Roma Ligocka w obiektywie Pawła Piotrowskiego
Barbara Lekarczyk-Cisek: Pani najnowsza proza nawiązuje do debiutanckiej powieści "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku", kontynuując i pogłębiając pewne jej wątki. Cechą charakterystyczną obu tych powieści jest ich autobiografizm, a jednocześnie uniwersalizm ludzkich doświadczeń. Czy nie w tym tkwi sukces Pani pisarstwa, że może się w nim odnaleźć każdy wrażliwy i myślący człowiek?
Roma Ligocka: Cieszę się, że pani to zauważyła. Ten uniwersalizm jest najważniejszym kryterium mojej twórczości. Nigdy nie chciałam pisać książki dla wtajemniczonych. Ten uniwersalny wymiar moich powieści obrazuje pewna anegdota. Otóż moja znajoma mieszkająca w Nowym Jorku podarowała egzemplarz "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku" w angielskim tłumaczeniu pewnemu Chińczykowi. Ten zamknął się z książką na cały weekend i po jej przeczytaniu powiedział, że dopiero teraz zrozumiał, czym był Holocaust. A dwa lata później przyjechał do Krakowa i podszedł do mnie podczas targów książki oznajmiając, że po przeczytaniu mojej książki miasto tak go zainteresowało, iż postanowił je zobaczyć. Pragnę pisać w taki sposób, aby czytelnicy mieli uniwersalne poczucie ludzkiego losu przepełnionego cierpieniem, a jednocześnie, by doświadczali zwycięstwa życia nad śmiercią. Każdy ma swój holocaust w jakimś momencie życia i każdy usiłuje uciec przed cierpieniem - jak ja przed Niemcami i wygrać z losem, jak próbowałam to uczynić ja czy moja matka.
Obie Pani powieści mają interesującą perspektywę narracyjną. "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" jest historią snutą z perspektywy dziecka, "Dobre dziecko" - z punktu widzenia nastolatki. Czy trudno było znaleźć odpowiedni język, aby opowieści te brzmiały wiarygodnie, a jednocześnie przemawiały do wyobraźni dorosłego czytelnika?
Wydaje mi się, że udało mi się znaleźć właściwy język - język dziecka. W latach 60., kiedy już mieszkałam na Zachodzie, ukazał się w Niemczech "Dziennik" Anny Frank, który zrobił wielką furorę w świecie. Już dawno namawiano mnie, abym napisała swoją historię, ale długo nie umiałam znaleźć odpowiedniego języka. Kiedy już do tego doszło, bardzo się pilnowałam, aby pisać tylko to, co naprawdę mogłam widzieć i przeżyć. Myślę, że ta debiutancka powieść dlatego tak przemawia do ludzi, że przedstawia obraz świata 5-, 6-letniego dziecka. Z kolei w książce "Dobre dziecko" trudność była jeszcze większa. Tym razem należało znaleźć język nastolatki, żeby zachować autentyzm. Tymczasem jest to wiek, w którym tak wiele się miesza w ludzkim życiu. Człowiek jest już trochę dorosły, ale zarazem jest jeszcze dzieckiem, które wielu rzeczy jeszcze nie rozumie, do czego nie jest skłonny przyznać się nawet sam przed sobą. Wielokrotnie cytuję w tej powieści coś, co mówią dorośli, a czego bohaterka jeszcze nie pojmuje. I tak prowadzę czytelnika w świat nastolatki… Myślę, że ten sposób pisania jest naprawdę moim wynalazkiem.
Zadebiutowała Pani w wieku lat sześćdziesięciu i była to od razu bardzo dojrzała proza. W dodatku odniosła niebywały sukces czytelniczy i została przetłumaczona na 22 języki, stając się międzynarodowym bestsellerem. Co, Pani zdaniem, zadecydowało o tym?
Zawsze coś pisałam: wiersze, sztuki teatralne… Maciej Słomczyński – mój przyjaciel, tłumacz Shakespeare'a - mawiał, że najlepszą prozę pisze się po pięćdziesiątce. Mając osiemnaście lat i przyjaźniąc się z pisarzami, wyobrażałam sobie, że w każdej chwili mogę być pisarką, co było oczywiście złudne. I rzeczywiście, zgodnie ze słowami autora Joe Alexa, w moim przypadku był to proces dojrzewania, ale wynika też z pokory wobec czytelnika. Miałam szacunek dla tematu, bo wiedziałam, że opisuję nie tylko swoje życie, ale również kawał historii, w której zanurzył mnie los. Bardzo długo wydawało mi się, że banalne słowa byłyby krzywdzące dla mojej babci, której obecność stale czułam, aż w jakimś momencie poczułam przyzwolenie. A sukces...? Początkowo "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" ukazała się po niemiecku i w pierwszych dniach ulokowano ją wśród książek dotyczących Holocaustu, których nikt nie kupował. I nagle znalazła się wśród bestsellerów. Chciałam pisać dla wszystkich, niezależnie od wieku, płci, narodowości i udało się. Ale do czegoś takiego trzeba dojrzeć.
Zarówno Pani proza, jak i malarstwo mają wspólną cechę – są w gruncie rzeczy interesującymi portretami kobiet: poza główną bohaterką, także matki, babek… Pani sytuuje się wśród rodziny nieistniejącej, a jednak ciągle obecnej w Pani życiu w postaci pamiątek, przedmiotów, ale również w pamięci pewnych wydarzeń.
Może dlatego, że bardzo chciałam mieć rodzinę. Te portrety powstały z tęsknoty. Z drugiej strony, była w naszej rodzinie taka siła tradycji, że coś się zachowało do dziś. Moja mama w "Dobrym dziecku" często powtarza: "Bo tak się robiło w domu". Jeżeli człowiek nie ma domu i rodziny w sensie fizycznym, to przynajmniej kultywuje tradycję. Jest taka legenda o rabinie, który, gdy żył, chodził do lasu i tam się modlił. Kiedy umarł i nie było już ani jego, ani jego książek, pozostało to miejsce w lesie. My dzisiaj nie mamy już nawet tego miejsca w lesie, ale wiemy, że ono kiedyś było. Nie ma rodziny, nie ma domu, nie ma większości przedmiotów, dlatego piszę o nich, aby ocalić je od zapomnienia. Jednocześnie przychodzi refleksja, jak wielką siłą jest tradycja, jak ważne są korzenie. Bywa, że nie zdajemy sobie sprawy, dlaczego myślimy i postępujemy tak, a nie inaczej. Tymczasem bardzo często ma to swoje źródło w naszej przeszłości, nawet jeśli o niej nic nie wiemy. Nie znając swoich korzeni, nie wiemy kim jesteśmy. Kiedy jednak ktoś nam to uświadomi, stajemy się jak nowo narodzeni, bo gdzieś przynależymy. To dlatego poczucie przynależności było dla mnie takie istotne, że nie mam ani rodziny, ani domu, ani tego wszystkiego, co kojarzy się z tradycją.
Umieszczenie w "Dobrym dziecku" pamiętnika babci sprawiało poza tym mi wielką przyjemność, ponieważ zanurzałam się w miłym, dostatnim i bezpiecznym świecie, w którym bywa się na balach, przyjęciach, nosi piękne stroje, smaży konfitury. Sądziłam, że opisuję świat miniony, a tymczasem stała się rzecz zaskakująca, ponieważ to, co opisuje moja babcia, jest dużo bliższe naszego dzisiejszego życia. Chciałam, aby czytelnicy sobie uświadomili, jak cudowny czas nam się przydarzył.
Roma Ligocka: Cieszę się, że pani to zauważyła. Ten uniwersalizm jest najważniejszym kryterium mojej twórczości. Nigdy nie chciałam pisać książki dla wtajemniczonych. Ten uniwersalny wymiar moich powieści obrazuje pewna anegdota. Otóż moja znajoma mieszkająca w Nowym Jorku podarowała egzemplarz "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku" w angielskim tłumaczeniu pewnemu Chińczykowi. Ten zamknął się z książką na cały weekend i po jej przeczytaniu powiedział, że dopiero teraz zrozumiał, czym był Holocaust. A dwa lata później przyjechał do Krakowa i podszedł do mnie podczas targów książki oznajmiając, że po przeczytaniu mojej książki miasto tak go zainteresowało, iż postanowił je zobaczyć. Pragnę pisać w taki sposób, aby czytelnicy mieli uniwersalne poczucie ludzkiego losu przepełnionego cierpieniem, a jednocześnie, by doświadczali zwycięstwa życia nad śmiercią. Każdy ma swój holocaust w jakimś momencie życia i każdy usiłuje uciec przed cierpieniem - jak ja przed Niemcami i wygrać z losem, jak próbowałam to uczynić ja czy moja matka.
Obie Pani powieści mają interesującą perspektywę narracyjną. "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" jest historią snutą z perspektywy dziecka, "Dobre dziecko" - z punktu widzenia nastolatki. Czy trudno było znaleźć odpowiedni język, aby opowieści te brzmiały wiarygodnie, a jednocześnie przemawiały do wyobraźni dorosłego czytelnika?
Wydaje mi się, że udało mi się znaleźć właściwy język - język dziecka. W latach 60., kiedy już mieszkałam na Zachodzie, ukazał się w Niemczech "Dziennik" Anny Frank, który zrobił wielką furorę w świecie. Już dawno namawiano mnie, abym napisała swoją historię, ale długo nie umiałam znaleźć odpowiedniego języka. Kiedy już do tego doszło, bardzo się pilnowałam, aby pisać tylko to, co naprawdę mogłam widzieć i przeżyć. Myślę, że ta debiutancka powieść dlatego tak przemawia do ludzi, że przedstawia obraz świata 5-, 6-letniego dziecka. Z kolei w książce "Dobre dziecko" trudność była jeszcze większa. Tym razem należało znaleźć język nastolatki, żeby zachować autentyzm. Tymczasem jest to wiek, w którym tak wiele się miesza w ludzkim życiu. Człowiek jest już trochę dorosły, ale zarazem jest jeszcze dzieckiem, które wielu rzeczy jeszcze nie rozumie, do czego nie jest skłonny przyznać się nawet sam przed sobą. Wielokrotnie cytuję w tej powieści coś, co mówią dorośli, a czego bohaterka jeszcze nie pojmuje. I tak prowadzę czytelnika w świat nastolatki… Myślę, że ten sposób pisania jest naprawdę moim wynalazkiem.
Zadebiutowała Pani w wieku lat sześćdziesięciu i była to od razu bardzo dojrzała proza. W dodatku odniosła niebywały sukces czytelniczy i została przetłumaczona na 22 języki, stając się międzynarodowym bestsellerem. Co, Pani zdaniem, zadecydowało o tym?
Zawsze coś pisałam: wiersze, sztuki teatralne… Maciej Słomczyński – mój przyjaciel, tłumacz Shakespeare'a - mawiał, że najlepszą prozę pisze się po pięćdziesiątce. Mając osiemnaście lat i przyjaźniąc się z pisarzami, wyobrażałam sobie, że w każdej chwili mogę być pisarką, co było oczywiście złudne. I rzeczywiście, zgodnie ze słowami autora Joe Alexa, w moim przypadku był to proces dojrzewania, ale wynika też z pokory wobec czytelnika. Miałam szacunek dla tematu, bo wiedziałam, że opisuję nie tylko swoje życie, ale również kawał historii, w której zanurzył mnie los. Bardzo długo wydawało mi się, że banalne słowa byłyby krzywdzące dla mojej babci, której obecność stale czułam, aż w jakimś momencie poczułam przyzwolenie. A sukces...? Początkowo "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" ukazała się po niemiecku i w pierwszych dniach ulokowano ją wśród książek dotyczących Holocaustu, których nikt nie kupował. I nagle znalazła się wśród bestsellerów. Chciałam pisać dla wszystkich, niezależnie od wieku, płci, narodowości i udało się. Ale do czegoś takiego trzeba dojrzeć.
Zarówno Pani proza, jak i malarstwo mają wspólną cechę – są w gruncie rzeczy interesującymi portretami kobiet: poza główną bohaterką, także matki, babek… Pani sytuuje się wśród rodziny nieistniejącej, a jednak ciągle obecnej w Pani życiu w postaci pamiątek, przedmiotów, ale również w pamięci pewnych wydarzeń.
Może dlatego, że bardzo chciałam mieć rodzinę. Te portrety powstały z tęsknoty. Z drugiej strony, była w naszej rodzinie taka siła tradycji, że coś się zachowało do dziś. Moja mama w "Dobrym dziecku" często powtarza: "Bo tak się robiło w domu". Jeżeli człowiek nie ma domu i rodziny w sensie fizycznym, to przynajmniej kultywuje tradycję. Jest taka legenda o rabinie, który, gdy żył, chodził do lasu i tam się modlił. Kiedy umarł i nie było już ani jego, ani jego książek, pozostało to miejsce w lesie. My dzisiaj nie mamy już nawet tego miejsca w lesie, ale wiemy, że ono kiedyś było. Nie ma rodziny, nie ma domu, nie ma większości przedmiotów, dlatego piszę o nich, aby ocalić je od zapomnienia. Jednocześnie przychodzi refleksja, jak wielką siłą jest tradycja, jak ważne są korzenie. Bywa, że nie zdajemy sobie sprawy, dlaczego myślimy i postępujemy tak, a nie inaczej. Tymczasem bardzo często ma to swoje źródło w naszej przeszłości, nawet jeśli o niej nic nie wiemy. Nie znając swoich korzeni, nie wiemy kim jesteśmy. Kiedy jednak ktoś nam to uświadomi, stajemy się jak nowo narodzeni, bo gdzieś przynależymy. To dlatego poczucie przynależności było dla mnie takie istotne, że nie mam ani rodziny, ani domu, ani tego wszystkiego, co kojarzy się z tradycją.
Umieszczenie w "Dobrym dziecku" pamiętnika babci sprawiało poza tym mi wielką przyjemność, ponieważ zanurzałam się w miłym, dostatnim i bezpiecznym świecie, w którym bywa się na balach, przyjęciach, nosi piękne stroje, smaży konfitury. Sądziłam, że opisuję świat miniony, a tymczasem stała się rzecz zaskakująca, ponieważ to, co opisuje moja babcia, jest dużo bliższe naszego dzisiejszego życia. Chciałam, aby czytelnicy sobie uświadomili, jak cudowny czas nam się przydarzył.
Okładka powieści "Dobre dziecko", Wyd. Literackie
Bohaterka "Dobrego dziecka" jest, paradoksalnie, bardziej samotna niż "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku". Jedynie w gronie artystów czuje się dobrze. Czy są to Pani osobiste doświadczenia?
"Dobre dziecko" jest najbardziej osobistą z moich książek. Napisanie jej było bardzo bolesnym procesem, ale chciałam dojść do głębszej prawdy o sobie. Poza tym brak doświadczenia pisarskiego nie pozwalał mi w przypadku debiutanckiej powieści opisać wszystko, co przeżyłam. To był taki ból, cierpienie i upokorzenie, że musiałam dojrzeć jako pisarz… Trzeba było przejechać prawie cały świat, przeprowadzić wiele rozmów z czytelnikami, posłuchać ich pytań, aby dojść do napisania "Dobrego dziecka". Z taką właśnie gorzką refleksją, że każdy z nas chce być takim dobrym dzieckiem, gdziekolwiek by nie był i cokolwiek by robił. Całe życie się z tym borykamy, bo nie zawsze potrafimy sprostać tym wymaganiom, jaki stawiamy sobie i jakie stawiają nam inni.
Ta dziewczynka, to "dobre dziecko" jest chyba najbliżej mnie samej. Przez całe moje życie czułam się oddalona od innych. Byłam w jakiś sposób autystycznym dzieckiem, tylko że to nie choroba, ale historia i los uczyniły mnie taką. Zawsze czułam się oddzielona jakby szklaną szybą od reszty. Wszystkie moje przyjaźnie były niepełne. Wybrałam pracę w telewizji i w teatrze, która polega na byciu wśród ludzi, ale czułam się źle i było dla mnie prawdziwą ulgą, kiedy mogłam pisać czy malować, nie będąc częścią jakiejś społeczności. To jest gorzki los. W jakimś sensie zazdroszczę ludziom, którzy potrafią osiągnąć w przyjaźni i miłości jakąś jedność. Aby być naprawdę blisko ludzi, trzeba się tego nauczyć w dzieciństwie, tak samo jak uczymy się chodzić i mówić. Moja wiedza o sobie sprawiła, że mogłam dojrzeć do napisania tych książek po to, aby ktoś, kto będzie je czytał, mógł się w nich przejrzeć jak w lustrze, odnaleźć swoje problemy i je zrozumieć.
Czy planuje Pani kontynuować biograficzny wątek w swoich powieściach, czy też może chciałaby Pani napisać coś zupełnie innego?
W jakiś sposób zawsze czerpię z materii własnego życia. Napisałam trzy powieści będące moją biografią. Poza "Dziewczynką w czerwonym płaszczyku" i "Dobrym dzieckiem" jest to również opowieść o moim ojcu, zatytułowana "Tylko ja sama". Obecnie powieści te mają się ukazać w jednakowej szacie graficznej - jako trylogia. Tym razem chciałabym napisać coś o mężczyznach. Mam nawet tytuł: "Książka miłości i rozpaczy". Teraz pozostaje mi "tylko" dopisać do niego resztę.
Bagatela… Życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.
Roma Ligocka na krakowskim Rynku, fot. Paweł Piotrowski
Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline.pl 19 grudnia 2012 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz