niedziela, 22 kwietnia 2018

Zygmunt Molik – Grotowskiego aktor osobny /wywiad/

Ewa Oleszko-Molik, żona aktora Jerzego Grotowskiego – Zygmunta Molika, opowiada o wieloletniej przyjaźni, o sposobie prowadzenia staży, spotkaniu z Nieznanym oraz o … prasowaniu koszuli non iron.

Ewa Oleszko-Molik, foto B. Lekarczyk-Cisek

 Barbara Lekarczyk-Cisek: W jakich okolicznościach poznałaś Zygmunta Molika?

Ewa Oleszko-Molik: Właściwie dość banalnie. Poznaliśmy się w we wczesnych latach 70. przez żonę Zygmunta, Teresę, która dużo później zmarła, po ciężkiej chorobie. Pracowałyśmy razem, razem wracałyśmy do domu, bo mieszkałyśmy w pobliżu. Z czasem nasze (szeroko pojęte) rodziny bardzo się zaprzyjaźniły, skutkiem czego spędzaliśmy razem także czas wolny. Wspólne były sylwestry, wakacje nad morzem, jeziorami czy w górach; latem i zimą. Wspólne, wraz z kolejno rodzącymi się dziećmi…
Kiedy Teresa zmarła, zaczęłam pomagać Zygmuntowi w sprawach takich, w których mężczyźni, zwłaszcza niektórzy artyści, najczęściej marnie sobie radzą. Wpadałam do niego raz lub dwa razy w miesiącu. Pichciłam, nastawiałam pranie; była to dla niego sfera tajemnicza i nieoswojona. Także żelazka nie dotykał, bo – jak twierdził – ślubował w młodości, że nie weźmie go do rąk po tym, jak starał się wyprasować koszulę non iron (śmiech).

Ewa i Zbigniew Molikowie, fot. z archiwum rodzinnego

Czy przez Zygmunta Molika zainteresowałaś się Teatrem Grotowskiego?

Nie, nie sądzę. Tematem naszych rozmów nigdy nie była praca. Lecz braliśmy udział w różnych swoich przedsięwzięciach. Kiedy był jakiś ciekawy koncert (pracowałam m.in. w Filharmonii Wrocławskiej, a także we Wrocławskim Towarzystwie Muzycznym) albo spektakl –  uczestniczyliśmy w nich. W tamtych czasach chodziłam zazwyczaj do tradycyjnego teatru, a ten rodzaj awangardy raczej mnie nie zachwycał (”Apocalypsis” widziałam bodaj w ’74). Ale kiedy w latach 90. nastał w moim życiu czas Zygmunta, było to już nieuniknione, bo zaczęłam uczestniczyć choćby w konferencjach powiązanych z prezentacjami spektakli czy wyjazdach na jego staże gdzie (bywało) uczestniczący w nich aktorzy zapraszali nas chociażby na własne ekshibicje. Korzystaliśmy z tych zaproszeń, … a później mieliśmy często mieszane odczucia, bo często to, co podobało się mnie, nie znajdowało uznania u Zygmunta, i odwrotnie. Podobnie było na koncertach czy w operze. Jednak z upływem lat dotarliśmy do takiego stopnia porozumienia, że komunikowaliśmy się nie tylko bez słów ale i niemal ujednoliciliśmy poglądy.

Czy poznałaś także innych aktorów Grotowskiego?

Oczywiście, były takie okazje, także w tamtych latach. Molikowie byli dość blisko z Antkiem i Martą Jahołkowskimi czy z Ulą i Andrzejkiem Bielskimi (Andrzej to aktor jeszcze z okresu opolskiego, potem pracował w Teatrze Współczesnym), z Flaszenami - szczególnie z Ircią [Irena Kozaczka-Flaszen]. Ludwik, jak wszyscy oni, sporo podróżował, a od ‘84  roku przebywał już głównie w Paryżu. Także tam go spotykałam. Zdarzały się spotkania z Cynkutisami, z Ewą Benesz, Teo Spychalskim i Elizabeth Albahacą… Znaliśmy się całe lata, lecz nie była to jakaś szczególnie bliska przyjaźń. Zresztą, gdy prowadziło się tryb życia taki, jaki prowadzili aktorzy Grotowskiego po 70-tym,  ja czy on sam - to znaczy wędrowny - to pobyty w domu były rodzajem święta i niekoniecznie miało się ochotę, po powrocie, rozrywać się na strzępy towarzysko w gronie zawodowym. Poświęcaliśmy ten czas rodzinie, a grono znajomych i przyjaciół było na trochę dalszym planie.
Natomiast do dziś mam miłe stosunki z Reną Mirecką, Mieciem Janowskim i Andrzejkiem Paluchiewiczem – są wrocławianami.

Zygmunt Molik, Turyn, fotografia z archiwum rodzinnego

Zygmunt Molik był aktorem osobnym i trochę w cieniu Ryszarda Cieślaka czy Zbigniewa Cynkutisa… Występował w filmach, był nawet taki czas, że odszedł z tego teatru.

Tak się o nim sądzi, nie bez racji, lecz Zygmunt miał niezależność w genach oraz rodzaj naturalnego dystansu do dość próżnej rzeczywistości. Zatem rzadko wchodził w bliskie interakcje poza rodziną. Natomiast w rodzinnym kręgu bywał niebywałym gadułą, z niezwykłym poczuciu humoru na dodatek. Długie lata powtarzaliśmy w rodzinie te jego dykteryjki, zaśmiewając się do rozpuku. Nie było w nich trywialności i potoczności – były do tego stopnia unikalne, że trudno mi je teraz powtórzyć. Większości z nich, cóż i trudno, po prostu nie pamiętamy; pamięć bywa wybiórcza.
Natomiast o swojej pracy nie lubił mówić choćby dlatego, że jest to dość skomplikowana dziedzina zatem nie sposób jej objaśniać w kilku czy kilkunastu zdaniach. Poza wszystkim byłyby to bałamutne wyjaśnienia, szczególnie w tzw. towarzyskich okolicznościach.
Czy czuł się ”w cieniu”, zawiedziony? Nie, nic na to nie wskazywało. Nie celebrował wspominek, nie znał nostalgii. Był zaspokojony w ambicjach, jeśli miał tego rodzaju ambicje, by być ”pierwszym”, ja ich nie stwierdziłam. Choć przecie to on najwięcej miał do zrobienia w tym Teatrze, gdy pozostali byli jeszcze nieopierzeni. Choćby dlatego, że był najstarszy i najlepiej przygotowany do zawodu. Więc później, z duża ulgą, serio, przekazał pałeczkę.
Jego przerwa w pracy w Teatrze? Wynikła właściwie z niezwykle prostego powodu; kilka lat grał prawie wszystkie główne role, jego organizm miewał dosyć, coraz głośniej wołał o tę przerwę. Proszę sobie wyobrazić, były czasy, że ”Akropolis” w jedynym dniu grano trzy razy z rzędu!
Jego role w 3 filmach to epizody, niewielkie role podjęte w głównej mierze… z koleżeńskich względów. Nigdy specjalnie go to nie rajcowało.

Zygmunt Molik podczas warsztatów w Krzyżowej, fot. z archiwum rodzinnego

 Opowiedz, Ewo,  jak Zygmunt pracował z uczestnikami staży.

Z tymi stażami to było tak; Zygmunt, na początku, nie chciał, abym w nich uczestniczyła. Potrzebował koncentracji i nie chciał, aby „ktoś z zewnątrz” stażystów i jego samego rozpraszał. Najważniejsze zaś, że nie było takiej praktyki w pracach Laboratorium, a on zasad przestrzegał. W końcu jednak udało mi się go przekonać. Szczególnie lubiłam obserwować takie staże, które trwały długo. Bywały staże wielotygodniowe, np. w Paryżu. Taki cykl pracy, zresztą, w Paryżu, pozostał takim do końca, bo Zygmunt jeszcze w 2008 roku tam pracował.

Zygmunt i Ewa Molikowie w Paryżu, fot. z archiwum rodzinnego

Niewiele rozumiałam w początkach, bo sama starałam się dociekać szczegółów i sensu. Lecz z czasem zaczęłam wpływać także na sposób prowadzenia staży, choćby dlatego, że zależało mi aby Zygmunt tak bardzo się nie eksploatował. Uzmysławiałam mu, że ludzie, z którymi pracuje to już nie są aktorzy Teatru Laboratorium, z którymi przygotowuje spektakl. Stażyści, ci po roku ’90., już tak intensywnego treningu nie potrzebowali.
Na dodatek na stażach było coraz więcej ludzi zupełnie niezwiązanych ze sceną. Toteż właściwszym wydawało się upraszczanie pracy i dostosowywanie się do nowych okoliczności. Początkowo (choćby po ’75., gdy powstało laboratorium ”Acting Therapy”) staże były rzeczywiście adresowane wyłącznie do aktorów. Ale z czasem, kiedy się okazało, że ćwiczenia oddziałują na większość aspektów życia – ich sława zaczęła rosnąć i zaczęli w nich uczestniczyć ludzie najróżniejszych zawodów, także ci co poszukiwali wyłącznie nowych doświadczeń i zaspokojenia ciekawości. Powód… dobry jak każdy inny. Muszę dodać, że maczałam palce także w tym,  jak wiele dni powinna trwać pożyteczna dla stażysty praktyka. Długo słyszałam: Krócej jak dwa tygodnie to niemożliwe, w tak krótkim czasie nic się nie da zrobić!
Okazało się, że czasem starczało i cztery dni. Po latach warsztat trwał i trwa najczęściej  jedynie 5-6 dni. Działa tak samo. Mówię to pod rozwagę wszystkim tym praktykującym, którzy twierdzą, że to co następowało po 2000 roku, a szczególnie po 2010 – to już absolutnie nie to samo. Zabawne; Głos i Ciało to nie skamielina, ewoluuje!

Zygmunt miał szczególny rodzaj podejścia do ludzi: szalenie uważny, wyważony, indywidualizujący ich i akceptujący. Najczęściej chwalił, co nie znaczy, że nie dodawał jakiegoś ”ale” (śmiech). Właściwie nigdy nie planował tego, co robił. Oczywiście, miał duże doświadczenie, ale zostawiał to wszystko za sobą, kiedy widział konkretną osobę. Miał określony sposób prowadzenia rozmów z ludźmi w trakcie ”studio” (o swojej pracy, po polsku, nie mówił ”warsztat”, jak to dziś się określa, i co znaczy ”niby to samo”, bo jeśli - to raczej studio jako ”pracownia” lub ”atelier” jako ”warsztat pracy”.
Z wybranymi adeptami umawiał się po zajęciach i pytał o różne rzeczy, które z jego punktu widzenia były ważne: o doświadczenia, oczekiwania, problemy (nie tylko z głosem). O tym się wprost nie mówi, lecz Głos i Ciało to były i wciąż są zajęcia - głównie dla ludzi, którzy sobie w życiu 
niezadowalająco radzą, którzy sądzą, że im się nie udało, mimo że mają za sobą choćby znakomite uczelnie. Nikt ich nie zatrudnia, nic im nie wychodzi, krótko mówiąc, nie są z siebie zadowoleni… Tym właśnie ludziom, przede wszystkim, dedykowany jest ten sposób pracy z głosem (a raczej oddechem i energią) poprzez współpracujące ciało.

Kim byli uczestnicy staży?

Uczestnicy staży? Bywali na nich  także poszukiwacze-kolekcjonerzy, którzy nie wyciągają daleko idących wniosków, tylko kolekcjonują papierki świadczące o tym, że odbyli takie czy inne zajęcia. Poza tym było mnóstwo ludzi, którzy przychodzili ze względów towarzyskich, zdarzało się, że na stażach zawiązały się małżeństwa. Tego rodzaju sukcesem Zygmunta Molika jest choćby związek Jorge’z Parente’asukcesora metody z Zoe Ogeret – jego asystentką w trakcie GiC. Minęły lata, mają syna, który studiuje prawo.

A jak przebiegały same warsztaty?

Warsztaty zaczynają się od tego, że prowadzący zajęcia prezentuje któreś z ćwiczeń i nakłania obecnych ludzi, pozawerbalnie, żeby go w miarę precyzyjnie naśladowali. Potem następują kolejne ćwiczenia. Po nich, w kolejnych dniach, następuje cykl improwizacji, mających na celu sprawdzenie, jak to działa, jakie powoduje asocjacje, jakie są każdego indywidualne możliwości, a jakie ograniczenia. Co cię niesie, a co spowalnia? Kiedy ludzie już się ze sobą oswoją, dochodzą kolejne ćwiczenia. W sumie jest ich ponad trzydzieści. Niektóre z nich mają charakter ”łączników” ułatwiających powiązanie w fizyczne improwizacje kolejnych ćwiczeń. 

Zygmunt Molik, chwila relaksu podczas warsztatów, lata 70. (?), z archiwum rodzinnego

Większość z ćwiczeń ma na celu pobudzić głębokie asocjacje, dlatego ich nazwy pochodzą od roślin czy prostych zajęć. Podczas powtarzania kolejnych ćwiczeń ludzie są korygowani, jeśli robią coś niewłaściwie. W tych wszystkich ćwiczeniach chodzi o to, aby wzmacniać organizm, likwidować blokady, zyskiwać właściwą postawę, która pomaga w przepływie energii, która w tak pomyślanym układzie jest pobierana wprost z energii Wszechświata. Głos przemieszcza się zatem - od stóp, przez nogi, lędźwie do klatki piersiowej. Towarzyszą temu ćwiczenia uczące prawidłowego pobieranie oddechu.

Kiedy jest się w - prawdziwym procesie - improwizacji na bazie poznanych ćwiczeń, dzieją się rzeczy, które trudno wytłumaczyć racjonalnie, a raczej nie trzeba ich objaśniać, gdyż człowiek wchodzi w nim w rodzaj kontaktu ze swoją podświadomością, co w tej metodzie nosi nazwę ”spotkania z Nieznanym” [meeting with the Unknown].Ten stan trwać może kilkadziesiąt sekund albo kilka minut, lecz prowadzący zawsze go zauważy i zapamięta całą tę fizyczną akcję. To ona staje się źródłem-bazą, fundamentem, ponad którym rozpoczyna się już indywidualna praca. Ważne jest także miejsce, w którym wszystko to się wydarzyło,  jeśli chce się prawdziwie poprowadzić głos na bazie tego indywidualnego ”Życia”- jak się określa znalezioną improwizację. Potem opracowuje się i prezentuje się z tym ”Życiem” przygotowany, przed stażem, tekst lub piosenkę. Dowolne, byle nie za długie, 2-4 min. wystarczy, szczególnie gdy staż jest krótki a uczestników 14-16. Pracuje się do czterech godzin dziennie.

Mnie samej Molik nigdy nie chciał niczego uczyć. Twierdził, że jestem całkowicie gotowa; lizus jeden (śmiech). Lecz kiedy odwiedziliśmy jego, bardzo już schorowaną, siostrę, która skarżyła się na problemy z oddychaniem, wtedy Zygmunt pokazał jej co ma robić, jak ma układać ciało. I za parę minut rzeczywiście poczuła się lepiej. Bo to są ćwiczenia obliczone głównie na odblokowywanie energii i sterowanie oddechem. Tutaj czas zaznaczyć; są osoby tak ukształtowane przez naturę, że uczenie ich czegokolwiek w tej mierze jest głupotą i niemal zbrodnią. One tego nie potrzebują.

A czy widziałaś podczas warsztatów takie momenty, kiedy nie miałaś wątpliwości, że ktoś znalazł swoją ścieżkę?

Ewa i Zygmunt Molikowie, Las Teouleres, zdjęcie z archiwum rodzinnego

O, tak!  Wielokrotnie! Sama przeżywam wtedy głębokie emocje, dostaję dreszczy. Kiedyś, dwa lata temu, rejestrowałam kamerą przebieg stażu i obserwowałam jak Jorge pracował z pewną Hiszpanką, która miała problemy z głosem. Trochę to trwało, i ”nagle” jak zabrzmiała, to aż mnie ścisnęło gdzieś w środku. Takie olśnienia często mi się zdarzały podczas tych warsztatów. Były związane nie tylko z odblokowywaniem głosów. Równie ekscytujące są odkryte indywidualne Życia - łączone z pieśnią lub tekstem, w trakcie fazy badań/poszukiwań nad ich montażem, możliwym do odtwarzania. Jakby to tajemniczo nie brzmiało (śmiech)  Tak to jest, bo to jest proces, wielokrotnie złożony. Jak widać, mówienie o tym zakrawa na abstrakcję.

Czy te uwolnione nagle możliwości pozostają?

Tak, choć czasem nadal trzeba nad sobą popracować. Niektórzy  ludzie decydują się i robią to powtórnie w ramach stażu. Lecz są i tacy, którzy otrzymują jasny komunikat, że to nie dla nich. Albo tacy, którym nie mówi się nic, bo nie ma o czym. Wszystko zależy od tego, jak silną zbuduje się osobowość, i jak dalece jest się otwartym na zmiany. Niektórzy wracają, inni ćwiczą samodzielnie latami. Ci co wracają na warsztat, żeby jeszcze więcej zrozumieć i rozwinąć umiejętności, są w zdecydowanej mniejszości. Większości  wystarcza ten pięcio-, sześciodniowy staż. Później potrafią już sami utrzymać ten stan, ewentualnie ordynując sobie jakiś najprostszy rodzaj tych ćwiczeń… Ludzie są bardzo różni.
Nie wiem na ile to jest jasne, jest to jedna z tych dziedzin, o których trudno, prawie niemożliwym jest, jednoznacznie ”łatwo i prosto” mówić. Mówienie bywa dalece mylące. Toteż znacznie lepiej rozumiem Zygmunta, który nie lubił, nie zwykł mówić o tym, co robi. Wygląda na to, że miał rację. Bo to, w gruncie rzeczy, jest kwestia czynienia lub nieczynienia, z przekonaniem i wewnętrzną szczerością.

Ewa Oleszko-Molik, foto Tobiasz Papuczys

 Czy Zygmunt miał poczucie misji? Czuł, że swoimi ćwiczeniami pomaga ludziom?

Jeśli chodzi o pracę, Zygmunt do wszystkiego, co było związane z pracą, podchodził bardzo poważnie. Kiedyś rozmawialiśmy o tym, czym by się zajmował, gdyby się nie znalazł się w teatrze czy u Grotowskiego. Odpowiedział mi wtedy, że na pewno byłby nauczycielem, albo trenerem (lubił sport  i poważnie się nim interesował, studiował nawet na AWF). Bardzo lubił ”uczyć”, czy raczej – pomagać  zdobywać wiedzę. Bo przecież nikogo niczego nauczyć nie sposób. Każdy uczy się sam.

Miał bardzo ciepły stosunek do ludzi – to niebywale ważne. Ciepły, uważny i zaciekawiony. Był bystrym obserwatorem ludzi i wydarzeń. Miał w sobie głęboką wiedzę o ludziach, gromadzoną latami. Misja? Absolutnie nie. To pompatyczne i sztuczne. Nie trawił tych cech.  Wiedział, że pomaga, a jakże, oczywiście, w tym celu opracowywał i nieustannie rozwijał tę metodę. Pomaganie sprawiało mu to niekłamaną satysfakcję, lubił czuć się potrzebny.

Czy Jerzy Grotowski był dla niego mistrzem?

W sensie zawodowym nie, bo Zygmunt przyszedł do teatru jako ukształtowany człowiek i aktor. Ale w sensie duchowym – tak. Bardzo cenił Grotowskiego – miał do niego niebywałe zaufanie i bardzo się liczył z jego zdaniem.
Zygmunt reprezentował dobre rzemiosło. Kiedy powstawał spektakl ”Akropolis”, wiele scen, swoje w nim role, ”muzykę”, własne inkantacje, montaż tych działań zaproponował i opracował właśnie on.

Ukazała się książka "Zygmunt Molik’s Voice and Body Work". Czy dzięki niej można zaznajomić się z działalnością Zygmunta Molika?

Po części. To zapis rozmów Zygmunta z Giuliano Campo, ale nie ma tam opisu metody, bo tej, jak widać, opisać prawie nie sposób. Zresztą, czy na pewno trzeba?(śmiech)  
Ja natomiast wykonałam inną pracę,  która nie jest jeszcze gotowa (w sensie - do publicznej prezentacji, bo zmontowana i opisana już od dawna jest). To kilkugodzinny, już zmontowany, zapis wideo jednego z warsztatów. Każda scena jest opatrzona moim komentarzem, rodzajem omówienia tego, co się dzieje na Sali. Jest to jakiś rodzaj zaczynu, do badań nad tą metodą. Bo przecież, na szczęście, Zygmunt pozostawił sukcesora – JORGE PARENTE, który mieszka w Paryżu. To aktor i reżyser.
Był niemały kłopot ze znalezieniem sukcesora, ale finalnie się udało. Czasami, kiedy go obserwuję, mam wrażenie, jakbym patrzyła na dużo młodszego Molika. Mam do niego zaufanie i wiem, że także kocha ludzi – ciepły, dobry człowiek. Utalentowany, oddany swojej pracy pedagog, kształtujący prace badawcze nad głosem. Własne i każdego adepta. Z otwartą głową; współpracuje również z Science Po, w dziedzinie wystąpień publicznych.  



Dziękuję za rozmowę.

Zainteresowanych odsyłamy do blogu prowadzonego przez Ewę Oleszko-Molik:
http://ewamolik-zygmunt.blogspot.com/


Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline 20 sierpnia 2015 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Powrót Orfeusza - koncert pamięci Andrzeja Markowskiego w setną rocznicę urodzin w NFM /zapowiedź/

29 listopada o 19.00 Narodowe Forum Muzyki zaprasza na koncert NFM Filharmonii Wrocławskiej pod batutą maestra Jacka Kaspszyka, poświęcony p...

Popularne posty