O monodramach bogatych inscenizacyjnie i ascetycznych -
podsumowuję festiwal monodramów 49 WROSTJA.
Plakat WROSTJA 2015
Podczas tegorocznych Wrocławskich Spotkań Jednego Aktora mogliśmy obejrzeć
zarówno monodramy w wykonaniu wytrawnych mistrzów, którzy zajmują się tą
dziedziną od lat, jak też młodych adeptów sztuki. Zamysł organizatorów był
taki, aby spektakle łączyła myśl przewodnia. W tym roku nawet dwie: pierwszą
była próba refleksji nad postaciami wielkich polityków, drugą - twórczość
Tadeusza Różewicza (upłynęła pierwsza rocznica śmierci Poety).
Mnie jednak monodramy ułożyły się w dwa spolaryzowane ciągi. Pierwszym były
spektakle z rozbudowaną inscenizacją, by tak rzec: kostiumowe. Drugi typ przedstawienia charakteryzował się natomiast
ascetyczną formą - istotne było tu słowo i osobowość aktora. W swojej refleksji
na temat obejrzanych monodramów będę odnosiła się do tych stylów inscenizacji,
z takim jednakże zastrzeżeniem, że podział ów nie ma w sobie cech
wartościujących, ponieważ przekonałam się wielokrotnie, iż znakomite spektakle
są poza wszelkimi racjonalnymi uzasadnieniami. Nagle po prostu czuje się, że
mamy do czynienia z wielką sztuką.
Teatr kostiumu
Spośród monodramów, które wykorzystywały - w mniejszym lub większym stopniu
- narzędzia sztuki scenicznej, które w pewnym myślowym skrócie nazwałam
"teatrem kostiumu", chciałabym zwrócić uwagę na dwa, moim zdaniem,
najbardziej interesujące.
Kamil Maćkowiak w monodramie DIVA Show, fot. Krzysztof Zatycki
Pierwszym z nich jest monodram "DIVA Show"- w pełnym
tego słowa znaczeniu autorski. Zarówno bowiem scenariusz, jak też
reżyseria, choreografia i wreszcie samo wykonanie są dziełem jednego artysty - Kamila Maćkowiaka. Aktor gościł już z powodzeniem na
WROSTJA w 2007 roku, z monodramem "Niżyński", wielokrotnie
nagradzanym na różnych festiwalach (m.in. w Sankt Petersburgu i Kilonii).
Spektakl "DIVA Show" realizowany został w konwencji stand-upu - komediowego monologu, który powstaje w
dość ścisłym kontakcie z publicznością. Wykonawca co i rusz nawiązuje z nią
dialog. Tak też było w przypadku Kamila
Maćkowiaka. Kiedy pojawił się na scenie ubrany w kobiecy kostium, w peruce i
makijażu, skojarzył mi się z postaciami z filmów Almodovara - z Agrado z
"Wszystko o mojej matce" czy Letalem z "Wysokich obcasów".
Bohater o skomplikowanej, neurotycznej osobowości, snuje przed nami monolog o
swojej fascynacji Tiną Turner, dzieciństwie bez ojca, z oschłą i nieumiejącą
okazać mu uczuć matką, o trudnym dorastaniu, wyobcowaniu i o potrzebie
akceptacji... Jego problemy w taki czy inny sposób okazują się być naszymi -
jakże dobrze rozumiemy jego uzależnienia, wątpliwości lęki. Czasami, jak u
Almodovara, humor Maćkowiaka ociera się o granice dobrego smaku, innym razem
prowokuje nas do współ-odczuwania, wzbudza empatię i zrozumienie... Przez
dwie bite godziny aktor wydobywa z siebie tak wiele różnych emocji i tak jest w
swojej grze prawdziwy, że momentami widz ma wrażenie, jakby odgrywał przed nim
psychodramę. Jest zabawny, błyskotliwy, dowcipny,
jest też smutny, wycofany, przestraszony...
Kamil Maćkowiak w monodramie DIVA Show, fot. Krzysztof Zatycki
A utrzymać uwagę widza przez tak długi czas nie jest bynajmniej łatwo!
Aktor posiłkuje się wprawdzie kostiumem, scenografią, multimediami - tańczy,
śpiewa, komentuje obraz, ale ustawicznie nawiązuje także kontakt z
publicznością. Swój najbardziej osobisty monolog wypowiada do kamery, a my
obserwujemy na ekranie jego zmienioną, jakby odkształconą traumatycznymi
przeżyciami, twarz. Na koniec maski opadają i staje przed nami aktor pozbawiony
charakteryzacji - człowiek jak każdy.
Aleksander Rubinovas, Koba, fot. Krzysztof Zatycki
Drugim monodramem, o którym z pewnością warto napisać, jest
"Koba" w wykonaniu i reżyserii
litewskiego aktora Aleksandra Rubinovasa. Wyznam, że spośród
obejrzanych przedstawień, to właśnie zrobiło na mnie największe wrażenie.
Tytuł spektaklu nawiązuje do nieoficjalnego imienia Stalina, którego w
młodości przyjaciele nazywali Kobą (w gruzińskim folklorze znana jest pod takim
imieniem postać rozbójnika – w rodzaju Robin Hooda). Monodram jest opowieścią
jednego z towarzyszy dyktatora, nazwanego
przez niego pseudonimem Fudżi, z powodu skośnych oczu. Obaj byli Gruzinami i
dzięki temu, że znali się "od zawsze". Możemy więc poprzez opowieść
bohatera próbować zgłębić fenomen osobowości Stalina. Z jednej strony Fudżi
dobrze wie, że Koba jest bezwzględny i okrutny. Jeśli miał jakieś złudzenia,
pozbył się ich podczas śledztwa, kiedy to przesłuchujący go oficer uświadomił
mu, że nikt nie śmiałby aresztować "przyjaciela Stalina", gdyby on
sam sobie tego nie zażyczył. Z drugiej strony, po powrocie z
katorgi, doświadcza "dobrodziejstw" od dyktatora, kiedy zdaje
trudny egzamin z bezwarunkowego posłuszeństwa i miłości. Nigdy jednak nie
przestaje się bać. Aktor umiejętnie doprowadza swoją opowieść do punktu
kulminacyjnego, kiedy to Stalin zaprasza Fudżi do swojej daczy i tam podczas
spaceru po ogrodzie wyznaje, że zabił wszystkich dawnych towarzyszy. Został
tylko Fudżi. Dlaczego właśnie on? A może będzie kolejną, ostatnią ofiarą
okrutnika? Taki scenariusz także bierze pod uwagę. A jednak Stalin zostawia go i już
nigdy więcej się z nim nie spotyka.
Aleksander Rubinovas, Koba, fot. Krzysztof Zatycki
Rubinovas zagrał właściwie podwójną rolę - był Fudżi i Stalinem równocześnie; katem i ofiarą. To wszystko, zdaje
się mówić artysta, może się mieścić w jednym człowieku. Rozpoczyna swoją
opowieść nieśpiesznie - od parzenia herbaty, ale rozwija ją w taki sposób, że
widz siedzi jak zahipnotyzowany. Używa nielicznych rekwizytów, ale wszystkie
one są znaczące. Najbardziej sugestywna jest scena, w której aktor, owinięty
pledem, staje na podwyższeniu - kiedy s t a j e s i ę Stalinem. Nie mamy
wątpliwości, że człowiek ten zdolny jest do wszystkiego. Równocześnie zaś
Rubinovas gra potulnego, choć pełnego dumy człowieka, który musiał zapomnieć o
tym, kim jest, nie z tchórzostwa, ale ze względu na miłość do żony i córki.
Aktor jest prawdziwy i przekonywujący w obu tych rolach w sposób wprost
fenomenalny. Cechą wielkiego aktorstwa jest ta prawda o człowieku, którą wypowiada się poprzez sztukę. Podczas oglądania monodramu
ani przez chwilę w nią nie wątpiłam...
Teatr słowa
Jest jeszcze taki rodzaj monodramu, który charakteryzuje niezwykła
oszczędność środków scenicznych, a który koncentruje się na słowie. Pamiętam,
jakie wrażenie zrobił na mnie przed paru laty monodram Ewy Błaszczyk "Rok magicznego życia". Aktorka olśniła mnie wtedy swoją - chciałoby się
powiedzieć - grą, ja jednak twierdzę: prawdą o ludzkim losie i zrobiła to bez
jednego rekwizytu (jeśli nie liczyć krzesła, na którym w pewnym momencie
siadała).
Wiesław Komasa, Różewiczogranie, fot. Krzysztof Zatycki
Podobnie było w tym roku, w odniesieniu do monodramu Wiesława Komasy - "Różewiczogranie". Dodać trzeba, że aktor
uczestniczy we WROSTJA od 1971 roku, a jego teatr zawsze był organicznie
związany z poezją. Także z poezją Tadeusza Różewicza, po którą sięgał jeszcze
podczas studiów. W Czarnej Książeczce z Hamletem, która ukazała się w 2014 roku
i jest próbą opisania fenomenu aktorstwa Komasy, artysta tak to komentuje (także w odniesieniu do "Filozofii po
góralsku" ks. Józefa Tischnera):
... nad którymi [Tischnerem i
Różewiczem] pochylam się naprawdę od dawna, ale wciąż
wydaje mi się, że przez zawiłość i porażającą prostotę Tadeusza Różewicza są
dla mnie wciąż do odkrywania.
W istocie, Wiesław Komasa odkrył dla mnie Różewicza innego niż znany mi ze
spektakli i własnych lektur. Jego Różewicz to ktoś doświadczony, a zarazem nieśmiały, ktoś,
kto całe życie boi się przyznać do tego, że jest poetą, kto toczy nieustannie
rozmowy z tymi, którzy odeszli i kto chciałby nawiązać więź z tymi, którzy
dopiero nadchodzą - z młodymi. Poeta to ktoś, kto nie wyobraża sobie świata bez
poezji, ktoś, komu dziennikarz zadaje banalne pytania, na które nie zna
odpowiedzi...
Aktor wchodzi na scenę od widowni, która powoli się wycisza, rozmawia przez
telefon komórkowy - jest jednym z nas. A jednocześnie wie i rozumie więcej...
Komasa mówi tekstami wierszy Różewicza, jego "Kartoteki", "Matka
odchodzi". Mówi także sobą - opowiada o spotkaniu z Poetą, dodaje teksty
"zasłyszane", bo Komasa ma słuch do człowieka. Na scenie bardziej JEST niż gra i to jest chyba najlepszym określeniem
jego stylu. JEST ze swoim doświadczeniem - ludzkim i teatralnym (tego oddzielić
nie sposób), ze swoją wrażliwością na słowo, swoimi przeżyciami, odkryciami,
przemyśleniami... Całe piękno jego teatru zawiera się właśnie w tej OBECNOŚCI.
Bo Komasa zawsze jest d l a drugiego człowieka. Może jeszcze bardziej
intensywnie niż przed czterdziestu paru laty, kiedy przedstawił swój pierwszy
monodram.
49 edycja WROSTJA pozwoliła widzom przekonać się, że prawdziwa sztuka jest
niezniszczalna i zawsze możemy z niej zaczerpnąć jak ze źródła.
49. WROSTJA odbyły się w dniach od 24 do 26 października 2015 roku. Na zakończenie
przeglądu monodramów nagrodzono występujących aktorów.
Relacja ukazała się pierwotnie na portalu Kulturaonline.
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz