Barbara Lekarczyk-Cisek: Bywał Pan na
Wrocławskich Spotkaniach Teatru Jednego Autora począwszy od 1971 roku, kiedy to
zaprezentował ”Wołającego”. Czym są dla Pana te Spotkania?
Wiesław Komasa: Byłem wychowany na Wrocławskich
Spotkaniach Teatru Jednego Aktora. Zaczęło się od ”Wołającego”. Później
poznałem wspaniałych ludzi, a wśród nich redaktora Tadeusza Burzyńskiego, który
szczęśliwie się mną zaopiekował i zaczął ze mną rozmawiać i pewne rzeczy, które
były we mnie, nazwał. I potem, taki ”ponazywany”, zacząłem dalej szukać. A
ponieważ we Wrocławiu była grupa bliskich mi ludzi, zaprzyjaźniłem się z nimi i
oni pomogli mi szukać tekstów
literackich. Na przykład Ireneusz Guszpit zwrócił moją uwagę na teksty Tagore i
Hessego, a Jerzy Satanowski – na Stachurę.
Później pojawiła się Marianna Bocian – wrocławska poetka, która specjalnie dla
mnie napisała monodram ”Odejście Kaina”… Tak się stało, że wręcz tęskniłem do
tej atmosfery październikowo-listopadowej, kiedy to odbywały się spektakle
festiwalowe.
Czym jest dla Pana monodram?
Monodram to jest taka dziwna spowiedź – spowiedź potrzeby. Człowiek z jakiegoś nadmiaru coś
usiłuje powiedzieć. Miałem wielkie szczęście, bo oglądałem we Wrocławiu
fenomenalne monodramy naszych wybitnych aktorów. Zarazem wiedziałem, że w
monodramie trzeba jakoś inaczej… „kłamać”. Jednak kłamać, bo się występuje
przed ludźmi. I dlatego zazwyczaj szybko swoje monodramy porzucałem, bo
wydawało mi się, że problemy, które poruszałem niejednokrotnie, we mnie się już
zestarzały.
Po śmierci Marianny Bocian przygotowałem
monodram specjalnie dla niej, bo chciałem jeszcze z nią porozmawiać tekstami
„Odejścia Kaina”, który kiedyś napisała dla mnie. Sądzę, że monodram należy
robić rzadko i niechętnie. Nie można się przecież swoimi przemyśleniami ciągle
dzielić, a poza tym…… to naprawdę psychicznie kosztuje. A chodzi o to, aby nie
zgubić w tym wszystkim siebie.
Ale to partnerstwo publiczności, ten odbiór… i to nieznane, które może człowieka
spotkać w czasie spektaklu, to właśnie jest cudowne i za czymś takim bardzo się
tęskni. Monodramy zmieniają się, bo to publiczność je współtworzy. Kiedy gram monodram, jestem czujnym na
życie, na spotkanie z drugim człowiekiem.
Dla mnie sztuka jest dzieleniem się tęsknotą, smutkiem, radością;
dzieleniem się i pomaganiem sobie. Wierzę
w to, że są ludzie, którzy noszą w sobie taką samą łzę…
Swoje monodramy przygotowywał Pan po
to, aby się wypowiedzieć. Z czasem zmieniał się Pana warsztat i Pan się
zmieniał. Proszę powiedzieć, czego dowiadywał się Pan o sobie, robiąc kolejne
monodramy?
Od dziecka
była mi bliska wypowiedź poprzez poezję. Moją
największą pasją jest poezja. I to zdanie Tadeusza Różewicza, w którym pada
pytanie o to, jak będzie wyglądał pierwszy dzień na świecie bez poezji, jest
pytaniem wręcz o Apokalipsę. Poeci jednak pozostawiają swoje pytania bez
odpowiedzi, aby tylko dotknąć pewnych myśli, licząc na wrażliwość odbiorcy. Bez
poezji świat nie może istnieć.
Otóż mówiąc
teksty poetyckie zrozumiałem, że jeżeli człowiek nie kłamie w relacji z
widownią, to dotyka takiej przestrzeni, której, podejrzewam, dotyka sam poeta.
Jest to przestrzeń powiększonej wrażliwości i wyjątkowego słowa. Poza tym przez poezję i monodramy uczyłem się mówić.
Na początku
swojej pracy nie podejrzewałem, że słowo ma taką zaklętą moc. Zawsze zdawało mi
się, że mogę pewne sprawy wypowiedzieć za pomocą ruchu, ekspresji. Musiałem
dopiero nabrać odwagi na samego siebie, uwierzyć w siebie, aby poprzez bliskość
kontaktu z widzem dać się oswoić. I to mi dał właśnie monodram.
Poprzez
monodramy dzieliłem się tym, co mnie
fascynowało. Robiąc ”Wołającego”
chciałem powiedzieć to, co wyrazili poeci, których tekstami mówiłem.
Z kolei monodram
”Moja bajka” poświęciłem Mai
Komorowskiej, ponieważ zainspirowała mnie ziemią w ”Antygonie” Sofoklesa w
transkrypcji Helmuta Kajzara. Pojąłem dzięki niej, że można mówić o konkrecie i
nim się dzielić. Ziemia stała się tym, skąd pochodzę ja, moi dziadkowie,
rodzice… I rzeczywiście brałem do przedstawienia tę ziemię i ona zupełnie
inaczej funkcjonowała. Dzieliłem się sobą, a jednocześnie dotykałem, szukałem
swoich korzeni.
Później było
”Odejście Kaina” Marianny Bocian,
napisane specjalnie dla mnie po obejrzeniu przez poetkę ”Mojej bajki”, a następnie
”Źródła” z Janem A.P. Kaczmarkiem. Dzieliliśmy
się poezją i muzyką, a jedno drugie inspirowało.
O to, gdzie
jest ta cienka granica między człowiekiem a błaznem, pytałem w sztuce ”Yorick, czyli spowiedź błazna” wg
scenariusza Andrzeja Żurowskiego, bo przecież sam jej nieustannie dotykam. Ten
balans może być artyzmem, za którym kryje się ciężka praca nad warsztatem
zawodowym, który ułatwia wypowiedź o prawdzie życia i teatru.
Różewicza
przygotowywałem bardzo długo, właściwie już w szkoły teatralnej w Krakowie.
Ciągle go dla siebie odkrywam i coraz bardziej poraża mnie on swoim wyważonym
słowem i ukrytą emocją - emocją troski.
Czy nie jest tak, że z wiekiem
człowiek się upraszcza, a jego środki wyrazu stają się coraz bardziej
oszczędne?
Jako młody
człowiek tego nie rozumiałem. Po obejrzeniu wielkiej kreacji wybitnej artystki
Zofii Jaroszewskiej w ”Lesie” Aleksandra Ostrowskiego powiedziałem do niej, że
to co zrobiła w roli, było dla mnie za proste. Ona mi wtedy powiedziała: Przekonasz się jeszcze, jakie to trudne…
I tak się
stało. Mnie w tej prostocie fascynuje
najbardziej pokora wykonawcy, muzykalność formy poezji i przekaz myśli,
podczas którego następuje wymiana emocji
z widzem. To się właśnie zawiera w tej prostocie.
Zdarzają się
bardzo dobre monodramy, których cechą charakterystyczną jest teatralność. Ja
jednak w swoim wędrowaniu nie potrafię powiedzieć, czy w ogóle lubię monodramy,
nie wiem… Prawdziwie powalającym monodramem były dla mnie zawsze koncerty Ewy
Demarczyk. Inne niezwykle cenię i pamiętam. Ja natomiast zawsze szukam formy poetyckiej w
wyrażaniu prawdy psychologicznej. I dlatego inspirujący jest dla mnie
przede wszystkim tekst literacki.
Dziękuję za spotkanie i rozmowę.
Wywiad ukazał się pierwotnie na Kulturaonline.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz