałam, że kiedy śpiewała jego przyjaciółka Jenny Lind, wszyscy płakali. Wydawało mi się to nieco egzaltowane i niezrozumiałe, dopóki sama czegoś podobnego nie doświadczyłam. I nie tylko ja…. Czy Pani ma świadomość, że tak oddziałuje na słuchaczy?

Julia Lehzneva: To, o czym Pani mówi, mnie samej jest bardzo bliskie. Takie reakcje słuchaczy wprawiają mnie w drżenie. Z drugiej strony, sama jestem człowiekiem, który łatwo wzrusza się do łez. Gdyby nie tacy ludzie jak Pani, którzy potrafią się wzruszyć słuchając muzyki, to wszystko nie byłoby takie piękne i głębokie. Muzyka może być bardzo piękna, ale to dzięki ludziom staje się ona przeżyciem.  Myślę, że taka reakcja słuchaczy to jest dar i jestem wdzięczna za taką publiczność. Sądzę też, że nie byłoby to możliwe, gdyby muzycy sami nie potrafili się tak wzruszyć.

Zdumiewać też może niezwykły rozwój Pani kariery. Ukończyła Pani z wyróżnieniem  szkołę średnią przy Konserwatorium Moskiewskim, a później, w wieku zaledwie 18 lat, wyjechała na studia do Wielkiej Brytanii. Czy było to dla Pani trudne doświadczenie: z Sachalina do Moskwy, a potem w wielki świat?

Z Sachalina wyjechaliśmy do Moskwy, kiedy miałam siedem lat. To było najtrudniejsze doświadczenie. Wiedziałam wprawdzie, że tylko w ten sposób mogę rozwijać swoje umiejętności i zainteresowania. Mama wierzyła w mój talent i uważała, że powinnam zająć się muzyką. Mimo to na początku płakałam i ciągle dopytywałam mamę, kiedy wrócimy do domu. To była tęsknota do mojej małej ojczyzny, którą tam pozostawiłam. Później do Moskwy zaczęli przyjeżdżać moi przyjaciele z Sachalina i rozłąka przestała być tak bolesna, a tęsknota słabła.  Kiedy byłam na tyle dojrzała, że wiedziałam, iż chcę być śpiewaczką, Moskwa stała się moim domem. Mogłam chodzić na koncerty, poznałam nowych przyjaciół, w tym niezastąpionego Miszę [mowa o Michaile Antonenko, przyjacielu i agencie Julii].  Kiedy wyjeżdżałam do Cardiff w Wielkiej Brytanii, miałam świadomość, że jest to wyjazd okresowy. Zresztą, były to już inne czasy. Mogłam się komunikować z bliskimi przez skype` a.  Byłam też otoczona starszymi i życzliwymi ludźmi. Nie odczuwałam więc tak bardzo rozstania. 

Julia Lehzneva podczas występu w ramach Akademii Haendlowskiej, 
fot. Barbara Lekarczyk-Cisek

W pewnym momencie w Pani życiu zaczęły się pojawiać wybitne indywidualności muzyczne.  Pierwszą był Marc Minkowski, który podobno  znalazł Panią na … You Tube. Proszę opowiedzieć o współpracy z nim.

To był 1998 rok. Nie mogłam uwierzyć, kiedy otrzymałam wiadomość od agenta Marca Minkowskiego! Okazało się, że usłyszał mnie na You Tube i zapragnął  mnie poznać osobiście. Było to dla mnie kompletnym zaskoczeniem, jakimś cudem. Nie mieściło mi się w głowie, że można tak po prostu usłyszeć kogoś na YouTube i chcieć go poznać. Tak się złożyło, że Minkowski przyjechał miesiąc później do Moskwy z „Peleasem i Melisandą” Debussy`go i miał wystąpić w Moskiewskim Akademickim Teatrze Muzycznym im.  Stanisławskiego i Niemirowicza – Danczenki. Spotkaliśmy się w przerwie pomiędzy próbami przedstawienia. Poprosił, abym coś zaśpiewała. Byłam tak szczęśliwa, że gotowa byłam zaśpiewać i altem, i sopranem. Minkowski niczego mi nie narzucał. Akompaniował mi Misza. Zaśpiewałam Kantatę 51 J.S. Bacha, Mozarta i arię Kopciuszka Rossiniego… Wtedy Marc zaproponował mi udział w projekcie. Była to Msza h - moll (B minor Mass) J.S. Bacha i mieliśmy ją wykonać w Santiago de Compostella. Miałam śpiewać w chórze, ale zaśpiewałam też arię drugiego sopranu – „Laudamus Te”. Byłam absolutnie szczęśliwa, choć bardzo zdenerwowana. Przygotowałam się bardzo starannie, ale i tak miałam wrażenie, że to za mało. Prosiłam, aby zwracano się do mnie z komentarzami co do mojego śpiewu, ale uwag nie było. Marc odnosił się do mnie jak do własnego dziecka - był bardzo opiekuńczy i troskliwy. Od razu poczułam jego sympatię i nawiązała się nić porozumienia. W takiej atmosferze rozkwitam. Później otrzymałam także zaproszenie do Salzburga, gdzie występowałam jako solistka, wykonując „Litanie” W. A. Mozarta i Magnificat J. S. Bacha. 

Z Markiem Minkowskim przyjechała Pani także do Krakowa….

Po raz pierwszy byłam w Krakowie w 2010 roku, na koncercie „Requem”, poświęconym ofiarom katastrofy smoleńskiej. Wypoczywaliśmy w Egipcie, kiedy otrzymałam wiadomość od Marca Minkowskiego, z prośbą, abym wzięła udział w koncercie na krakowskim Rynku. Samoloty nie kursowały z powodu erupcji wulkanu, więc z przygodami, jadąc m.in. 9 godzin pociągiem z Wiednia, udało nam się szczęśliwie dojechać na czas. Później wystąpiłam również w maju 2010 roku,  w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, w przedstawieniu opery Vivaldiego ”Ottone in Villa”, pod kierownictwem Giovanniego Antoniniego.

Z Markiem Minkowskim łączą Panią także polskie korzenie. Podobno Pani prababką była Maria Idalia  Stankiewicz…
Z przykrością muszę powiedzieć, że niewiele wiem na ten temat. Prababci nie poznałam osobiście. Zmarła, gdy miałam 5 lat.  Wiem, że była to kobieta niezwykła. Bardzo długo łudziła się, że jej mąż został zesłany, tymczasem, jak się później okazało, został rozstrzelany tuż po aresztowaniu. Mogę sobie tylko wyobrazić, co czuła, kiedy czekała, a potem – gdy dowiedziała się prawdy. Cały czas samotnie wychowywała dziecko – mojego ukochanego dziadka, z którym – po przeprowadzce do Moskwy – spędziłam szczęśliwe dzieciństwo i z którym byłam bardzo zżyta. Wiem, że Idalia i jej mąż poznali się w Berlinie. Byli naukowcami – zajmowali się badaniami ludzkiego mózgu. Mój dziadek przez pierwsze lata życia mówił wyłącznie po niemiecku. Kiedy wrócili do Moskwy, uznano ich ślub za nielegalny i to chyba uratowało dziadkowi życie, ponieważ był traktowany jako dziecko nieślubne. Prababcia przeżyła niemal sto lat. Obecnie zajmuję  jej mieszkanie. Całe swoje życie przeżył w nim też mój dziadek i wszystko tam przypomina mi, jakich miałam wspaniałych przodków. Pozostały po nich zdjęcia i pamiątki. Czuję, jakby ciągle byli ze mną, mimo że już odeszli.
wrocławski występ Julii, fot. Marek Cisek

Pasjonujące są te opowieści o przodkach i zapewne można by o nich jeszcze długo rozmawiać… Wróćmy jednak do tego, co jest zasadniczym tematem naszego spotkania, a mianowicie Pani kariery. Po Minkowskim pojawił się w Pani artystycznej biografii równie ważny muzyk – Giovanni Antonini. Z nim nagrała Pani swoją pierwszą płytę – ”Alleluja”. Czy miała Pani wpływ na jej kształt, na dobór utworów?

Zdecydowanie tak! W tej materii bardzo dobrze rozumieliśmy się z Antoninim. Uważam go za najwybitniejszego muzyka. Bardzo lubię występować z nim i jego Il Giardino Armonico. Mam takie odczucie, jakbyśmy wspólnie tworzyli obraz, rodzaj tkaniny, w której wątek i osnowa splatają się w harmonijną, nierozerwalną całość. Pomysł wspólnego nagrania wyszedł wprawdzie od Antoniniego, ale miałam swobodę w doborze repertuaru. Płyta zawiera motety Mozarta, Vivaldego, Händla i Porpory. Utwór tego ostatniego znalazła Katia, siostra Miszy [Antonenko], która odkryła w British Library  te wspaniałe kompozycje w stylu galante. Dziś mało komu znani, Porpora i Galuppi byli czołowymi przedstawicielami tego gatunku muzyki. Kiedy zobaczyłam motety Porpory, zachwyciłam się i wiedziałam, że muszę je zaśpiewać. Dzięki nim głos brzmi zupełnie wyjątkowo. Dla Giovanniego było to coś tajemniczego, niezwykłego, co w pewien sposób także go ubogaciło. Porpora dodał nowych barw i Giovanniemu, i jego orkiestrze.
Z Giovannim Antoninim zetknęłam się po raz pierwszy w 2010 roku. Jeździłam nawet do Mediolanu, gdzie odbywał ze mną specjalne próby, podczas których uczyłam się wykonywać recytatywy. Uczył mnie takiego odczuwania tej muzyki, aby ona żyła, przygotowywał mnie do improwizacji. Ten czas spędzony z Giovannim bardzo na mnie wpłynął i ukształtował moje podejście do muzyki. Giovanni doskonalił mój warsztat także później. Wskutek tej współpracy moje doświadczenie muzyki znacznie się pogłębiło. Także w zakresie pracy z instrumentami. Włosi mają swój rozpoznawalny styl grania.
Dodam, że włoskim renesansem interesowałam się już w dzieciństwie. W Moskwie chętnie chodziłam do muzeów, gdzie prezentowano dzieła włoskiego renesansu. Sama także rysowałam:  twarze kobiet, aniołów, z charakterystycznymi dla tej epoki nakryciami głowy. Miałam mnóstwo książek z reprodukcjami, które pasjami oglądałam. Ten włoski renesans był moją dziecięcą miłością, a muzyka stała się niejako jej dopełnieniem.


Julia-Lezhneva, fot.Uli Weber, DECCA

Po pamiętnym występie podczas Wratislavia Cantans w 2013 roku odbywała Pani koncerty z Giovannim Antoninim oraz Il Giardino Armonico. Została też zaproszona przez Philippe`a Jaroussky`ego  do nagrania „Stabat Mater” Pergolesiego. W jakich okolicznościach do tego doszło?

Byłam ogromnie szczęśliwa, kiedy zaprosił mnie do współpracy ten wspaniały kontratenor, a także – jak się później okazało – wspaniały człowiek. Poznałam go przypadkowo we wrześniu 2010 roku w konserwatorium, do którego pewnego dnia przyjechał. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, kiedy w naszym skromnym studenckim bufecie, gdzie często piliśmy herbatę i rozmawiali, pojawił się ten znakomity śpiewak. Wszyscy staliśmy jak wrośnięci w podłogę i patrzyli jak nas mija. W pewnym momencie podszedł do mnie i przywitał się. Potem poszłam na jego koncert w Konserwatorium Moskiewskim. Zdarzyło mi się następnie słuchać go także podczas występów w na scenach europejskich, wtedy też spotykaliśmy się. W końcu zaprosił mnie do współpracy przy nagraniu „Stabat Mater” Pergolesiego. To niezwykła kompozycja, która otwiera przed wykonawcą niekończące się pokłady piękna. Szczególnie, jeśli wykonywana jest w kościele. Mimo tragizmu, w muzyce tej jest jakieś wewnętrzne światło. Utwór nas głęboko uduchowił, a my śpiewając dzieliliśmy się tym duchowym przeżyciem. Takich momentów się nie zapomina. To nie tylko szczęście, że mogłam ten utwór zaśpiewać, ale także że mogłam to zrobić z takimi wspaniałymi muzykami.

Na koniec chciałam Panią jeszcze zapytać, czy marzy Pani jeszcze o jakimś nagraniu, ale z tego, co słyszę, to marzenia spełniają się w Pani przypadku jeszcze zanim się pojawią…

Tak właśnie jest.  Z perspektywy czasu odczuwam radość i wdzięczność tego powodu. Nawet nie marzyłam, że to się ziści, a tu zdarza się taki cud. Nie musiało tak być, a jednak stało się. Czasami zastanawiam się nawet, dlaczego to zdarzyło się właśnie mnie…  Jest tylu innych, wspaniałych ludzi, tak samo utalentowanych, którzy takiego szczęścia nie mieli. Dlaczego przydarzyło się to właśnie mnie? Toteż patrzę na to jak na cud albo dar losu.

Chciałam jeszcze dodać, że my na Panią patrzymy również jak na dar i bardzo się cieszymy, że znowu możemy Pani posłuchać. Bardzo dziękuję za rozmowę.

G. F. Händel, Lascia Chio pianga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

XXXIII Festiwal „Maj z Muzyką Dawną” /zapowiedź, program/

Międzynarodowy Festiwal „Maj z Muzyką Dawną” to jedyne wydarzenie kulturalne w zachodniej Polsce, którego głównym celem jest promocja muzyki...

Popularne posty