poniedziałek, 20 listopada 2017

Woody Allen: Blues Jasmine /recenzja filmu/

„Blue Jasmine” Woody Allena zaskakuje zarówno swoją dramaturgią, jak i problematyką.  To prawdziwy dramat, choć niepozbawiony subtelnego humoru.

Cate Blanchett w filmie Blue Jasmine
Tytuł filmu można by spolszczyć jako „Blues Jasmine”, ponieważ ścieżkę dźwiękową wypełniają bluesy z lat 20. i 30.,  śpiewane w klasycznym stylu, jaki znamy z wykonań chociażby Bessie Smith. Muzyka nadaje filmowi dodatkowy wymiar, pokazując historię bohaterki w szerszym niż współczesny kontekście odniesień. Ponadto muzycznym leitmotivem jest słynny standard jazzowy „Blue Moon”, skomponowany przez Richarda Rodgersa ze słowami Lorenza Harta w 1933 r., do którego bohaterka obsesyjnie powraca, a który de facto istnieje tylko w jej wyobraźni, nie słyszymy go. W języku angielskim „once in a blue Moon”(„raz na niebieski księżyc”) oznacza coś niezwykle rzadkiego. 
Przy czym „blue” znaczy nie tylko „niebieski”, ale również „smutny” i Allen tę grę słów również wykorzystuje. Również w odniesieniu do tytułu filmu – „Blue Jasmine”.

Cate Blanchett w filmie Blue Jasmine
Już sama ekspozycja jest bardzo smakowita i w stylu Woody Allena: Jasmine podczas podróży samolotem zalewa swoją sąsiadkę potokiem słów, opowiadając o sobie i swoim małżeństwie z bogatym biznesmenem Halem (Alec Baldwin). Ta słucha jej z uśmiechem i zrozumieniem, jakby znały się od lat, po czym kiedy się rozstają, starsza pani powie do swego męża, że nie wie, co to za kobieta i że mówiła coś do siebie. W ostatniej scenie Jasmine siada na ławce obok czytającej gazetę zażywnej kobiety i rzeczywiście mówi wyłącznie do siebie, nie zwracając uwagi na otoczenie; samotna, pogrążona we własnych myślach i wyobrażeniach, neurotyczna. O ile jednak pierwsza scena jest w gruncie rzeczy zabawna (wszyscy bowiem mamy takie doświadczenia), o tyle ostatnia jest przygnębiająca.

Główna bohaterka przyjeżdża do swojej przyrodniej siostry Ginger (Sally Hawkins), ponieważ mąż został aresztowany za nieuczciwe interesy, których ona sama padła ofiarą i teraz próbuje schronić się, aby przemyśleć, co ma dalej robić ze swoim życiem. W miarę jednak jak – w rozwijających się retrospekcjach – poznajemy prawdę o niej i jej relacjach z mężem oraz jego synem, zaczynamy dostrzegać w niej kogoś zupełnie innego. Począwszy od imienia (bohaterka zmieniła Jeanette na Jasmine), poprzez zachowanie i relacje z ludźmi. Dostrzegamy mianowicie w jej postaci nieustanną kreację, wystylizowaną pozę: kobiety rozpieszczanej przez bogatego męża – biznesmena, obracającej się w elitarnym towarzystwie, doskonale ubranej, zadbanej, opanowanej. Tymczasem za tą maską skrywa się neurotyczka, alkoholiczka, lekomanka, osoba, która nikogo nie kocha i którą łączą z ludźmi jedynie pozorne relacje. Rzekomo kochający mąż  notorycznie ją zdradza, syn bierze narkotyki, aż w końcu cały ten misterny układ sypie się jak domek z kart. Kobieta próbuje odciąć się od swojej przeszłości, ale ta i tak powiela dawne schematy. Nie potrafi funkcjonować inaczej jak tylko jako żona bogatego i ustosunkowanego męża. 

Siostra Ginger jest jej przeciwieństwem: zanurzona w zwykłym życiu, ciężko pracuje i zazdrości siostrze jej klasy i ambicji bycia kimś. Ostatecznie jednak – w przeciwieństwie do Jasmine - ma prawdziwe życie, dzieci i kochającego (na swój sposób) partnera, nawet jeśli chłopcy są grubi i hałaśliwi, a kochanek prymitywny.

Cate Blanchett w filmie Blue Jasmine
Film Woody Allena można interpretować na różne sposoby, co dowodzi, jaki w nim tkwi potencjał. To nie tylko kameralny dramat psychologiczny, którego bohaterką jest tytułowa Jasmine. W tym znaczeniu reżyser pokazuje klęskę pewnego amerykańskiego mitu, którego jest ona uosobieniem. Ta „lepsza córka” swoich przybranych rodziców, „z dobrymi genami”, która całe życie aspiruje do bycia kimś i osiąga sukces, ponosi w istocie klęskę. Okazuje się bowiem, że to tylko blichtr, za którym skrywa się nicość, samotność, uzależnienie od leków i alkoholu.

Jasmine Woody Allena przypomina nieco Blanche DuBois z „Tramwaju zwanego pożądaniem” Tennesie Williamsa, w reżyserii Elia Kazana, podobnie jak Ginger przypomina Stellę, a Chili  - Kowalskiego. Sądzę, że nie są to przypadkowe nawiązania. Współczesne kino, a filmy Woody Allena w szczególności, świadomie żywią się konwencjami i tematami z przeszłości. Tak jest i w tym przypadku. Ameryka Woody Allena A.D. 2013 niewiele różni się od tamtej z lat 50. ub. wieku.

Oglądając film Woody Allena zastanawiałam się, czy możliwy jest film Allena bez niego w roli głównej. I doszłam do wniosku, że nie, że w postaci głównej bohaterki zawarł on także pewne elementy własnego życia. Jeśli pamiętamy Allena z filmu „Wild Man Blues”, to taka interpretacja staje się do pewnego stopnia zasadna. Bo Woody Allen naprawdę nazywa się Allan Stewart Konigsberg, bo jest neurotyczny, gadatliwy, doświadczył dramatu rozstania z kolejnymi kobietami, w tym – w atmosferze skandalu z Mią Farrow. Mimo sukcesów, ma poczucie, jak bardzo ulotna jest sława i że zawód, który wykonuje, nie ma w sobie solidności zawodu aptekarza lub kogoś podobnego (o czym marzyli dla niego jego rodzice). Postać Jasmine jest dla niego kimś takim jak kreacje Liv Ullman w filmach Ingmara Bergmana – rodzajem maski, za którą skrywa się sam reżyser. Cate Blanchett stworzyła równie bogatą, pełną sprzeczności postać jak jej szwedzka koleżanka, co podkreślają częste, bliskie plany i długie ujęcia. Jednakże zarówno narracja, jak też współtworząca ją muzyka tworzą opowieść, która mogłaby się przydarzyć tylko w Ameryce Woody Allena.

Recenzja ukazała się na portalu PIK Wrocław..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Polskim Radiu

 Polskie Radio na nadchodzące Święta Wielkanocne przygotowało specjalne audycje, ciekawe spotkania i wyjątkowe koncerty. 1. kwietnia to w Po...

Popularne posty