niedziela, 16 lutego 2025

Agnieszka Rehlis: W śpiewaniu musi brzmieć prawda /wywiad/

Z Agnieszką Rehlis – mezzosopranistką o wyjątkowym głosie, śpiewaczką operową występująca na deskach najważniejszych scen operowych Europy i świata – o jej muzycznej drodze, ważnych rolach, najbliższych planach, a także o tym, jak jej głos ... unieruchomił scenę obrotową w Opernhaus w Zurichu 😊

Agnieszka Rehlis, fot. Karpati Zarewicz, TACT Artists Menagement

Barbara Lekarczyk-Cisek: To szczęśliwy traf, że występuje Pani we Wrocławiu, bo niezmiernie rzadko można Panią usłyszeć w Polsce. W dodatku w repertuarze kameralnym i w towarzystwie znakomitego gitarzysty Krzysztofa Meisingera, z którym współpracuje Pani od lat. 

Agnieszka Rehlis: Nasza współpraca rozpoczęła się 10 lat temu, kiedy to zagraliśmy pierwszy koncert we wrocławskim Arsenale. Później mieliśmy wiele koncertów, aż w końcu nagraliśmy prywatnie kompozycje Bartka Marusika: „Pieśni nocą śpiewane”. Nie odbyliśmy wcześniej żadnej próby, a mimo to była pomiędzy nami niesamowita nić porozumienia. Wcześniej, oczywiście, przygotowywaliśmy się do tego nagrania indywidualnie, ale nigdy bym nie przypuszczała, że można z takim spokojem po prostu zrealizować nagranie. To był bardzo piękny, nastrojowy cykl, prawdziwe perełki! Kiedy śpiewaliśmy go trzy lata temu w Łazienkach na Festiwalu Mozartowskim, zgromadziła się tak liczna publiczność, że połowie nie udało się w ogóle wejść. Współpracujemy z Krzysztofem nieczęsto, ponieważ ciągle wyjeżdżam, ale zdarza się nam spotkać od czasu do czasu, czego przykładem jest koncert w ramach cyklu „Ars Cameralis”. 

Najczęściej można Panią usłyszeć na scenach operowych Europy i świata. Podobno niedawno, podczas spektaklu „Balu maskowego” G. Verdiego w Opernhaus w Zurichu, gdy wykonała Pani rolę Ulryki, scena obrotowa zatrzymała się, a organizatorzy poinformowali widownię, że to przez Pani czary 😊

To się wydarzyło naprawdę! Scena spowita piękną zielenią, także stół, przy którym siedzę z niemą postacią towarzyszącego mi służącego. Na koniec scena miała się obrócić, ale czekaliśmy na próżno. Trochę markowaliśmy, że tak ma być, ale w końcu nie wytrzymaliśmy i mój sceniczny partner zaproponował mi szeptem, abyśmy, nie czekając aż maszyneria ruszy, sami zeszli ze sceny. Najpierw udaliśmy się za zieloną kotarę, okazało się jednak, że natrafiliśmy na ścianę bez wyjścia. Nie straciłam zimnej krwi i ruszyliśmy w kierunku lewej kulisy, rejestrując po drodze Erikę Grimaldi, grającą rolę Amelii, która ciągle czekała na swoje wejście. Idąc coś improwizowaliśmy, żeby wyglądało naturalnie, a Gianandrea Noseda na szczęście zorientował się, że sytuacja jest trudna i powstrzymał się od dyrygowania. I poszło! Choć scena nadal się nie obracała i udało się ją uruchomić dopiero podczas II aktu. O tym, że poinformowano publiczność, iż unieruchomienie sceny obrotowej nastąpiło na skutek czarów Ulryki, dowiedziałam się później od osoby, która była na widowni. Widziałam wprawdzie na koniec znaczące uśmiechy artystów i garderobianej przesyłane w moim kierunku, ale dopiero post factum zrozumiałam ich znaczenie. (śmiech)

Agnieszka Rehlis w roli Ulriki w "Balu maskowym" G. Verdiego, Opernhaus Zurich,
fot. ze strony Opernhaus Zurich na FB

Wcale się temu nie dziwię, bo Pani czaruje słuchaczy nieomal na całym świecie, czego sama doświadczyłam podczas wrocławskiego koncertu. Przypuszczam, że Pani talent i głos dojrzewał do tego latami. Jakie były tego początki?

Śpiewałam „od zawsze” i pociągało mnie też pianino, ale czasy były zgrzebne i rodziców nie stać było na taki instrument. Mama jednak, zauważywszy moje muzyczne ciągoty, zaprowadziła mnie do pana Franciszka Koscha, wychowanka Stefana Stuligrosza. Prowadził popularny w Jeleniej Górze chór męski oraz Chór Kameralny Collegium Musicum, w którym śpiewały również dziewczęta i panie. Byłam w ósmej klasie szkoły podstawowej, kiedy to w grudniu, bardzo stremowana, stanęłam przed obliczem pana Koscha i zaśpiewałam. Stwierdził, że mam dużą skalę głosu i umieścił mnie w sopranach, choć czasami odczuwałam, że to nie do końca „mój głos”, czym podzieliłam się z dyrygentem, on zaś zaproponował mnie i paru innym osobom lekcje indywidualne, podczas których uczył nas śpiewu solowego. Po półtora roku takich ćwiczeń, tak się w nich rozsmakowałam, że będąc jeszcze w liceum, postanowiłam zdawać na studia wokalne. Pan Kosch tak znakomicie mnie przygotował, że mimo afonii, która mnie dopadła podczas egzaminów, zaśpiewałam na tyle dobrze, że pani profesor Barbara Ewa Werner, znakomita śpiewaczka i skrzypaczka, przyjęła mnie na Wydział Wokalny Państwowej Szkoły Muzycznej w Jeleniej Górze. Profesor Werner uczyła mnie potem śpiewu przez okres dwu lat, kiedy co sobotę przyjeżdżała do Jeleniej Góry. Nadal też udzielał mi lekcji pan Kosch. Kontynuowałam je także później, kiedy dostałam się do Akademii Muzycznej we Wrocławiu, pod opiekę pani prof. Werner. Muszę podkreślić, że Franciszkowi Koschowi ogromnie wiele zawdzięczam – gruntowne podstawy śpiewu i pasję do muzyki. Będąc na studiach nadal współpracowałam z jego chórem. Na IV roku Akademii śpiewałam już poważne i trudne utwory, jak „Missa solemis” L. Beethovena czy Mszę h-moll J. S. Bacha. Swoje umiejętności doskonaliłam także na kursach mistrzowskich, m.in. pod kierunkiem Krystyny Szostek-Radkowej, a także u niemieckich pedagogów: Adele Stolte, Christiana Elsnera i Gerharda Kahry'ego. 

W jakich okolicznościach trafiła Pani do Opery Wrocławskiej?

Och, to był pewien proces. Kończąc studia nie bardzo wiedziałam, co dalej, radziłam się więc zarówno pani prof. Werner, jak też pani Szostek-Radkowej i ta ostatnia poradziła mi, aby składać podania do różnych oper, a pani Werner poinformowała mnie, że Opera Wrocławska organizuje właśnie przesłuchania. Trwał strajk pracowników opery, więc pani Ewa Michnik wraz z komisją przesłuchiwała mnie w jakimś budynku na Krzykach. Pamiętam, że zaśpiewałam arię z „Orfeusza” Claudio Monteverdiego, którą przygotowałam wcześniej jako dyplom w Akademii Muzycznej. Realizując jako przedstawienie dyplomowe „Orfeusza”, pracowaliśmy też nad ruchem scenicznym ze wspaniałym tancerzem i choreografem Waldemarem Karstem – artystą związanym  przede wszystkim z Teatrem Dramatycznym w Wałbrzychu oraz z  Operą Wrocławską. 

Dodam, że kandydatów było ponad trzydziestu, a przyjęto czterech, w tym mnie, przy czym był to angaż do roli Doralby w operze Domenico Cimarosy: „Impresario w opałach”. Był luty roku 1996, pechowy, bo cała obsada się rozchorowała i ostatecznie nie zaśpiewałam tej roli. Wkrótce potem, w czerwcu, dostałam telefon z zapytaniem, czy nie wystąpiłabym w roli Jadwigi w „Strasznym dworze” Stanisława Moniuszki, w reżyserii i inscenizacji Adama Hanuszkiewicza i pod kierownictwem muzycznym Andrzeja Straszyńskiego. W roli Miecznika wystąpił wówczas sam Andrzej Hiolski! Tak więc kończąc studia zagrałam w tej sztuce, a od września otrzymałam angaż do opery. 

Trzeba przyznać, że zaczęła Pani swoją sceniczną karierę z wysokiego C!  O Adamie Hanuszkiewiczu krążą rozmaite opinie, głównie takie, że był w stosunku do aktorów surowy do bólu. A jakie są Pani doświadczenia z prób „Strasznego dworu”?

Już kiedy pani Krystyna Preis, nasz ówczesny koordynator pracy artystycznej, zapowiedziała scenicznym szeptem, że nadchodzi mistrz Hanuszkiewicz, zaniemówiłam z wrażenia (śmiech). No i zaczęły się próby. Śpiewałam w drugiej obsadzie z Ewą Czerniak, mogłam więc obserwować grę pierwszych solistów z wiodącej obsady. To było wielkie przeżycie! Pewnego dnia jednak „zaniemówiłam” na skutek jakiejś afonii, podeszłam do maestro Hanuszkiewicza i wyszeptałam, że dziś nie mogę śpiewać. Akurat była to próba sceniczna i śpiew nie był konieczny, a Adam Hanuszkiewicz nie tylko się nie zdenerwował, ale pragnąc mnie pocieszyć, zaprosił na ciastko do pobliskiej kawiarni. Kiedy ja zajadałam się pysznym ciastkiem od Bliklego, on opowiadał mi różne interesujące historie, które związane były z jego pracą w teatrze. Dziś już niewiele z tego pamiętam, ale byłam wzruszona jego ojcowską dobrocią.

Natomiast Andrzeja Hiolskiego najbardziej zapamiętałam z próby generalnej, kiedy to niespodziewanie dla nas pojawił się w loży na pierwszym balkonie i zaśpiewał swoją arię. Po czym zszedł do nas i przytulił… Taka to była reżyseria.

Agnieszka Rehlis w roli Azuceny w "Trubadurze" G. Verdiego, z Piotrem Beczałą (Manrico (2021, Opernhaus Zurich), trailer

Od początku swojej kariery scenicznej bardzo dobrze radziła Pani sobie także aktorsko. Czy to samorodny talent, czy też zasługa studiów na Akademii Muzycznej, gdzie były także zajęcia temu poświęcone?

Odbyłam studia wokalno-aktorskie, podczas których zajęcia prowadzili fantastyczni pedagodzy – aktorzy, pracujący równolegle w Szkole Teatralnej: Igor Przegrodzki, Zygmunt Bielawski, Miłogost Reczek. Program studiów obejmował wiele przedmiotów z dziedziny sztuki aktorskiej, miałam więc nawet możliwość pójścia na jeden rok do szkoły teatralnej, aby zrobić dyplom, ale zrezygnowałam. 

Opera Wrocławska była pierwszą sceną, na której zdobywała Pani zawodowe szlify i rozeznawała swoje możliwości. Jak Pani wspomina ten czas i które przedstawienia okazały się ważne w Pani karierze? 

Z pewnością do takich należy rola Jadwigi w „Strasznym dworze”, a po dwóch latach pracy, w 1997 roku, pojawiła się możliwość zaśpiewania w „Requiem” Verdiego w reżyserii Roberto Skolmowskiego. Zaśpiewałam całość, prócz jednej arii, bo takie były założenia reżyserii. Śpiewałam także inne, może mniej znaczące role, ale miło je wspominam: Florę w „Traviacie”, Magdalenę w „Rigoletto” Verdiego, Siebel w „Fauście” Gounoda, Cherubina w „Weselu Figara”, Mercedes w „Carmen” Bizeta, Eurydykę w „Antygonie” Zbigniewa Rudzińskiego. Ważna była także możliwość obserwacji innych śpiewaczek, od których również się uczyłam. 

Praktyka jest w każdym zawodzie bezcenna. Z pewnością widziała Pani film dokumentalny „Pavarotti”. Słynny tenor opowiada tam dowcipnie m. in. o początkach swojej kariery, kiedy to uczy się sztuki oddychania przeponą od swojej scenicznej partnerki, obejmując ją podczas wykonywania duetu. 

Ja z kolei na początku swojej kariery scenicznej śpiewałam rolę Mercedes w „Carmen”, a towarzyszyła mi pani Jola Żmurko jako Frascita i zachęcała mnie podczas prób, abym sprawdziła, jak pracuję przeponą, podobnie jak to robił Pavarotti. Korygowała mnie w sposób bardzo życzliwy. 

Kiedy była Pani solistką Opery Wrocławskiej, rozpoczął się także trwający wiele lat okres współpracy z Krzysztofem Pendereckim, z którym wykonywała Pani trudny repertuar oratoryjny. Jak doszło do tej współpracy? 

Pani Ewa Michnik, będąc dyrektorką Opery Wrocławskiej, sprawowała również w latach 1997-2002 funkcję dyrektora artystycznego Międzynarodowego Festiwalu Oratoryjno-Kantatowego "Wratislavia Cantans". Znając moje upodobanie do muzyki oratoryjnej, zapytała mnie, czy zaśpiewałabym Requiem Dvořáka, którym będzie dyrygował Krzysztof Penderecki. Warunkiem była akceptacja maestro, wobec czego pani Michnik zaaranżowała spotkanie. Zaproszono mnie do NOSPR-u, gdzie Profesor akurat miał próby. Podczas przesłuchania zauważyłam, że profesor Penderecki zaczął odruchowo dyrygować, a potem zapytał mnie, czy mogłabym się nauczyć jego Credo, co zapowiadało dalszą współpracę. Zamurowało mnie z wrażenia, ale oczywiście przytaknęłam, choć wtedy nie znałam tego utworu. To był luty 1999 (koncert miał być we wrześniu), a tu niespodziewanie dostaję w marcu telefon od Henryka Gizy – dyrektora Festiwalu Muzyki i Sztuki Krajów Bałtyckich, z pytaniem, czy znam „Polskie Requiem” K. Pendereckiego. Okazało się, że Profesor mnie zarekomendował w miejsce pani Jadwigi Rappé, która nie mogła wtedy wystąpić. Miałam kilka tygodni na przygotowanie, w czym wydatnie pomogła mi korepetytorka naszej opery, pani Maria Rzemieniecka. Próba odbyła się w Technikum Kolejowym w Warszawie i uczestniczył w niej prof. Penderecki. Byłam bardzo stremowana i niepewna, czy dobrze zaśpiewam. W pewnym momencie Profesor przestał nagle dyrygować, odwrócił się do mnie i po chwili (dla mnie to była wieczność) powiedział, że śpiewam bardzo dobrze, po czym dostałam oklaski od całej orkiestry. Ależ to było przeżycie! Zaczęłam swoją współpracę z Mistrzem od jednego z najtrudniejszych jego utworów, w porównaniu z którym Credo i Siedem bram Jerozolimy to była bułka z masłem. Mój ostatni koncert z Mistrzem Pendereckim odbył się w lutym 2017 roku na Festiwalu Pablo Casalsa w Puerto Rico. Współpraca z Maestro trwała więc osiemnaście lat! Przez długi czas kojarzono mnie w związku z tym raczej z muzyką współczesną. 

Agnieszka Rehlis w kompozycji K. Pendereckiego: "Dies illa" LACRIMOSA / wyk. NOSPR

W 2003 roku wypłynęła Pani na szerokie wody, zaproszona do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, gdzie debiutowała Pani rolą Feneny w „Nabucco” G. Verdiego i to pod batutą maestro Jacka Kaspszyka. Jak do tego doszło? 

Pracowałam wówczas w szkole muzycznej w rodzimej Jeleniej Górze, gdy nagle otrzymałam telefon z propozycją, abym natychmiast przyjechała do Warszawy i zagrała następnego dnia w „Nabucco”. Było to jakieś nagłe zastępstwo, ale ponieważ znałam reżyserię Marka Grzesińskiego, bo występowałam w tej sztuce wcześniej w Hali Ludowej [obecnie Hali Stulecia], przyjęłam propozycję z entuzjazmem. Nie zdążyłam wprawdzie dojechać na próbę, bo fizycznie nie było to możliwe, ale wszystko poszło dobrze. Maestro Kaspszyk wyraził po koncercie nadzieję, że jeszcze z nim wystąpię w kolejnej roli. Jakoś zaiskrzyło i w rezultacie śpiewałam z maestro wiele koncertów, m. in. VIII Symfonię Gustava Mahlera, a nawet miałam szczęście zaśpiewać tuż przed pandemią, w 2019 roku, „Requiem” Verdiego, obok takich wykonawców, jak Aleksandra Kurzak, Roberto Alagna i Paweł Siwek. To był koncert pożegnalny maestro Kaspszyka, który kończył wówczas swoją współpracę z Filharmonią Narodową w Warszawie.

G. Verdi: Messa da Requiem, Warsaw Philharmonic Orchestra and Choir / Orkiestra i Chór Filharmonii Narodowej pod dyr. Jacka Kaspszyka, wyk. Agnieszka Rehlis, Aleksandra Kurzak, Roberto Alagna i Rafał Siwek, Filharmonia Narodowa w Watszawie, 27 września 2019

 Ale Pani współpraca z Operą Narodową nabrała tempa… 

Tak, zagrałam m. in. Mafio Orsiniego w „Lukrecji Borgii” Donizettiego w 2009, rok później – Lisę w „Pasażerce” Wajnberga , a także Martę w „Jolancie” Czajkowskiego, Hagar w prawykonaniu opery Knapika „Moby Dick” w 2014 roku oraz Wróżkę w „Ognistym aniele” Prokofiewa w 2018. Zdarzało mi się występować także w spektaklach baletowych, np. w „Tristanie”, gdzie śpiewałam pieśni Wagnera, stojąc w orkiestronie. Wystąpiłam również w balecie „Chopin, artysta romantyczny”, gdzie wykonywałam pieśń do muzyki Hectora Berlioza. Poznałam wówczas dyrygenta Tadeusza Kozłowskiego, który potem zaprosił mnie na swój jubileusz w Filharmonii w Łodzi. W roku 2023 wystąpiłam w roli Amneris w „Aidzie” w Warszawie i okazało się, że był to mój setny spektakl. 

Współpracowała Pani także z innymi polskim operami... 

Rzeczywiście, kiedy w 2007 roku zostałam artystką freelance, zaczęłam dostawać propozycje z różnych teatrów operowych, m. in. z Opery Krakowskiej, gdzie zaśpiewałam m. in. rolę Kompozytora w „Ariadnie na Naxos” R. Straussa, w reżyserii Włodzimierza Nurkowskiego i pod kierownictwem muzycznym Tomasza Tokarczyka. To była dla mnie wspaniała możliwość zagrania roli przeznaczonej dla młodej jeszcze artystki, bo wiadomo, że głos z upływem czasu się zmienia. Udało mi się wówczas wystąpić w około trzydziestu spektaklach.

Agnieszka Rehlis w Prologu do "Ariadny na Naxos" R. Straussa

Zaśpiewałam także w 2013 roku rolę Azuceny w „Trubadurze” Verdiego w reżyserii Laco Adamika, ale zrozumiałam wtedy, że mój głos jeszcze do tej roli nie dojrzał. Dopiero cztery lata później, kiedy dzięki mojej fantastycznej agencji TACT weszłam na scenę z Azuceną, poczułam, że jest to rola dla mnie. Wystąpiłam też w 2011 roku w roli Judyty w „Zamku księcia Sinobrodego” Beli Bartóka w Teatrze Wielkim w Łodzi, gdzie kierownictwo muzyczne sprawował Łukasz Borowicz. Spektakl był grany wraz z "Dydoną i Eneaszem" Henry'ego Purcella. Dwa skrajne style, które dane mi było wykonać w jednym dniu, ponieważ zachorowała koleżanka, zaśpiewałam więc obie premiery. Dostałam potem entuzjastyczne recenzje, zwłaszcza za rolę Judyty. 

Muszę wspomnieć również Operę Podlaską w Białymstoku, gdzie w 2015 roku namówiono mnie do zagrania tytułowej roli w „Carmen” Bizeta w inscenizacji Beaty Redo-Dobber i gdzie wcześniej, w 2012 roku, wystąpiłam na otwarcie opery, wykonując Jadwigę w „Strasznym dworze” St. Moniuszki. Reżyserował Roberto Skolmowski, wówczas dyrektor opery, a kierownictw muzyczne sprawował Mieczysław Dondajewski. Z panią Redo-Dobber współpracowałam wcześniej przy „Pasażerce” w Teatrze Wielkim w Warszawie, toteż uznała, że dobrze zaśpiewam rolę Carmen. Zgodziłam się, bo nie jest to rola trudna i przyjemnie się ją śpiewa, natomiast aktorsko nie bardzo ją lubię, bo uważam, że to rodzaj kreacji obliczonej na aplauz publiczności. Lubię role, które są większym wyzwaniem. O przyjęciu roli Carmen zdecydował także fakt, że dyrygentem był Michał Klauza, o którym wiedziałam, że jest świetny i że współpraca z nim będzie owocna. Zaśpiewałam trzy premiery pod rząd, a potem chyba ze trzydzieści spektakli. 

Miałam także epizod z „Carmen” związany z Aalto-Musiktheater Essen, gdzie znano mnie z roli Amneris z „Aidy” i gdzie zaśpiewałam kilka spektakli „Carmen”. 

W którym momencie zaczęła się Pani światowa kariera? 

Wszystko zaczęło się od międzynarodowej agencji Tact Artists Management, której przedstawiciele byli w 2016 roku na spektaklu „Jolanty” Piotra Czajkowskiego w reżyserii Mariusza Trelińskiego, gdzie grałam rolę Marty. Nazajutrz umówili się ze mną na spotkanie. Nasłuchałam się najpierw komplementów na temat mojego występu, a następnie zaproponowali mi współpracę. Warunkiem było zaaranżowanie przesłuchań (tzw. audycji) na różnych scenach. Te audycje odbywały się jeszcze przez trzy lata, ale już po jednym przesłuchaniu w Teatrze Wielkim otrzymałam kilka propozycji ról. Jeździłam też do Zurichu, gdzie byłam przesłuchiwana do roli Wróżki i Matki Przełożonej w „Ognistym aniele” Siergieja Prokofiewa i od razu dostałam tę rolę. 

W 2016 roku zaśpiewałam rolę Amneris w Estońskiej Operze Narodowej w Tallinnie, co także było atutem dla mojej agencji. 

Agnieszka Rehlis jako Amneris w Estońskiej Operze Narodowej © Harri Rospu

Czy zechce Pani uchylić rąbka tajemnicy odnośnie swoich planów artystycznych? 

Za chwilę zaśpiewam w Royal Ballet and Opera w Londynie Azucenę w „Trubadurze”, w Statsooper Berlin tę samą rolę, w doborowym towarzystwie Anny Netrebko i Yusifa Eyvazova. Potem kolejno: w kwietniu tego roku zadebiutuję pod dyrekcją maestro Zubina Mehty – wykonam we Florencji Requiem G.Verdiego. Później wraca „Aida” (Amneris) we Florencji oraz w Arena di Verona, tym razem w reżyserii Stefano Poda. Kolejna „Aida” z tą samą rolą czeka mnie w Kennedy Center w Waszyngtonie, a za rok powrócę tam z „Tryptykiem” Giacoma Pucciniego. 

Co jest dla Pani najważniejsze w zawodzie, który wykonuje? 

Ważna jest znajomość historii muzyki oraz warsztat, ale – jak kiedyś powiedziała Ewa Podleś, śpiewanie to przede wszystkim wyobraźnia, która sprawia, że świadomie kształtujemy nasz głos. W śpiewaniu musi brzmieć prawda. 

Czy ma Pani jakieś pasje pozamuzyczne? 

Ważna jest dla mnie duchowość – dbam o swoje relacje z Panem Bogiem. Ponadto pasjonuje mnie matematyka, astronomia oraz astrofizyka, czyli czysta nauka. Od czasu do czasu śledzę życie gwiazd za pomocą odpowiedniego sprzętu. Ważne jest, aby mieć także zainteresowania pozamuzyczne, bo to także człowieka rozwija.

Bardzo dziękuję za spotkanie i rozmowę. Życzę, aby kolejne role operowe oraz udział w koncertach przyniosły Pani wiele satysfakcji i dały poczucie, że w Pani śpiewie brzmi prawda.

1 komentarz:

  1. Dwa słowa z punktu widzenia słuchacza i obserwatora (nie jestem melomanem, ja w ogóle nie przepadam za muzyką rozumianą ogólnie, mitycznie i "kultowo") . Bardzo dobrze się stało, że ukazał się ten wywiad. Z aksjologiczno-estetycznym kluczem: w śpiewaniu musi być prawda. Pięknie ona brzmi w wydaniu Agnieszki Rehlis. Czuje się tę prawdę na każdym kroku, w każdej nucie. Ta artystka jest piekielnie inteligentną mezzosopranistką, pracującą niesamowicie świadomie, jak gdyby z włączonym bez przerwy "monitoringiem" swojego aparatu wokalnego, rozumienia sposobu prowadzenia głosu, uwarunkowania, zwłaszcza ekstremalnych dźwięków, od odpowiedniego wcześniejszego przygotowania.Światowy poziom.

    OdpowiedzUsuń

Znamy program Metropolitan Opera na rok 2025-2026, także tytuły cyklu Live in HD

Metropolitan Opera ogłosiła szczegóły swojego sezonu 2025–26, w tym repertuar transmisji The Met: Live in HD, tym samym zapowiadając osiemna...

Popularne posty