wtorek, 3 października 2017

Agnieszka Smoczyńska-Konopka: Przekroczyłam wiele tabu /wywiad/

Rozmawiam z reżyserką ”Córek dancingu” o początkach jej edukacji filmowej w liceum, odkryciach i inspiracjach, mistrzach oraz o przekraczaniu tabu w poszukiwaniu własnego języka.

Agnieszka Smoczyńska podczas spotkania z publicznością w Teatrze Kameralnym we Wrocławiu,
fot. Barbara Lekarczyk-Cisek

Barbara Lekarczyk-Cisek: Twój fabularny debiut: "Córki dancingu"  został wyróżniony na festiwalu filmowym w Gdyni, a także został doceniony przez Amerykanów, którzy zaprosili film na Sundance Film Festival i nagrodzili za ”unikalną wizję i design”. To rzeczywiście film niezwykle oryginalny, zupełnie niepodobny do innych. Nie jest jednak dziełem przypadku, ale wieloletnich poszukiwań własnego języka. Od czego zaczęła się Twoja potrzeba opowiadania o świecie i o sobie poprzez filmowe obrazy?

Agnieszka Smoczyńska-Konopka: Zaczęło się już podczas nauki w klasie z edukacją filmową, do której trafiłam dość przypadkowo. Moim marzeniem było dostanie się do klasy teatralnej w XIV LO we Wrocławiu i zostanie w przyszłości aktorką. Kiedy jednak okazało się, że nie ma chętnych do tej klasy i wobec tego nie będzie do niej naboru, zdecydowałam się na klasę z edukacją filmową w I LO. Uważam teraz, że to był fantastyczny wybór, bo w tej klasie miałam historię kina, pisałam scenariusze filmowe i oglądałam w ramach DKF mnóstwo klasycznych filmów, które potem omawialiśmy. To był ogromny skok w moim rozwoju, bo obejrzałam wtedy m.in. nieznane mi dotąd filmy Antonioniego, Felliniego, Viscontiego i wiele innych. Podobało mi się także łączenie historii literatury z filmowymi kontekstami. Niektóre filmy wówczas oglądane, jak choćby "Zmory" Wojciecha Marczewskiego, filmy Ingmara Bergmana, Romana Polańskiego, Carlosa Saury wstrząsnęły mną... Pod wpływem tych przeżyć zaczęłam poważnie myśleć o filmie, choć teatr nadal był moją inspiracją. W czwartej klasie byłam już przekonana, że pójdę na reżyserię filmową lub teatralną. 

Pamiętam, że asystowałaś Mikołajowi Grabowieckiemu przy realizacji "Króla Leara" w Łodzi, a także uczestniczyłaś w warsztatach Leszka Mądzika na Wydziale Reżyserii Dramatu Dzieci i Młodzieży PWST we Wrocławiu...

Dzięki asystenturze u Grabowskiego mogłam doświadczyć, na czym polega praca reżysera. Znałam go ze spektakli oglądanych na lekcjach polskiego, ale żywy kontakt był czymś niezastąpionym. Poznawałam też tajniki pracy z aktorem. Wtedy już przygotowywałam się do studiów reżyserskich w szkole filmowej w Katowicach. W międzyczasie studiowałam historię sztuki i kulturoznawstwo, ponieważ chciałam poszerzyć swoją wiedzę, sądząc także, że będzie to dobrze widziane podczas egzaminów na "filmówkę". Już samo przygotowywanie się do tych studiów sprawiało mi wielką frajdę. Czułam, że to jest właśnie to. Chciałam wtedy realizować dokumenty. Kiedy okazało się, że zdałam z najlepszym wynikiem, było to dla mnie potwierdzeniem, że nie tylko predyspozycje, ale również praca dała takie efekty. Potem stałam się specjalistką i przez lata przygotowywałam innych (śmiech). 

A jak oceniasz z perspektywy studia w Katowicach?

Wspominam je bardzo dobrze. Miałam możliwość robienia etiud i z każdą z nich uczyłam się czegoś nowego. Na pierwszym roku zrobiłam dokument, na II - etiudę kostiumową "Kapelusz". Było to niezwykłe doświadczenie, bo oto poczułam, że za pomocą scenografii i kostiumu mogę stworzyć cały świat. Choć przyznam, że bardzo dużo nauczyłam się robiąc dokumenty, bo była to także okazja rozmowy z ludźmi, to jednak zrozumiałam, że nie jest to gatunek filmowy, w którym chciałabym się wypowiadać. Losy żyjących w nędzy dzieci utrzymujących swoje rodziny, o których zrobiłam film zatytułowany "Pieniążki",  zbyt mną wstrząsnęły.  Na III roku zrobiłam "3 love" - na podstawie autentycznej historii dziewczyny, która umówiła się z nieznajomym chłopcem i została zamordowana. 

A co po szkole?

Okres po ukończeniu szkoły jest niesłychanie trudny. Nikt już o ciebie nie dba, nie ma pieniędzy na robienie filmów... Trzeba o to walczyć. Przedłużyłam sobie studia idąc do szkoły Andrzeja Wajdy, ponieważ bardzo mi zależało, aby spotkać się z moimi mistrzami: Edwardem Żebrowskim i Wojciechem Marczewskim, Marcelem Łozińskim... I tam zrobiłam "Arię Divę", która była dla mnie dużym wyzwaniem i czymś więcej niż poprzednie etiudy. W takim 30-minutowym filmie nie można jeszcze opowiedzieć anegdoty, nie jest to historia na trzy akty. W dodatku sposób opowiadania zmienił się zupełnie.  Zrobiłam godzinny film, który trzeba było jeszcze skracać w montażu. Nie miałam wtedy pomysłu, jak zrobić kulminacyjną scenę opowiadania Olgi Tokarczuk (ostatecznie nie weszła do filmu) i to stało się dla mnie nauką, że nie można się brać za sceny, na które nie ma się obrazowego ekwiwalentu, a które są kluczowe dla danej historii. 

Film został jednak doceniony i zauważony. Czy to Ci pomogło w realizacji kolejnych filmów?

Dostałam pracę w telewizji, przy realizacji seriali, co pomagało się utrzymać. To były soap opery, ale dzięki nim nauczyłam się pracy na planie, komunikacji z ekipą i aktorami. Nauczyłam się pokory, a jednocześnie rozwijałam projekty, które dosyć długo przygotowywałam, bo trzeba było wielokrotnie poprawiać scenariusze. W tym czasie urodziłam drugie dziecko, więc dzieliłam czas między wychowanie córek a pracę. Moja frustracja narastała. I wtedy zatelefonował do mnie Robert Bolesto, z którym pracowałam przy "Arii Divie" i powiedział, że ma pomysł na film o jego przyjaciółkach - siostrach Wrońskich. Wychowały się właściwie w słynnej warszawskiej Adrii, pisały i wykonywały piosenki jako zespół Ballady i Romanse. Chciały, aby to był musical. A ponieważ moja mama prowadziła w Szklarskiej Porębie Polonię i jeszcze inną restaurację w Kowarach, znałam ten świat z własnego dzieciństwa i uznałam, że to bliskie mi klimaty. Z początku jednak obawiałam się, że film będzie za drogi i nikt mi takich pieniędzy nie da. Kiedy jednak posłuchałam płyty sióstr Wrońskich, zafascynowała mnie ich muzyka - bezpretensjonalność, liryczna poezja tekstów, trochę oniryczny nastrój, ale też nutki ironii i współczesne przesłanie. 

Jednak bohaterkami "Córek dancingu" nie są siostry Wrońskie, tylko syreny...

Tak, bo kiedy zaczęłyśmy pracować, Wrońskie doszły do wniosku, że powrót do dzieciństwa to dla nich wielka trauma i nie chcą jej na nowo przeżywać. Wtedy Robert Bolesto wpadł na pomysł, aby je schować za maską dwóch syren. Praca nad filmem trwała blisko trzy lata. Rozwijaliśmy nasz pomysł i zdobyliśmy na niego pieniądze. Powstał obraz niejednorodny - mieszanina gatunków, choć pierwotnie miał to być musical. Trzeba się było odciąć radykalnie od mistrzów i zrobić coś własnego, innego. To był rodzaj szaleństwa, na które  jednak pozwalał mi scenariusz. Czułam się totalnie wolna i nie miałam lęku, że mogę coś stracić. Miałam także świadomość, że jeśli będę się bała, to polegnę. Robiąc ten film, przekraczałam wiele tabu. Robiąc film o inicjacji,  sami przechodziliśmy rodzaj inicjacji. 

Robiąc taki film postawiłaś sobie wysoką poprzeczkę. Co teraz?

Nie przejmuję się tym (śmiech). Obecnie pracuję nad dramatem psychologicznym o kobiecie, która straciła pamięć i musi się po latach skonfrontować ze swoim dawnym życiem. Autorką scenariusza jest Gabrysia Muskała. Mam także zamiar zrobić drugi projekt - tym razem z Robertem Bolesto. Bohaterem będzie trickster - zmiennokształtna postać, dziewczyna uciekającą przed wojną w Izraelu. Będzie to rzecz o wojnie, ale w formie slapstickowej. Ważne jest, aby po prostu robić filmy.

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Bach Pasjami... /relacja z koncertów "Pasji wg św. Mateusza w NOSPR i w Narodowym Forum Muzyki/

Okres przedświąteczny był dla mnie w tym roku szczególny, miałam bowiem okazję dwukrotnego wysłuchania Pasji według św. Mateusza Johanna Seb...

Popularne posty