Z Joanną Stogą – znaną wrocławską fotografką – rozmawiamy o przyjemnościach płynących z fotografowania muzyków podczas koncertów, ekwilibrystyce towarzyszącej robieniu zdjęć kwiatom w Ogrodzie Botanicznym, o tajemnicach powstawania powieści, a przede wszystkim o tym, że warto być w życiu "niedokończonym" i wiecznie poszukiwać...
Joanna Stoga, fot. Andrzej Olechnowski |
Barbara Lekarczyk-Cisek: Widuję Panią od lat na koncertach w NFM-ie. Podczas gdy ja siedzę wygodnie w fotelu i słucham, Pani pojawia się w różnych miejscach widowni i utrwala coś tak pięknego i ulotnego jak muzyka. W jakiś sposób kojarzy mi się to z pięknym filmem szwedzkiego reżysera Jana Troella: „Uwiecznione chwile Marii Larsson”. Tytułowa bohaterka ma szczególną wrażliwość w odbiorze świata i w pewnym momencie – mimo niesprzyjających okoliczności życiowych – zaczyna fotografować, dając w ten sposób upust swojej wyobraźni i emocjom. A jak było w Pani przypadku?
Joanna
Stoga: Raczej nie daje upustu własnym
emocjom, bardziej szukam ich w tym, co widzę. Nie kreuję obrazu, jestem wyczulonym
obserwatorem i dotyczy to każdego rodzaju fotografii, jaki uprawiam, również
botanicznej. W wypadku fotografii koncertowej skupiam się na emocjach artystów,
a te najłatwiej uchwycić, gdy ma się z muzykami dłuższy kontakt, na przykład
podczas prób. W trakcie koncertu organizatorzy na ogół ograniczają obecność
fotografów do pierwszych trzech utworów, co jest zrozumiałe przez wzgląd na
komfort publiczności. Jednakże muzycy dopiero się wówczas rozkręcają i próbują
nawiązać kontakt z widzami. Dlatego najlepsze zdjęcia powstają po tym czasie, a
zwłaszcza w trakcie bisów. Oczywiście zdarzają się artyści na tyle świadomi
siebie i tak charyzmatyczni, że już od pierwszych sekund przejmują władzę nad
publicznością. Fotografowanie ich jest prawdziwą przyjemnością.
Przyznam, że podziwiam także Pani zdjęcia przyrody, bo mają klimat tajemnicy, a duże zbliżenia dają złudzenie bliskiego kontaktu… Poza tą „niemożliwą” bliskością, urokliwe jest też malarskie tło – takie swoiste sfumato. Skąd u Pani zapał do fotografowania kwiatów?
Myślę, że z ogrodu dziadków… Dorastałam w otoczeniu
przyrody, była plenerem dla moich dziecięcych zabaw. Dziś jest miejscem, gdzie
odpoczywam i szukam inspiracji. Natomiast malarskie tło jest efektem
obiektywów, których używam. Portretując daną roślinę, staram się skupić na niej
całą uwagę, reszta ma być dopełnieniem, nie przeszkadzać. Nieraz wymaga to ode
mnie pewnej ekwilibrystyki, zwłaszcza gdy pracuję w Ogrodzie Botanicznym, gdzie
prócz roślin widać towarzyszące im tabliczki z nazwami. Lubię pokazywać naturę
jako przestrzeń pełną tajemnic, a tabliczki do tego nie pasują. Z tego też
względu potrzebuję sporo czasu, by znaleźć odpowiedni kadr. Krążę wokół
rośliny, oglądam ją pod wieloma kątami. To bardzo nieśpieszny rodzaj
fotografii.
Koniec końców okazało się, że fotografowanie nie jest Pani wyłączną pasją, skoro zaczęła Pani także pisać. Dwa lata temu ukazała się debiutancka książka: "Las, pole, dwa sobole", składająca się z krótkich opowiadań, układających się jednakże w pewną całość. Na tym jednak Pani nie poprzestała, bo oto niedawno opublikowała sporych rozmiarów powieść pod zagadkowym tytułem "Słoń z Étretat"...
To prawda. Mogę nawet powiedzieć, że ostatnio więcej zaangażowania wkładam w pisanie, niż w fotografowanie, które jest już nie tylko moją pasją, lecz przede wszystkim zawodem. Mam wrażenie, że nigdy nie przestanę szukać dla siebie nowych form wyrazu. Coraz mocniej pociąga mnie na przykład malarstwo, którym zajmował się mój dziadek.
Dotąd zazdrościłam ludziom, którzy od dziecka wiedzieli,
co chcą robić w życiu. Ja próbowałam wielu zawodów i zawsze zmieniałam je z
pewnym poczuciem winy. Czułam żal, że wciąż jestem „niedokończona”. Dopiero
ostatnio przestałam się tym zadręczać. Poczułam się wręcz usprawiedliwiona, gdy
w swoim niedawnym wystąpieniu Olga Tokarczuk stwierdziła, że takie wieczne
poszukiwanie siebie daje nam przestrzeń do nieustannego rozwoju.
A wracając do literatury, dodam może, że zawsze
lubiłam zapisywać przemyślenia. Będąc w wieku szkolnym prowadziłam pamiętnik,
pisałam wiersze... Wróciłam do tego, gdy poczułam, że fotografia nie wystarcza
mi już jako sposób opowiadania o świecie.
Wiesław Myśliwski, mój ulubiony pisarz, powiada, że pisze się po to, aby poznać samego
siebie. Proces pisania jest więc bardzo trudny i żmudny. Czy pisząc swoją pierwszą powieść
doświadczyła Pani podobnych przeżyć i przemyśleń?
Podczas pisania z
pewnością wiele się o sobie dowiaduję, ale nie jest to moją główną motywacją.
Odkąd pamiętam, tworzyłam w głowie różne historie. Mogę nawet powiedzieć, że
żyję jednocześnie w trzech światach: tym realnym, tym, który znajduję w
książkach i tym, który sobie wyobrażam. Naturalną konsekwencją była więc
potrzeba spisania tych wymyślonych opowieści.
Sam proces jest
rzeczywiście żmudny i wymaga kondycji długodystansowca, szczególnie w wypadku
powieści. To jest zadanie rozpisane na długie miesiące, podczas których
codziennie trzeba się mobilizować i zachowywać żelazną dyscyplinę. Nie jest to
łatwe zadanie, gdy trzeba jeszcze godzić pasję z życiem
rodzinnym i codziennymi obowiązkami. Mimo trudności, nie potrafię już sobie wyobrazić życia bez
pisania. Fascynuje mnie proces tworzenia i bywa, że daję mu się bez reszty
pochłonąć.
Interesuje mnie Pani warsztat pracy, o
ile to nie tajemnica. Czytelnicy lubią wiedzieć takie rzeczy. Wspomniany już Wiesław Myśliwski
ma zwyczaj pisania swoich powieści ołówkiem, w ogóle nie korzysta z komputera.
Czy Pani również pisze najpierw odręcznie?
Zazwyczaj robię odręczne notatki, ale piszę na
komputerze. Bywa, że nie wracam do zapisków, choć doceniam ich rolę, bo dzięki
nim przepracowuję i pogłębiam przemyślenia. Na ogół mam określony długi łuk
fabularny, jednak nie trzymam się go kurczowo, bo i mnie – podobnie jak
Myśliwskiego – prowadzą słowa. Zanurzam się w proces tworzenia i zdarza się, że
nie wiem, dlaczego podejmuję takie, a nie inne decyzje. To rodzaj tajemnicy.
Nagle coś się pojawia w trakcie pisania – zaczynam podążać za słowem albo za
bohaterem, który miał być w założeniu drugoplanowy, a nabiera istotnych cech,
rozrasta się związany z nim wątek. W pisaniu istnieje więc duże pole do odkryć.
Gdybym z góry miała wymyśloną każdą scenę, każdy dialog, spisywanie tego byłoby
po prostu nudne i pewnie porzuciłabym taki zamysł.
Pisanie
okazało się więc dla Pani ekscytującą, twórczą przygodą. Bardzo dziękuję za
spotkanie i rozmowę.
Ciekawa jestem jaki rodzaj literatury tworzy Pani Joanna. Próbowałam to wyczytać z wywiadu, ale się nie udało. Czy pisze książki obyczajowe czy inne?
OdpowiedzUsuńPisarze niechętnie opowiadają o tym, co piszą, wychodząc z założenia, że książka "staje się" dopiero dzięki czytelnikom, a każdy z nas czyta jednak przez pryzmat samego siebie. Poza tym współczesna proza nie jest już tak ściśle gatunkowa. No, chyba że ktoś pisze kryminały, jak Marek Krajewski, a i to mają one rozmaite "smaczki".
Usuń