Ewa Stachniak, z archiwum pisarki |
Barbara
Lekarczyk-Cisek: Wrocławianka, ale nieobecna w Polsce od trzydziestu lat.
Spróbujmy zatem przybliżyć Pani twórczość polskiemu czytelnikowi niejako od
początku. Proszę opowiedzieć o swoim domu, o dzieciństwie, o Wrocławiu tamtych
lat, kiedy Pani jeszcze tutaj mieszkała… Z pewnością ukształtowało to Panią jako pisarkę.
Ewa
Stachniak: O, tak, zdecydowanie! Wrocław mego dzieciństwa
był miastem ruin. Przez długi czas powojenne zgliszcza była tu wszędzie
widoczne. Urodziłam się w poniemieckim domu, w rodzinie przybyszów, których
korzenie pozostały gdzieś indziej. Było to doświadczenie dzieciństwa większości
wrocławskich dzieci. Moja rodzina nie pochodziła ze Wschodu, jak znaczna część
wrocławskich pionierów. Moja matka [Anna Jerzmańska z domu Madej, paleontolog,
profesor UW – przyp. B.L-C.] pochodziła z Piotrkowa Trybunalskiego i musiała
opuścić swoje miasto z przyczyn politycznych. Była w WiN-ie [organizacja
antykomunistyczna Wolność i Niezawisłość – przyp. B.L.-C.], ktoś ją
zadenuncjował, została aresztowana, a kiedy wyszła na wolność i ona, i dziadkowie
zmuszeni byli z Piotrkowa wyjechać. Natomiast ojciec [Jerzy Jerzmański, geolog
– B.L.-C.] przyjechał z Sosnowca do Wrocławia na studia. Wrastanie mojej
rodziny we Wrocław było procesem długim i trudnym. Rodzice to miasto bardzo
kochali i czuli się z nim związani. Tu pracowali, tu wychowali pokolenia
studentów. Natomiast moja babka nigdy Wrocławia nie zaakceptowała, chciała, by
ją pochować w Piotrkowie.
Wrocław mojego dzieciństwa był miastem tajemniczym, a
zarazem niepokojącym. Dla małego dziecka spacer ulicą z trudem wytyczoną wśród
rumowisk nieuprzątniętych gruzów, gdzie szczątki domów straszyły rozłupanymi
pokojami z wypalonymi ścianami i śladami dawnego, a tak nagle przerwanego życia,
musiał być przerażający. Ten dziecięcy niepokój pozostanie w mojej pamięci na
zawsze. Krążyły wówczas po Wrocławiu straszliwe historie. O maruderach,
gangach, ludożercach. Ojciec mi opowiadał, że gdy przyjechał do Wrocławia w 1948
roku, nigdy nie rozstawał się ze swoim geologicznym młotkiem, tak na wszelki
wypadek, gdyż obawiał się napaści, szczególnie nocą. Nie musiałam słuchać tych
historii, moją wyobraźnię karmiła sama sceneria. Upłynęło wiele lat zanim
dojrzałam i zrozumiałam, że nawet ten najwcześniejszy powojenny i niebezpieczny
Wrocław był wyjątkowo interesującym miastem. Był miastem imigrantów. Jego nowa tożsamość
dopiero się tworzyła, a ta stara nie dawała się tak łatwo zatrzeć. W stalinowskich
czasach łatwiej tu było ukryć przeszłość. Łatwiej było zacząć życie na nowo.
Genius loci
Wrocław
jest poniekąd bohaterem Pani debiutanckiej książki „Konieczne kłamstwa” (wyd. angielskie „Necessary Lies”, 2000) …
Ta książka to moja próba rozliczenia się z pamięcią zarówno Wrocławia,
jak i Breslau. Pomogło mi w tym moje własne doświadczenie emigracji, bo w
Kanadzie – jak we wczesnym Wrocławiu – prawie wszyscy nosimy w sobie pamięć
miejsc opuszczonych lub utraconych. W latach dziewięćdziesiątych jedną z moich
sąsiadek była Jutta, Niemka, która
urodziła się w Breslau. W 1945 roku, kiedy miała cztery lata, uciekła wraz z
matką z płonącego miasta. Kiedy opowiadała mi o przedwojennym Breslau, okazało
się, że ja i jej mama uczyłyśmy się w tym samym budynku szkolnym [dziś IX LO we
Wrocławiu], chodziłyśmy tymi samymi ulicami… Gdy pod koniec lat dziewięćdziesiątych spotkałam
matkę Jutty, ta przywitała mnie ze łzami w oczach, mówiąc: „Pochodzimy z tego
samego miasta!”. To właśnie Jutta zainspirowała fabułę „Koniecznych kłamstw”, gdzie
bohaterka przyjeżdża z Wrocławia do Kanady, wychodzi za mąż za Niemca z Breslau,
by—po jego śmierci—wrócić do Wrocławia w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ją
pytania. Tytułowe kłamstwa są i osobiste, i narodowe, bo prawda bywa czasami zbyt
okrutna, by ją ujawnić. Moja bohaterka dopiero po latach zaczyna to odkrywać.
Zadebiutowała
Pani dopiero na emigracji. I chociaż wcześniejsze Pani powieści: „Ogród
Afrodyty” i „Dysonans” są zanurzone w polskiej historii, pisze Pani w języku angielskim.
Piszę po angielsku bo przez ostatnie trzydzieści lat mieszkam
w Kanadzie, tu zaczęłam pisać, tu są moi czytelnicy. Jestem zanurzona w wielokulturowej
polskiej historii, bo to moje korzenie. Historie spoza „żelaznej kurtyny”--
poza tragedią Holokaustu—rzadko i z wielkim trudem przebijają się do anglosaskiej
świadomości. W wielokulturowej Kanadzie na palcach można policzyć pisarzy,
którzy sięgają do historii Europy Wschodniej. Czy odstrasza ich jej pozorna hermetyczność
i zawiłość – tego nie wiem. Wiem tylko, że ta tematyka mnie fascynuje. Staram
się opowiadać wschodnioeuropejskie historie w taki sposób, by czytelnik nie
czuł, że jest zmuszany do uczestnictwa w narodowych rozliczeniach, ale by
znalazł w nich uniwersalne wartości. By ktoś, kto urodził się w małym
ontaryjskim miasteczku, które tak wspaniale oddaje Alice Munro, mógł zrozumieć,
czym, na przykład, było życie w powojennym Wrocławiu. By w literackim
krajobrazie Kanady bohaterki opowiadań Munro i te z moich książek mogły
wcześniej czy później się spotkać i rozpocząć rozmowę od tak bardzo
kanadyjskiego pytania: skąd jesteś?
Tworzenie
Skąd
czerpie Pani inspiracje do swoich powieści?
Tematy same mnie znajdują, jak to było z Juttą, która mnie zainspirowała do napisania
„Koniecznych kłamstw”. Fascynują mnie silne
kobiety, które walczą o swoje miejsce w świecie, często w nieprzychylnych i
zmieniających się warunkach i - co równie
ważne -którym przyszło żyć w
historycznie ciekawych czasach. Stąd Zofia Potocka –piękna Greczynka
podbijająca serca w stanisławowskiej Polsce, stąd Delfina Potocka i Eliza
Krasińska, które szukają swojego miejsca w salonach Wielkiej Emigracji. Stąd również
Katarzyna Wielka, pruska księżniczka urodzona w Szczecinie, która zostanie
carycą Wszechrosji. Emigracja i jej bliźniacza siostra imigracja inspirują mnie
od dawna!
A kiedy
już temat Panią dopadnie, to jak wygląda proces twórczy? Jak było w przypadku
„Katarzyny Wielkiej”?
Zaczynam od bardzo skrupulatnych przygotowań, od czytania
źródeł: pamiętników i listów z epoki, którą staram się opisać. W przypadku „Katarzyny Wielkiej” rozpoczęłam
od studiowania jej wielu biografii - w przeciągu ostatnich kilku lat ukazało
się ich na Zachodzie osiem. Czytałam też
jej korespondencję, pamiętniki i wiele historycznych opracowań poświęconych tak
Katarzynie, jak i Rosji, do której przyjechała i którą później rządziła.
Staram się pisać tak, aby czytelnik mógł w pełni doświadczyć
miejsca i czasu, w którym powieść się rozgrywa, aby mógł spojrzeć na wydarzenia
oczami tych, dla których były codziennością. Tak więc w moich poszukiwaniach muszę
dotrzeć do detali, muszę wiedzieć, w jaki sposób się podróżowało, co jadało, o
czym rozmawiało… Służąca czy szwaczka widziały pałacowe komnaty inaczej niż
caryca. Zauważały niewytarte kurze czy przemykające się szczury i myszy,
których w pałacu było mnóstwo. Lub zapomnianą szpilkę czy fastrygę w kosztownej
balowej sukni. Dzięki takim właśnie szczegółom narracja nabiera życia i
wiarygodności.
Ale źródłowe poszukiwania to jedynie początek i to najeżony
niebezpieczeństwami. W pewnym momencie materiału jest tak dużo, że można się w
nim zagubić. Aby tego uniknąć, w pewnym momencie odkładam książki na bok. Czekam
na inspirację – tę iskrę, która rozpali wyobraźnię. W przypadku Katarzyny rolę
tę spełniło jedno zdanie z jej listu do brytyjskiego ambasadora, z czasów gdy
była jeszcze Wielką Księżną: „Mam trzy
osoby … - pisze - które nic o sobie
wzajemnie nie wiedząc, donoszą mi o wszystkim”. I nic więcej… ani słowa o
tym, kim były, dlaczego dla niej szpiegowały.
Zaczęłam wyobrażać sobie, jak losy Katarzyny mogłyby być
widziane oczami pałacowego szpiega. Tak
narodziła się postać Barbary – Polki, która wychowała się w Rosji i której może
z własnego doświadczenia dałam szczęśliwe
dzieciństwo. Po stracie rodziców Barbara zostaje jedną z licznych służących w
pałacu carycy Elżbiety. Uczy się twardego dworskiego życia. Pochlania ją wir
cynicznych pałacowych intryg, nie z beztroski, ale z obawy o życie bez wartości,
w ciągłym zagrożeniu. Szybko orientuje się, że donoszenie i szpiegowanie to dla
niej jedyna droga, droga nie z wyboru ale z konieczności. Wtedy właśnie w jej
życie wkracza młoda księżniczka z Zerbst i okazuje jej serce i zainteresowanie.
Obie są na tym dworze obce, obie muszą przeżyć.
Ważną częścią tworzenia jest dla mnie doświadczenie miejsca,
w którym żyją moi bohaterowie. Już w trakcie pisania pierwszej wersji powieści
wiedziałam, że muszę skonfrontować moje wyobrażenia o XVIII-wiecznym
Petersburgu z jego nadal istniejącym obliczem. Wycieczka do Petersburga śladami
Katarzyny i Barbary była wielką inspiracją. Pozwoliła mi zobaczyć moje
bohaterki tak w pięknych wnętrzach Carskiego Sioła, jak i na drodze z
Petersburga do Peterhofu czy w salach Kunstkamery. Przypatrzyć się nie tylko meblom,
sukniom, klejnotom czy monstrom Piotra Wielkiego, lecz także określić czas,
który zajmuje przejście od Pałacu Zimowego do Letniego, zobaczyć jak wygląda
Newa z pałacowych okien, jak wyglądają jej brzegi.
O ile
mi wiadomo, pisze Pani ciąg dalszy dziejów carycy Katarzyny Wielkiej…
Pracuję nad drugą powieścią poświęconą Katarzynie Wielkiej.
Jej angielski tytuł to „Empress of the Night” czyli „Imperatorowa nocy”. Akcja
rozgrywa się w ostatnich dniach życia Katarzyny, gdy sparaliżowana umiera na
udar mózgu. To powieść o śmierci i o dylematach
władzy absolutnej. Ukaże się—mam nadzieję—prawdopodobnie w przyszłym roku.
Dziękuję
za rozmowę.
Wywiad został przeprowadzony we wrześniu 2012 roku i opublikowany na portalu Kulturaonline.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz