Wojciech Jagielski, fot. Grażyna Makara |
Barbara Lekarczyk-Cisek: Ponad 20 lat
temu ukazała się Pańska pierwsza książka o Kaukazie i Zakaukaziu: ”Dobre
miejsce do umierania”. Później pojawiły się kolejne. Czy bycie reporterem to Pański
sposób na życie?
Wojciech Jagielski: Ten wybór był, wbrew pozorom, bardzo prosty. Nie pracowałem nigdy w dziale
reportażu i niczego w związku z tym nie planowałem. Moje plany pokrywały się zwykle
z kalendarzem wydarzeń politycznych. Jeśli planowane były np. wybory w Azji
albo w tej części Afryki, którą się zajmowałem, a były one istotne z punktu
widzenia wydarzeń międzynarodowych, wówczas jechałem tam. W przypadku
większości moich podróży o tym, gdzie jadę, kiedy i na jak długo decydowały
wyłącznie wydarzenia. Jeżeli wybuchała wojna w Gruzji czy w Afganistanie i
redakcja uznała, że chce mieć stamtąd relację, wysyłała mnie. Mój wybór polegał
więc na tym, czy chcę to robić, czy też nie. Otóż chciałem, bo stało się to dla
mnie ważne – to była pasja, sposób życia.
Nie dostrzegaliśmy z żoną wielkiego zagrożenia albo uważaliśmy, że ryzyko,
które podejmujemy, w zestawieniu z zyskami w sensie satysfakcji z wykonywanej
pracy, jest znikome.
Nigdy też
nie szukałem bohaterów ani nie podróżowałem pod wpływem czegoś, co usłyszałem
lub przeczytałem wcześniej. Moje podróże polegały na tym, że jechałem dokądś,
aby zajmować się bieżącymi depeszami i korespondencjami. Udawało mi się przy tym zauważać rzeczy, które nie mieściły się w tej
suchej formule. Tak powstawały najpierw reportaże, a następnie książki.
Tego, oczywiście, ode mnie nie wymagano. Moje
reportaże były wartością dodatkową, bardziej potrzebną mnie niż gazecie.
Jak Pan zazwyczaj postępował, kiedy
jednak zdecydował się napisać o czymś dłuższy tekst: czy zgłębiał Pan temat, czytając różne źródła, jak to robi np. Małgorzata
Szejnert?
Już w Polsce
musiałem przygotowywać się do podróży,
które być może nastąpią. Wydawało mi się wręcz karygodne, gdybym jadąc dokądś,
był do tego nieprzygotowany. Była to benedyktyńska
praca: ślęczenie nad każdą depeszą, artykułem, także nad książkami.
Spędzałem na tym wiele godzin. Pisanie i wyjazdy stanowiły może dwadzieścia
pięć procent tego czasu, który spędzałem zgłębiając dany temat. Wiedząc np. o
wyborach prezydenckich w Ugandzie i będąc pewnym, że tam pojadę, wiele miesięcy
przedtem czytałem lokalne gazety, wertowałem książki poświęcone Ugandzie… Im więcej bowiem wiedziałem, tym łatwiej
było mi zauważać różnego rodzaju historie, które innym, mniej
zaangażowanym, umykały. Specyfika mojej pracy wymuszała na mnie specjalizację.
Tak mnie uczono w Polskiej Agencji Prasowej, gdzie wymagano, aby dziennikarz
był dyspozycyjny, znał języki, dobrze pisał, a przede wszystkim, aby znał się
na problematyce, którą się zajmuje. Instytucja ta wymuszała wręcz
specjalizację. Nie potrafiłem inaczej pracować, ale dzięki temu później
dostrzegałem rzeczy, których inni nie zauważali. Tak się stałą np. z Larą,
która spotykała się z wieloma dziennikarzami, ale oni nie zauważyli w jej
historii potencjału na książkę. Zepchnęli ją na plan drugi – na statystykę,
scenografię opowieści o kimś ważniejszym, z pierwszego planu. Ja natomiast od
początku widziałem w tym materiał na książkę. Były to wprawdzie zadania trudniejsze,
ale też ciekawsze i nigdy nie miałem wrażenia, że coś zmarnowałem.
Jak Pan pracował nad tą książką? Nagrywał? Robił notatki?
Nie, nigdy
nie nagrywałem, wywodzę się bowiem ze starej szkoły reportażu, nieco
aroganckiej, powołującej się na mistrza Kapuścińskiego, który nie nagrywał,
lecz robił notatki i twierdził, że jeżeli z dwugodzinnej rozmowy nie zapamięta
się dwóch zdań, to znaczy, że była ona nic niewarta. Przyznaję jednak, że dzisiaj
bardzo żałuję, że nie nagrywałem. Gdybym zaczynał wszystko od nowa i dysponował
tymi nowoczesnymi środkami, to nie tylko bym nagrywał, ale też filmował i robił
zdjęcia. Dzisiaj bowiem brakuje mi pewnych rzeczy do książki. Notatka ma to do
siebie, że żyje tylko trochę dłużej od momentu, kiedy jest sporządzana. Potem
staje się nieczytelna i człowiek zaczyna się zastanawiać, po co ją w ogóle
napisał.
Robiłem
wprawdzie szczegółowe notatki, ale nigdy nie pisałem reportażu na miejscu
wydarzeń. Moimi podstawowymi notatkami
były bieżące korespondencje. Ponieważ były opublikowane, mogłem w każdej chwili
po nie sięgnąć. Łatwiej było przypominać sobie fakty, które się nie znalazły w
tych depeszach, natomiast wypełnione dodatkową
treścią - nadawały się na reportaż.
Słowa,
dialogi, które znalazły się w moich książkach, nie są dosłownym odtworzeniem
przeprowadzonych rozmów, ale oddają ich sens. Zresztą, nagranie rozmowy to jest
dopiero surowiec, który wymaga opracowania.
Lara, bohaterka pańskiej ostatniej
książki, jest w dużej części jej narratorką. Ile w tej opowieści jest
rzeczywiście jej, a ile Pana?
Książka jest
moja, a opowieść Lary należy do niej. Moje dopowiedzenia to tylko te miejsca, w
których staram się objaśnić szerszy kontekst. Przede wszystkim jednak jest to
opowieść Lary przeze mnie spisana.
Pisanie
reportażu jest przecież zabiegiem literackim. Przede wszystkim trzeba myśleć o
czytelniku.
Po napisaniu kilku znakomitych
książek ma Pan zapewne obecnie większą swobodę w wyborze tematów i miejsc, o
których chciałby Pan pisać?
Z pewnością,
mam teraz większą swobodę, ale nie zaczynam niczego od nowa. Chciałbym np.
powrócić do pewnych tematów, aby je domknąć. Czuję, że wciąż mają ciąg dalszy i
że są gotowymi scenariuszami na książki czy filmy. Dzieją się rzeczy nowe,
które splatają się z dawnymi.
Z całą
pewnością chciałbym napisać książkę będącą kontynuacją moich wcześniejszych
podróży do Azji – Afganistanu, Pakistanu… Natomiast nigdy nie napiszę książki,
której akcja będzie się toczyła np. w Japonii czy w Kanadzie, ponieważ tamtych
części świata nie znam. Nie napiszę także książki o Polsce, bo nie znam jej tak
dogłębnie, by zająć się literaturą faktu. Poruszam
się tylko w granicach tego świata, którym zajmowałem się jako dziennikarz
wydarzeniowy. Nie dlatego, żebym nie chciał – świat bardzo mnie interesuje.
Pojechałem np. do Kolumbii czy do Argentyny i zafascynowałem się tymi
miejscami, ale nie mam już czasu, aby wdrażać się w problematykę tych krajów tak
wnikliwie i głęboko, jak w przypadku tych, którym poświęciłem dwadzieścia pięć
lat. Uważam, że lepiej zająć się tym, co
człowiek już oswoił i tam szukać opowieści. Nie znoszę zglobalizowanego
świata. Dla mnie świat jest bogaty swoją odmiennością. Interesujący są ludzie
wyrastający z innych kręgów kultury, z inną tożsamością. Nie można ich zmuszać,
aby o tym zapominali. Zawsze miałem wiele szacunku dla ludzkiej odmienności i
różnorodności.
Dziękuję za rozmowę.
12 września
2015 r. w Rzymie po raz czwarty wręczono włoskie
nagrody imienia Ryszarda Kapuścińskiego. Specjalne wyróżnienie otrzymał
Wojciech Jagielski.
Twórczość:
"Dobre miejsce do umierania" ze wstępem Ryszarda Kapuścińskiego, Wydawnictwo Historia i Szuka, Seria z Piramidą, Warszawa 1994,
"Modlitwa o deszcz", W.A.B., Warszawa 2002,
"Wieże z kamienia", W.A.B., Warszawa 2004,
"Nocni wędrowcy", W.A.B., Warszawa 2009,
"Wypalanie traw", SIW Znak, Kraków - maj 2012.
"Trębacz z Tembisy", SIW Znak, Kraków 2013.
"Wszystkie wojny Lary", SIW ZNak, Kraków 2015.
Twórczość:
"Dobre miejsce do umierania" ze wstępem Ryszarda Kapuścińskiego, Wydawnictwo Historia i Szuka, Seria z Piramidą, Warszawa 1994,
"Modlitwa o deszcz", W.A.B., Warszawa 2002,
"Wieże z kamienia", W.A.B., Warszawa 2004,
"Nocni wędrowcy", W.A.B., Warszawa 2009,
"Wypalanie traw", SIW Znak, Kraków - maj 2012.
"Trębacz z Tembisy", SIW Znak, Kraków 2013.
"Wszystkie wojny Lary", SIW ZNak, Kraków 2015.
Wywiad został opublikowany na portalu Kulturaonline w październiku 2015 r.
Recenzje książek Wojciecha Jagielskiego:
„Na wschód od zachodu”. Odzyskać sens istnienia
"Wszystkie wojny Lary"
Recenzje książek Wojciecha Jagielskiego:
„Na wschód od zachodu”. Odzyskać sens istnienia
"Wszystkie wojny Lary"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz