Barbara
Lekarczyk-Cisek: Na początek naszej rozmowy proszę zdradzić, czy udało się Pani
spełnić marzenie sprzed lat i nagrać unikalny dźwięk topniejącego lodowca w
Patagonii?
Elżbieta
Sikora: Niestety, nie, ale cały czas o tym myślę. To jest
projekt na następne lata, ale nie wiem, w jakiej formie uda mi się go zrealizować,
bo lata minęły i nie mam już takiej energii jak kiedyś. Przypuszczam więc, że
nie pojadę dookoła świata w ciągu roku, ale raczej małymi etapami.
A
skąd się wzięło takie marzenie?
Zawsze mnie interesowało nagrywanie dźwięków. Wiele
utworów powstało z inspiracji dźwiękami nagranymi, np. w Lizbonie czy w starej
fabryce Citroena w Paryżu. Kiedy odchodziłam na pedagogiczną emeryturę,
postanowiłam, że – mając nareszcie czas – wyjdę z domu rano i wrócę za rok, z
magnetofonem pełnym dźwięków. Miałam też taki pomysł, aby przysyłać pocztówki
dźwiękowe do różnych instytucji francuskich, które zajmują się dźwiękiem, np.
do IRCAM-u. Zdarzyło się jednak wiele innych spraw: napisałam operę, zajęłam
się festiwalem Musica Electronica Nova we Wrocławiu... I tak projekt podróży
dookoła świata w poszukiwaniu ginących dźwięków trochę się odłożył w czasie,
nie wiem, na jak długo.
To
jednak wspaniałe: mieć ciągle taką perspektywę!
Rzeczywiście, dobrze jest mieć przynajmniej takie
wrażenie (śmiech).
Czy
pamięta Pani, kiedy zrodziło się zainteresowanie dźwiękiem? Czy był jakiś
szczególny impuls?
Mój ojciec pochodził z bardzo muzykalnej rodziny i
chociaż nie uprawiał tego zawodu, grał na harmonijce ustnej, czasami na
fortepianie. Z kolei dziadek był leśniczym, ale interesowała go kompozycja –
napisał nawet operę „Joanna d`Arc”, którą wydał drukiem i nawet wystawił dla
swoich pracowników. Legenda rodzinna mówi, że w Gdańsku Oliwie, w domu, w
którym zamieszkali moi rodzice ze mną i moim bratem (potem urodziło się dwóch
następnych braci), znaleziono w piwnicy poniemiecki, zdezelowany fortepian.
Podobno, kiedy go zobaczyłam, oszalałam na jego punkcie i oznajmiłam, że będę
na nim grała. Wysłano mnie więc do szkoły muzycznej. I tak się to wszystko
zaczęło. Ukończyłam szkołę muzyczną w klasie fortepianu, u wspaniałej pani
prof. Leokadii Nowackiej, którą do dziś wspominam bardzo czule, ponieważ umiała
rozbudzić we mnie zainteresowanie czymś więcej niż tylko samym graniem. Utrzymywałyśmy
kontakt także później, w Warszawie, gdzie zamieszkała. Pokazałam jej swoją
pierwszą płytę z nagraniem opery „Ariadna” i bardzo się liczyłam z jej zdaniem.
Była osobą niezwykle światłą, o szerokich horyzontach.
Ale
wybrała Pani studia reżyserii dźwięku.
To był nowy kierunek i bardzo mnie to wtedy zaczęło
interesować, przy czym szybko zrozumiałam, że bardziej mnie interesuje
kreowanie dźwięku niż jego nagrywanie. Po ukończeniu studiów pojechałam z moim
narzeczonym, a później pierwszym mężem, Krzysztofem Rogulskim do Paryża.
Jechaliśmy przez miesiąc autostopem, zwiedzając Europę i przeżywając różne
przygody. Kiedy znalazłam się w Paryżu, chciałam odbyć praktykę w radiu
francuskim, zgodnie z moim nowym zawodem reżysera dźwięku, ale trafiłam na kurs
kompozycji muzyki elektroakustycznej, prowadzony przez Pierre Schaeffera,
słynnego pioniera muzyki konkretnej.
Zaczęło mnie to pasjonować tak bardzo, że skomponowałam w tym czasie mój
pierwszy utwór elektroakustyczny: „Prenom”, czyli „Imię własne”, a potem już
całkowicie poświęciłam się komponowaniu.
Czy
to wtedy podjęła Pani decyzję studiowania kompozycji?
Wracając po dwóch latach do Warszawy, uznałam, że
trzeba pogłębić swój warsztat i poszłam na studia kompozytorskie. Początkowo
studiowałam u Tadeusza Bairda, którego wyrzucono z uczelni po roku, bo nie miał
dyplomu, a następnie przydzielono mnie do klasy Zbigniewa Rudzińskiego – bardzo
młodego pedagoga, któremu wiele zawdzięczam. Był bardzo dociekliwy i zmuszał
mnie do pracy lepiej zorganizowanej, co nie było moją silną stroną. Podczas
studiów komponowałam muzykę do filmów. Założyliśmy w tym czasie z Krzysztofem
Knittlem i Wojtkiem Michniewskim grupę kompozytorską KEW (nazwa pochodzi od
pierwszych liter naszych imion), próbując jakoś zaistnieć. Szybko staliśmy się
widoczni w środowisku oraz w życiu muzycznym Polski tamtych lat i do dziś grupa
jest wspominana przez młodą generację kompozytorów i muzyków.
Jest
Pani związana z kilkoma miastami. Urodziła się Pani we Lwowie, wychowała w
Gdańsku, zamieszkała w Warszawie, a potem – najdłużej – w Paryżu. Czy to, że
poznawała Pani nowych ludzi i środowiska ukształtowało Panią i wpłynęło na to,
czym się Pani zajmuje?
Istotnie, los rzucał mnie bez przerwy w różne
miejsca. Miałam zaledwie trzy miesiące, kiedy wyjechałam z rodzicami ze Lwowa i
po bardzo długiej wędrówce dotarliśmy do Gdańska, gdzie spędziłam dzieciństwo.
Jestem do tego miasta bardzo przywiązana i chętnie tam powracam. Potem były
studia w Warszawie, co także było dużym przeżyciem dla dziewczyny z prowincji,
ale bardzo szybko zadomowiłam się tam. A potem los rzucił mnie do Paryża –
najpierw na krótko, w latach 1968-1970, a potem na dłużej, bo wyjechałam w 1981
roku na stypendium i mieszkam tam do dziś.
Elżbieta Sikora, fot. IMG_2872 w Paryzu Co Marta Koehler
Czy
pamięta Pani Paryż okresu młodzieżowej rewolty?
Wprawdzie nie przeżyłam słynnego maja, ale pamiętam
za to warszawski marzec `68, co także było istotnym doświadczeniem formującym.
Kiedy pojechałam do Paryża, było to miasto wolności, młodzieży, dzieci-kwiatów
i wydawało się, że wszystko jest możliwe. Nie znałam wtedy francuskiego i
porozumiewałam się za pomocą niewielkiego zasobu słów, ale z czasem nauczyłam
się tego języka. Pasjonowało mnie to, co robiłam. Spędzałam w studiu całe dni,
a często także noce. To był bardzo gorący okres i nawet rozważałam, czy by nie
zostać dłużej, ale los sprawił, że wróciłam do Warszawy. Miało to związek z
filmem mojego męża Krzysztofa Rogulskiego, któremu nie chciano dać paszportu.
Do Francji jeździłam potem wielokrotnie, by nagrywać utwory, m.in. w Bourges, w
studiu, które założyli moi przyjaciele ze studiów paryskich. W październiku
1981 roku wyjechałam z synem na stypendium, a w grudniu ogłoszono stan wojenny
i to nas zatrzymało na dłużej. Jestem w Paryżu od trzydziestu sześciu lat!
Zrosłam się z tym miastem, ale jestem typowym emigrantem, który ma jedną nogę
tam, a drugą tutaj. Mimo to nie czuję się rozdarta – jestem, gdzie jestem i
jest mi z tym dobrze. Chciałabym, aby ludzie nie czuli się przywiązani do
jednego miejsca. Tematowi tożsamości poświęciłam tegoroczny festiwal Musica
Electronica Nova, bo jest to problem gorący i wszystkich interesujący.
Marek
Weiss, który reżyserował Pani operę „Madame Curie”, stwierdził w jednym z
wywiadów, że lubi z Panią współpracować, ponieważ komponuje Pani z pasją. Wydaje
mi się, że to dar, kiedy człowiek tworzy z głębszej potrzeby, a nie tylko na
zamówienie. Ale pierwszą operę stworzyła Pani bez pasji?
Tak istotnie było (śmiech), ale pasja we mnie
obudziła się podczas pisania.
Elżbieta Sikora podczas premiery Sonosphère
Jednak
„Madame Curie” to szczególna opera…
Szczególna, bo jej historia jest trochę podobna do mojej
podróży dookoła świata, ale w tym przypadku udało się zrealizować zamysł. Kiedy
przeszłam na emeryturę, uznałam, że jest to dobry moment, żeby napisać
prawdziwą, wielką operę – pełnospektaklową i z dużym aparatem wykonawczym i
wystawić ją na scenie teatru operowego. Pomyślałam, że bohaterką będzie prawdziwa
postać, kobieta, której życie wpłynęło na historię świata. Tak trafiłam na
Marię Curie-Skłodowską, która żyła z wielką pasją i interesowała się wieloma
sprawami, poza nauką, np. muzyką, której dużo słuchała. Udałam się ze swoim
projektem do Marka Weissa, który bardzo się to tego zapalił.
To,
co wyróżnia tę operę, to nie tylko sama postać Marii Curie-Skłodowskiej, ale
także fakt, że stawia ona pewne ważne pytania – o sens i niebezpieczeństwo ważnych
odkryć. Czy udało się Pani zrealizować zamierzenia?
Pisząc operę starałam się niejako wejść w skórę
swojej bohaterki, aby pokazać prawdziwą postać. I chyba mi się to udało. Poza
tym trafiłam na fantastyczną odtwórczynię tej roli: Annę Mikołajczyk, która
przepięknie zaśpiewała i zagrała Marię Curie, będąc na scenie nieomal bez
przerwy.
Czy
zdradzi Pani, jak przebiega proces tworzenia?
Właściwie nie mam żadnego schematu – za każdym razem
jest trochę inaczej. Trudno mi to zracjonalizować, bo właściwie komponuję bez
przerwy. Nie w takim znaczeniu, że ciągle siedzę i piszę, ale bez przerwy
myślę. To jest taki zawód, od którego nie można się uwolnić – wszystko jest
bodźcem do zbierania doświadczeń. Ciągle obserwuję, słucham, często nagrywam
albo notuję w pamięci. Każdy dźwięk płynący z otoczenia może być inspirujący.
Kiedy to wszystko zostanie przetrawione i przemyślane, trzeba, niestety, usiąść
przy stole, wziąć ołówek, gumkę, dużo papieru, który można drzeć, wyrywać i
zapisywać, następuje pisanie.
A
jak się rodzą tematy – z rzeczywistości, z wyobraźni, może z jednego i drugiego?
Bywa różnie. Czasami pomaga mi w tym wieloletnia
praktyka, bo zdarza się, że doskonale wiem, co chcę napisać. Poza tym inaczej
pisze się kompozycje na instrument solowy, inaczej na głos, jeszcze inaczej na
orkiestrę… To jest mój świat, który pragnę przekazać słuchaczom, ale nie
zmuszam ich do jego rozumienia. Miałam na początku studiów rozmowę na ten temat
z Tadeuszem Bairdem. Zastanawialiśmy się nad tym, czy muzyka jest emocjonalna,
a może nie powinna taka być. To były czasy muzyki strukturalnej, podlegającej
pewnym ścisłym regułom, które kompozytor sobie narzuca. Mnie jednak wydaje się,
że należy łączyć te dwie sprawy: warsztat i reguły są konieczne, ale muzyce
trzeba pewnej intensywności. Jej stopień zależy już od samego kompozytora.
Elżbieta Sikora, fot. NFM
Mimo
intensywnej pracy kompozytorskiej, zdołała Pani jeszcze stworzyć oryginalny i
znaczący festiwal: Musica Electronica Nova. Jakie były tego okoliczności i
zamysł?
Otrzymałam taką propozycję od wrocławskiego Oddziału
Związku Kompozytorów Polskich i chętnie ją przyjęłam. Znałam jeszcze ze studiów
w Stanfordzie Stanisława Krupowicza, który
był jednym z inicjatorów festiwalu. Potem spotkałam się z Rafałem Augustynem,
ówczesnym dyrektorem festiwalu, a także z Izabelą Duchnowską, która była jego spiritus movens od początku. Podeszłam
do sprawy z wielką intensywnością i pasją, ponieważ temat mnie ciekawił i był
mi bliski – skomponowałam wiele utworów muzyki elektroakustycznej.
Czy
każdy festiwal miał swój wiodący temat?
Każdy festiwal miał swój temat i specjalnego gościa.
Zaczęło się od zaproszenia przeze mnie Pierre`a Jodlowsky`ego, który obecnie
przejmuje po mnie dyrekcję festiwalu. W zeszłym roku tematem wiodącym były
portrety miast, bo była to edycja specjalna, w związku z Europejską Stolicą
Kultury. Tytułem było „Wzrastanie” i poza muzycznymi portretami miast,
zaprezentowano instalację przed gmachem Narodowego Forum Muzyki, w której z
betonu wyrastały rośliny. W tym roku zaproszonym kompozytorem jest John Zorn –
kameleon muzyki, który pokazuje kilka swoich obliczy. Nawiązując do tematu
tegorocznego festiwalu, artysta ten uosabia tożsamość wieloraką: jest
jednocześnie jazzmanem, komponuje muzykę poważną, rozrywkową, filmową, a także
elektroniczną i nieelektroniczną. Chcieliśmy pokazać, że w dzisiejszych czasach
artysta jest postacią wieloraką, parającą się różnymi dziedzinami sztuki.
Zaprosiliśmy także Fraçois Bayle, twórcę muzyki elektroakustycznej, którego
przynależność artystyczna jest jednoznaczna. Na tej osi zbudowałam cały program
tegorocznego festiwalu.
Nie
żałuje Pani, że coś się kończy?
Nie, nie żałuję, przeciwnie – czuję się spełniona i
mam poczucie, że czegoś dokonałam. Bez fałszywej skromności, mogę powiedzieć,
że festiwal stał się znany, nie tylko w Polsce. Na początku moim zamiarem było
wprowadzić muzykę elektroakustyczną do dużych sal koncertowych i to się udało,
bo publiczność coraz tłumniej przychodzi na festiwal. Nie taję, że możliwość,
jaką daje festiwalowi nowy gmach NFM, jest ogromnie cenna.
Dziękuję
za rozmowę.
Elżbieta
Sikora (ur. 1943 we Lwowie), ukończyła reżyserię dźwięku i
kompozycję w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie. Studiowała także
muzykę elektroakustyczną i muzykę komputerową w Groupe de Recherches Musicales
(GRM), pod kierunkiem Pierre'a Schaeffera i François Bayle'a.
Po powrocie do Warszawy odbyła studia kompozytorskie
w klasie Tadeusza Bairda i Zbigniewa Rudzińskiego w Państwowej Wyższej Szkole
Muzycznej w Warszawie. W 1973 wraz z Krzysztofem Knittlem i Wojciechem
Michniewskim utworzyła grupę kompozytorską KEW, z którą występowała na
koncertach w Polsce, Szwecji, Austrii i Niemczech. Otrzymała wiele prestiżowych nagród i
odznaczeń. Od 1981 roku mieszka we Francji, ale pozostała zawodowo związana
także z Polską.
Lista jej utworów obejmuje ponad sześćdziesiąt
kompozycji. W swojej twórczości Elżbieta Sikora łączy często nowe technologie z
muzyką instrumentalną. Jej opera: „Madame Curie” została doceniona przez
krytykę oraz odniosła sukces sceniczny. Utwory Elżbiety Sikory, wydawane przez
PWM, Chant du Monde i Ariadne Verlag, są wykonywane na całym świecie. Wiele z
nich ukazało się na płytach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz