Ewa Oleszko-Molik, żona aktora Jerzego Grotowskiego – Zygmunta Molika, opowiada o wieloletniej przyjaźni, o
sposobie prowadzenia staży, spotkaniu z Nieznanym oraz o … prasowaniu koszuli
non iron.
Ewa Oleszko-Molik, foto B. Lekarczyk-Cisek |
Barbara Lekarczyk-Cisek: W jakich
okolicznościach poznałaś Zygmunta Molika?
Ewa Oleszko-Molik: Właściwie dość banalnie. Poznaliśmy
się w we wczesnych latach 70. przez żonę Zygmunta, Teresę, która dużo później
zmarła, po ciężkiej chorobie. Pracowałyśmy razem, razem wracałyśmy do domu, bo
mieszkałyśmy w pobliżu. Z czasem nasze (szeroko pojęte) rodziny bardzo się
zaprzyjaźniły, skutkiem czego spędzaliśmy razem także czas wolny. Wspólne były
sylwestry, wakacje nad morzem, jeziorami czy w górach; latem i zimą. Wspólne,
wraz z kolejno rodzącymi się dziećmi…
Kiedy Teresa
zmarła, zaczęłam pomagać Zygmuntowi w sprawach takich, w których mężczyźni,
zwłaszcza niektórzy artyści, najczęściej marnie sobie radzą. Wpadałam do niego
raz lub dwa razy w miesiącu. Pichciłam, nastawiałam pranie; była to dla niego
sfera tajemnicza i nieoswojona. Także żelazka nie dotykał, bo – jak twierdził –
ślubował w młodości, że nie weźmie go do rąk po tym, jak starał się wyprasować
koszulę non iron (śmiech).
Ewa i Zbigniew Molikowie, fot. z archiwum rodzinnego |
Czy przez Zygmunta Molika zainteresowałaś
się Teatrem Grotowskiego?
Nie, nie
sądzę. Tematem naszych rozmów nigdy nie była praca. Lecz braliśmy udział w
różnych swoich przedsięwzięciach. Kiedy był jakiś ciekawy koncert (pracowałam
m.in. w Filharmonii Wrocławskiej, a także we Wrocławskim Towarzystwie
Muzycznym) albo spektakl – uczestniczyliśmy w nich. W tamtych czasach
chodziłam zazwyczaj do tradycyjnego teatru, a ten rodzaj awangardy raczej mnie
nie zachwycał (”Apocalypsis” widziałam bodaj w ’74). Ale kiedy w latach 90. nastał
w moim życiu czas Zygmunta, było to już nieuniknione, bo zaczęłam uczestniczyć choćby
w konferencjach powiązanych z prezentacjami spektakli czy wyjazdach na jego staże
gdzie (bywało) uczestniczący w nich aktorzy zapraszali nas chociażby na własne
ekshibicje. Korzystaliśmy z tych zaproszeń, … a później mieliśmy często
mieszane odczucia, bo często to, co podobało się mnie, nie znajdowało uznania u
Zygmunta, i odwrotnie. Podobnie było na koncertach czy w operze. Jednak z
upływem lat dotarliśmy do takiego stopnia porozumienia, że komunikowaliśmy się nie
tylko bez słów ale i niemal ujednoliciliśmy poglądy.
Czy poznałaś także innych aktorów
Grotowskiego?
Oczywiście,
były takie okazje, także w tamtych latach. Molikowie byli dość blisko z Antkiem
i Martą Jahołkowskimi czy z Ulą i Andrzejkiem Bielskimi (Andrzej to aktor jeszcze
z okresu opolskiego, potem pracował w Teatrze Współczesnym), z Flaszenami -
szczególnie z Ircią [Irena Kozaczka-Flaszen]. Ludwik, jak wszyscy oni, sporo
podróżował, a od ‘84 roku przebywał już głównie
w Paryżu. Także tam go spotykałam. Zdarzały się spotkania z Cynkutisami, z Ewą
Benesz, Teo Spychalskim i Elizabeth Albahacą… Znaliśmy się całe lata, lecz nie była
to jakaś szczególnie bliska przyjaźń. Zresztą, gdy prowadziło się tryb życia taki,
jaki prowadzili aktorzy Grotowskiego po 70-tym, ja czy on sam - to znaczy wędrowny - to pobyty
w domu były rodzajem święta i niekoniecznie miało się ochotę, po powrocie,
rozrywać się na strzępy towarzysko w gronie zawodowym. Poświęcaliśmy ten czas
rodzinie, a grono znajomych i przyjaciół było na trochę dalszym planie.
Natomiast do
dziś mam miłe stosunki z Reną Mirecką, Mieciem Janowskim i Andrzejkiem
Paluchiewiczem – są wrocławianami.
Zygmunt Molik, Turyn, fotografia z archiwum rodzinnego |
Zygmunt Molik był aktorem osobnym i
trochę w cieniu Ryszarda Cieślaka czy Zbigniewa Cynkutisa… Występował w
filmach, był nawet taki czas, że odszedł z tego teatru.
Tak się o
nim sądzi, nie bez racji, lecz Zygmunt miał niezależność w genach oraz rodzaj
naturalnego dystansu do dość próżnej rzeczywistości. Zatem rzadko wchodził w
bliskie interakcje poza rodziną. Natomiast w rodzinnym kręgu bywał niebywałym
gadułą, z niezwykłym poczuciu humoru na dodatek. Długie lata powtarzaliśmy w
rodzinie te jego dykteryjki, zaśmiewając się do rozpuku. Nie było w nich
trywialności i potoczności – były do tego stopnia unikalne, że trudno mi je
teraz powtórzyć. Większości z nich, cóż i trudno, po prostu nie pamiętamy;
pamięć bywa wybiórcza.
Natomiast o
swojej pracy nie lubił mówić choćby dlatego, że jest to dość skomplikowana
dziedzina zatem nie sposób jej objaśniać w kilku czy kilkunastu zdaniach. Poza
wszystkim byłyby to bałamutne wyjaśnienia, szczególnie w tzw. towarzyskich okolicznościach.
Czy czuł się
”w cieniu”, zawiedziony? Nie, nic na to nie wskazywało. Nie celebrował
wspominek, nie znał nostalgii. Był zaspokojony w ambicjach, jeśli miał tego
rodzaju ambicje, by być ”pierwszym”, ja ich nie stwierdziłam. Choć przecie to
on najwięcej miał do zrobienia w tym Teatrze, gdy pozostali byli jeszcze nieopierzeni.
Choćby dlatego, że był najstarszy i najlepiej przygotowany do zawodu. Więc
później, z duża ulgą, serio, przekazał pałeczkę.
Jego przerwa
w pracy w Teatrze? Wynikła właściwie z niezwykle prostego powodu; kilka lat
grał prawie wszystkie główne role, jego organizm miewał dosyć, coraz głośniej
wołał o tę przerwę. Proszę sobie wyobrazić, były czasy, że ”Akropolis” w jedynym
dniu grano trzy razy z rzędu!
Jego role w
3 filmach to epizody, niewielkie role podjęte w głównej mierze… z koleżeńskich
względów. Nigdy specjalnie go to nie rajcowało.
Zygmunt Molik podczas warsztatów w Krzyżowej, fot. z archiwum rodzinnego |
Opowiedz, Ewo, jak Zygmunt pracował z uczestnikami staży.
Z tymi
stażami to było tak; Zygmunt, na początku, nie chciał, abym w nich
uczestniczyła. Potrzebował koncentracji i nie chciał, aby „ktoś z zewnątrz”
stażystów i jego samego rozpraszał. Najważniejsze zaś, że nie było takiej
praktyki w pracach Laboratorium, a on zasad przestrzegał. W końcu jednak udało
mi się go przekonać. Szczególnie lubiłam obserwować takie staże, które trwały
długo. Bywały staże wielotygodniowe, np. w Paryżu. Taki cykl pracy, zresztą, w
Paryżu, pozostał takim do końca, bo Zygmunt jeszcze w 2008 roku tam pracował.
Zygmunt i Ewa Molikowie w Paryżu, fot. z archiwum rodzinnego |
Niewiele
rozumiałam w początkach, bo sama starałam się dociekać szczegółów i sensu. Lecz
z czasem zaczęłam wpływać także na sposób prowadzenia staży, choćby dlatego, że
zależało mi aby Zygmunt tak bardzo się nie eksploatował. Uzmysławiałam mu, że
ludzie, z którymi pracuje to już nie są aktorzy Teatru Laboratorium, z którymi
przygotowuje spektakl. Stażyści, ci po roku ’90., już tak intensywnego treningu
nie potrzebowali.
Na dodatek na
stażach było coraz więcej ludzi zupełnie niezwiązanych ze sceną. Toteż
właściwszym wydawało się upraszczanie pracy i dostosowywanie się do nowych
okoliczności. Początkowo (choćby po ’75., gdy powstało laboratorium ”Acting
Therapy”) staże były rzeczywiście adresowane wyłącznie do aktorów. Ale z
czasem, kiedy się okazało, że ćwiczenia oddziałują na większość aspektów życia
– ich sława zaczęła rosnąć i zaczęli w nich uczestniczyć ludzie najróżniejszych
zawodów, także ci co poszukiwali wyłącznie nowych doświadczeń i zaspokojenia
ciekawości. Powód… dobry jak każdy inny. Muszę dodać, że maczałam palce także w
tym, jak wiele dni powinna trwać
pożyteczna dla stażysty praktyka. Długo słyszałam: Krócej jak dwa tygodnie to niemożliwe, w tak krótkim czasie nic się nie
da zrobić!
Okazało się,
że czasem starczało i cztery dni. Po latach warsztat trwał i trwa
najczęściej jedynie 5-6 dni. Działa tak
samo. Mówię to pod rozwagę wszystkim tym praktykującym, którzy twierdzą, że to
co następowało po 2000 roku, a szczególnie po 2010 – to już absolutnie nie to
samo. Zabawne; Głos i Ciało to nie skamielina, ewoluuje!
Zygmunt miał szczególny rodzaj
podejścia do ludzi: szalenie uważny, wyważony, indywidualizujący ich i akceptujący. Najczęściej
chwalił, co nie znaczy, że nie dodawał jakiegoś ”ale” (śmiech). Właściwie
nigdy nie planował tego, co robił. Oczywiście, miał duże doświadczenie, ale
zostawiał to wszystko za sobą, kiedy widział konkretną osobę. Miał określony
sposób prowadzenia rozmów z ludźmi w trakcie ”studio” (o swojej pracy, po
polsku, nie mówił ”warsztat”, jak to dziś się określa, i co znaczy ”niby to
samo”, bo jeśli - to raczej studio jako ”pracownia” lub ”atelier” jako ”warsztat
pracy”.
Z wybranymi adeptami
umawiał się po zajęciach i pytał o różne rzeczy, które z jego punktu widzenia
były ważne: o doświadczenia, oczekiwania, problemy (nie tylko z głosem). O tym
się wprost nie mówi, lecz Głos i Ciało
to były i wciąż są zajęcia - głównie dla ludzi, którzy sobie w życiu
niezadowalająco radzą, którzy sądzą, że im się nie udało, mimo że mają za
sobą choćby znakomite uczelnie. Nikt ich nie zatrudnia, nic im nie wychodzi,
krótko mówiąc, nie są z siebie zadowoleni… Tym właśnie ludziom, przede
wszystkim, dedykowany jest ten sposób pracy z głosem (a raczej oddechem i energią)
poprzez współpracujące ciało.
Kim byli uczestnicy staży?
Uczestnicy
staży? Bywali na nich także
poszukiwacze-kolekcjonerzy, którzy nie wyciągają daleko idących wniosków, tylko
kolekcjonują papierki świadczące o tym, że odbyli takie czy inne zajęcia. Poza
tym było mnóstwo ludzi, którzy przychodzili ze względów towarzyskich, zdarzało
się, że na stażach zawiązały się małżeństwa. Tego rodzaju sukcesem Zygmunta
Molika jest choćby związek Jorge’z
Parente’a – sukcesora metody z
Zoe Ogeret – jego asystentką w trakcie GiC. Minęły lata, mają syna, który
studiuje prawo.
A jak przebiegały same warsztaty?
Warsztaty
zaczynają się od tego, że prowadzący zajęcia prezentuje któreś z ćwiczeń i nakłania
obecnych ludzi, pozawerbalnie, żeby go w miarę precyzyjnie naśladowali. Potem
następują kolejne ćwiczenia. Po nich, w kolejnych dniach, następuje cykl
improwizacji, mających na celu sprawdzenie, jak to działa, jakie powoduje
asocjacje, jakie są każdego indywidualne możliwości, a jakie ograniczenia. Co
cię niesie, a co spowalnia? Kiedy ludzie już się ze sobą oswoją, dochodzą
kolejne ćwiczenia. W sumie jest ich ponad trzydzieści. Niektóre z nich mają charakter
”łączników” ułatwiających powiązanie w fizyczne improwizacje kolejnych
ćwiczeń.
Zygmunt Molik, chwila relaksu podczas warsztatów, lata 70. (?), z archiwum rodzinnego |
Większość z ćwiczeń ma na celu
pobudzić głębokie asocjacje, dlatego ich nazwy pochodzą od roślin czy prostych zajęć. Podczas
powtarzania kolejnych ćwiczeń ludzie są korygowani, jeśli robią coś niewłaściwie.
W tych wszystkich ćwiczeniach chodzi o
to, aby wzmacniać organizm, likwidować blokady, zyskiwać właściwą postawę,
która pomaga w przepływie energii, która w tak pomyślanym układzie jest
pobierana wprost z energii Wszechświata. Głos przemieszcza się zatem - od stóp,
przez nogi, lędźwie do klatki piersiowej. Towarzyszą temu ćwiczenia uczące
prawidłowego pobieranie oddechu.
Kiedy jest
się w - prawdziwym procesie - improwizacji na bazie poznanych ćwiczeń, dzieją
się rzeczy, które trudno wytłumaczyć racjonalnie, a raczej nie trzeba ich
objaśniać, gdyż człowiek wchodzi w nim w rodzaj kontaktu ze swoją
podświadomością, co w tej metodzie nosi nazwę ”spotkania z Nieznanym” [meeting with the Unknown].Ten stan trwać
może kilkadziesiąt sekund albo kilka minut, lecz prowadzący zawsze go zauważy i
zapamięta całą tę fizyczną akcję. To ona staje się źródłem-bazą, fundamentem,
ponad którym rozpoczyna się już indywidualna praca. Ważne jest także miejsce, w
którym wszystko to się wydarzyło, jeśli
chce się prawdziwie poprowadzić głos na bazie tego indywidualnego ”Życia”- jak
się określa znalezioną improwizację. Potem opracowuje się i prezentuje się z
tym ”Życiem” przygotowany, przed stażem, tekst lub piosenkę. Dowolne, byle nie
za długie, 2-4 min. wystarczy, szczególnie gdy staż jest krótki a uczestników
14-16. Pracuje się do czterech godzin dziennie.
Mnie samej Molik
nigdy nie chciał niczego uczyć. Twierdził, że jestem całkowicie gotowa; lizus
jeden (śmiech). Lecz kiedy odwiedziliśmy jego, bardzo już schorowaną, siostrę,
która skarżyła się na problemy z oddychaniem, wtedy Zygmunt pokazał jej co ma
robić, jak ma układać ciało. I za parę minut rzeczywiście poczuła się lepiej.
Bo to są ćwiczenia obliczone głównie na odblokowywanie energii i sterowanie
oddechem. Tutaj czas zaznaczyć; są osoby tak ukształtowane przez naturę, że
uczenie ich czegokolwiek w tej mierze jest głupotą i niemal zbrodnią. One tego
nie potrzebują.
A czy widziałaś podczas warsztatów
takie momenty, kiedy nie miałaś wątpliwości, że ktoś znalazł swoją ścieżkę?
Ewa i Zygmunt Molikowie, Las Teouleres, zdjęcie z archiwum rodzinnego |
O, tak! Wielokrotnie! Sama przeżywam wtedy głębokie
emocje, dostaję dreszczy. Kiedyś, dwa lata temu, rejestrowałam kamerą przebieg
stażu i obserwowałam jak Jorge pracował z pewną Hiszpanką, która miała problemy
z głosem. Trochę to trwało, i ”nagle” jak zabrzmiała, to aż mnie ścisnęło
gdzieś w środku. Takie olśnienia często mi się zdarzały podczas tych warsztatów.
Były związane nie tylko z odblokowywaniem głosów. Równie ekscytujące są odkryte
indywidualne Życia - łączone z pieśnią lub tekstem, w trakcie fazy
badań/poszukiwań nad ich montażem, możliwym do odtwarzania. Jakby to tajemniczo
nie brzmiało (śmiech) Tak to jest, bo to
jest proces, wielokrotnie złożony. Jak widać, mówienie o tym zakrawa na
abstrakcję.
Czy te uwolnione nagle możliwości
pozostają?
Tak, choć czasem
nadal trzeba nad sobą popracować. Niektórzy ludzie decydują się i robią to powtórnie w
ramach stażu. Lecz są i tacy, którzy otrzymują jasny komunikat, że to nie dla
nich. Albo tacy, którym nie mówi się nic, bo nie ma o czym. Wszystko zależy od
tego, jak silną zbuduje się osobowość, i jak dalece jest się otwartym na zmiany.
Niektórzy wracają, inni ćwiczą samodzielnie latami. Ci co wracają na warsztat,
żeby jeszcze więcej zrozumieć i rozwinąć umiejętności, są w zdecydowanej
mniejszości. Większości wystarcza ten
pięcio-, sześciodniowy staż. Później potrafią już sami utrzymać ten stan,
ewentualnie ordynując sobie jakiś najprostszy rodzaj tych ćwiczeń… Ludzie są
bardzo różni.
Nie wiem na
ile to jest jasne, jest to jedna z tych dziedzin, o których trudno, prawie
niemożliwym jest, jednoznacznie ”łatwo i prosto” mówić. Mówienie bywa dalece
mylące. Toteż znacznie lepiej rozumiem Zygmunta, który nie lubił, nie zwykł
mówić o tym, co robi. Wygląda na to, że miał rację. Bo to, w gruncie rzeczy,
jest kwestia czynienia lub nieczynienia, z przekonaniem i wewnętrzną
szczerością.
Ewa Oleszko-Molik, foto Tobiasz Papuczys |
Czy Zygmunt miał poczucie misji?
Czuł, że swoimi ćwiczeniami pomaga ludziom?
Jeśli chodzi
o pracę, Zygmunt do wszystkiego, co było związane z pracą, podchodził bardzo
poważnie. Kiedyś rozmawialiśmy o tym, czym by się zajmował, gdyby się nie
znalazł się w teatrze czy u Grotowskiego. Odpowiedział mi wtedy, że na pewno
byłby nauczycielem, albo trenerem (lubił sport i poważnie się nim interesował, studiował nawet
na AWF). Bardzo lubił ”uczyć”, czy raczej – pomagać zdobywać wiedzę. Bo przecież nikogo niczego
nauczyć nie sposób. Każdy uczy się sam.
Miał bardzo ciepły stosunek do ludzi – to niebywale ważne. Ciepły, uważny
i zaciekawiony. Był bystrym obserwatorem
ludzi i wydarzeń. Miał w sobie głęboką wiedzę o ludziach, gromadzoną
latami. Misja? Absolutnie nie. To pompatyczne i sztuczne. Nie trawił tych cech.
Wiedział, że pomaga, a jakże,
oczywiście, w tym celu opracowywał i nieustannie rozwijał tę metodę. Pomaganie
sprawiało mu to niekłamaną satysfakcję, lubił czuć się potrzebny.
Czy Jerzy Grotowski był dla niego
mistrzem?
W sensie
zawodowym nie, bo Zygmunt przyszedł do teatru jako ukształtowany człowiek i
aktor. Ale w sensie duchowym – tak. Bardzo cenił Grotowskiego – miał do niego
niebywałe zaufanie i bardzo się liczył z jego zdaniem.
Zygmunt
reprezentował dobre rzemiosło. Kiedy powstawał spektakl ”Akropolis”, wiele
scen, swoje w nim role, ”muzykę”, własne inkantacje, montaż tych działań
zaproponował i opracował właśnie on.
Ukazała się książka "Zygmunt
Molik’s Voice and Body Work". Czy dzięki niej można zaznajomić się z
działalnością Zygmunta Molika?
Po części. To
zapis rozmów Zygmunta z Giuliano Campo, ale nie ma tam opisu metody, bo tej,
jak widać, opisać prawie nie sposób. Zresztą, czy na pewno trzeba?(śmiech)
Ja natomiast
wykonałam inną pracę, która nie jest
jeszcze gotowa (w sensie - do publicznej prezentacji, bo zmontowana i opisana
już od dawna jest). To kilkugodzinny, już zmontowany, zapis wideo jednego z
warsztatów. Każda scena jest opatrzona moim komentarzem, rodzajem omówienia tego,
co się dzieje na Sali. Jest to jakiś rodzaj zaczynu, do badań nad tą metodą. Bo
przecież, na szczęście, Zygmunt pozostawił sukcesora – JORGE PARENTE, który mieszka w Paryżu. To aktor i reżyser.
Był niemały
kłopot ze znalezieniem sukcesora, ale finalnie się udało. Czasami, kiedy go
obserwuję, mam wrażenie, jakbym patrzyła na dużo młodszego Molika. Mam do niego
zaufanie i wiem, że także kocha ludzi – ciepły, dobry człowiek. Utalentowany,
oddany swojej pracy pedagog, kształtujący prace badawcze nad głosem. Własne i
każdego adepta. Z otwartą głową; współpracuje również z Science Po, w
dziedzinie wystąpień publicznych.
Dziękuję za rozmowę.
Zainteresowanych
odsyłamy do blogu prowadzonego przez Ewę Oleszko-Molik:
http://ewamolik-zygmunt.blogspot.com/
Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline 20 sierpnia 2015 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz