Kazimierz Braun – wybitny reżyser
teatralny, znawca historii teatru i pisarz, a także potrójny Jubilat – opowiada
o fascynacji teatrem, początkach pracy, a także o wrocławskim okresie swojej
kariery zawodowej.
Kazimierz Braun, fot. Marek Dusza |
Kazimierz
Braun – wybitny reżyser teatralny, dramaturg i autor książek z dziedziny
historii teatru – został honorowym obywatelem Tarnowa. 22 października 2016 odbyła
się w tarnowskim Ratuszu uroczysta premiera sztuki Kazimierza Brauna "Powrót
Norwida" w reżyserii autora oraz Tomasza Żaka, w wykonaniu aktorów Teatru
Nie Teraz. Premiera uświetniła potrójny
jubileusz Kazimierza Brauna: 80 lat życia, 55 lat pracy teatralnej oraz 45
pracy uniwersyteckiej. Z tej też okazji szanowny Jubilat otrzymał od
Prezydenta RP Andrzeja Dudy Krzyż
Komandorski Orderu Polonia Restituta, a od Rady Miejskiej Tarnowa – tytuł Honorowego Obywatela Miasta Tarnowa. Ponadto w
Teatrze Oratorium w Warszawie wystawiono sztukę autorstwa Kazimierza Brauna: "Moj
syn Maksymilian" (o św. Maksymilianie Kolbe).
Kazimierz
Braun jest częstym gościem w tarnowskim Gimnazjum nr 4, które nosi imię jego
stryja - Jerzego Brauna, autora znanej pieśni ”Płonie ognisko i szumią knieje”.
W mieście tym Jubilat kilkakrotnie pracował, inscenizując na scenie Solskiego
spektakle własne i innych autorów. W darze dla miasta napisał nawet dramat ”Tarnowski
wiatr niepodległości”.
Kazimierz Braun Honorowym Obywatelem Miasta Tarnowa, prasowe
Wrocław był w karierze Kazimierza
Brauna miastem szczególnym, w którym w latach 1975-1984
wyreżyserował wiele wybitnych spektakli, a ponadto pracował także jako pedagog
w PWST oraz na Uniwersytecie Wrocławskim. W przeprowadzonym przez nas wywiadzie
Profesor opowiada o fascynacji teatrem, początkach pracy, a także o wrocławskim
okresie swojej kariery zawodowej.
Barbara Lekarczyk-Cisek: Mimo
Pańskiej długiej nieobecności w życiu kulturalnym Wrocławia, ciągle pamiętam
Pańskie znakomite inscenizacje – zawsze były wydarzeniem. W Panu Tadeusz
Różewicz znalazł twórczego interpretatora. Pamiętam też ”Dziady” Adama
Mickiewicza z końca lat 70., które wystawił Pan w różnych przestrzeniach i
wykorzystał nadmarionety Petera Schumanna. A także ”Dziady” i ”Dżumę” stanu
wojennego, które trafnie oddawały naszą, Polaków, dramatyczną sytuację… Znakomity reżyser i inscenizator –
wizjoner nie pojawia się znikąd. Jakie były tego początki? Dlaczego teatr?
Kazimierz Braun: Teatr był w atmosferze naszego domu
od momentu, kiedy zacząłem być świadomym dzieckiem, w ”atmosferze świata”, jakby powiedział Norwid. To piękne określenie.
Dodam przy okazji, że Norwid był moim pierwszym ośrodkiem zainteresowania i to
poprzez Norwida doszedłem do Różewicza. Chociaż do autora ”Vademecum” wracałem
wielokrotnie. Pozostał dla mnie źródłem inspiracji.
Teatr był w atmosferze mojej rodziny
bardzo konkretnie:
mój stryj Jerzy Braun – poeta,
polityk, później ostatni przywódca polskiego państwa podziemnego podczas wojny
i po niej, był także dramatopisarzem. Po latach zrealizowałem przedstawienie na
podstawie jego dramatu: ”Europa”, z wykorzystaniem fragmentów innych dramatów,
spełniając w pewnym sensie jego testament teatralny.
Aktorką
teatralną była moja ciotka Jadwiga
Domańska, z domu Braunówna. Ukończyła Instytut Teatralny prowadzony przez
Aleksandra Zelwerowicza. W pewnym momencie jej legenda zaczęła do mnie
docierać. Jak wszyscy członkowie mojej rodziny, była zaangażowana w walkę o
niepodległość. Po klęsce kampanii wrześniowej przystąpiła do wojskowej konspiracji (ZWZ) i została
kurierką. Aresztowana przez sowietów, znalazła się w łagrze, a potem dotarła do
Armii gen. Andersa. Dostała rozkaz zorganizowania teatru i tak powstał Teatr
Dramatyczny Armii Polskiej, z którym przebyła cały szlak wojenny, aż do
Londynu. Po wojnie pozostała za granicą, ponieważ domyślała się, że w Polsce
czekałby ją los okrutny, jaki spotkał jej braci: Juliusza i Jerzego.
A wracając
do inspiracji teatralnych, w mojej rodzinie był także krakowski aktor Antoni Żuliński. Pamiętam go
melorecytującego przy fortepianie monologi Konrada z ”Wyzwolenia”, do którym
komponował muzykę. Ponieważ sam pisałem wiersze, więc kiedy zdałem maturę,
postanowiłem zdawać na polonistykę. W tym czasie mój ojciec siedział w
więzieniu, więc nie dostałem się na studia. Kiedy jednak z powodu choroby
ojciec został przedterminowo zwolniony, dostałem się na polonistykę w Poznaniu
i już jesienią tego roku zacząłem poszukiwać zajęć teatralnych. O mały włos nie
zostałem przyjęty do obsady okropnej sztuki socrealistycznej, na szczęście
jednak odrzucono moją kandydaturę. I tak trafiłem do ”Wieczoru trzech króli”. Wtedy
na dobre połknąłem bakcyla teatru. Już podczas studiów polonistycznych
postanowiłem zdawać na reżyserię teatralną. Złożyłem pracę i zostałem przyjęty,
co wyznaczyło moją dalszą drogę.
Jak wyglądały w tamtych czasach
studia reżyserii teatralnej?
Studia
reżyserii były wtedy ogromnie wymagające, trudne. Trzeba było walczyć, żeby się
na nich utrzymać. Miałem szczęście, że zostałem wzięty pod opiekę przez Erwina Axera, który był doskonałym
zawodowcem. Oprócz zajęć na uczelni, studenci mieli wówczas rano i wieczorem
próby w teatrze. Byłem asystentem Axera przez całe studia i bardzo wiele mu
zawdzięczam, szczególnie w sferze pracy z aktorem.
Natomiast teatru
inscenizacji uczył nas Bohdan
Korzeniewski. Nie był reżyserem, ale naukowcem, historykiem teatru,
teatrologiem. Obok Erwina Axera, był
dla mnie również ważnym nauczycielem i źródłem inspiracji. W ogóle miałem
wspaniałych nauczycieli! Scenografii
uczył mnie największy artysta tamtych czasów – Andrzej Pronaszko, który robił m.in. scenografię do schillerowskich
”Dziadów” w latach 30. Pracy z aktorem uczył mnie Jan Świderski, a analizę dramatu prowadził z nami Edward Csato – wybitny teatralny.
Pański debiut miał miejsce w Teatrze
Wybrzeże w Gdańsku…
To Erwin
Axer mnie zarekomendował. Jako zawodowy reżyser zadebiutowałem tam trzema
jednoaktówkami Sławomira Mrożka: ”Karol”, ”Na pełnym morzu”, ”Strip-tease”.
Obsada była znakomita: Tadeusz Gwiazdowski, Tadeusz Wojtych, Zdzisław
Maklakiewicz, którzy życzliwie mnie przyjęli, co nie zawsze się zdarza
debiutantom. Dodam jeszcze, że moim przedstawieniem dyplomowym był ”Pierścień
wielkiej damy” Norwida na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie. I
było to pierwsze z wielu przedstawień norwidowskich, które zrealizowałem w
ciągu następnych lat. To jakby drugie skrzydło – poetyckie moich zainteresowań
teatralnych.
Czy będąc dyrektorem teatru w
Lublinie miał Pan większą wolność w doborze repertuaru?
Tak się
złożyło, że zawsze mogłem wynegocjować z kierownikiem literackim teatru czy
jego dyrektorem to, nad czym będę pracował. Natomiast kiedy objąłem
kierownictwo artystyczne, a po pewnym czasie również dyrekcję Teatru w
Lublinie, to spełniając różne uwarunkowania i obowiązki, zapraszałem różnych
reżyserów, a sam mogłem koncentrować się na tym, co mnie najbardziej interesowało.
Właśnie w Lublinie spotkałem się po raz pierwszy z Różewiczem i zrealizowałem
”Akt przerywany”. Nota bene, było to
moje pierwsze przedstawienie pokazywane we Wrocławiu na Festiwalu Sztuk
Współczesnych. Pamiętam pierwsze rozmowy z Różewiczem… Starałem się jakoś wejść
w jego dramaturgię, przełożyć ją na widowisko teatralne, co nie było proste. Tadeusz Różewicz zadał sobie trud i
przejeżdżał do Lublina, a w końcu zaakceptował moją pracę, co było dla mnie
formą zachęty, aby sięgać ponownie po jego teksty. Po ”Akcie przerywanym”
zrobiłem ”Kartotekę”, ale zarówno ta, jak i kolejne moje ”Kartoteki” to były
zupełnie inne przedstawienia. Sam tekst zmieniał się zresztą wielokrotnie, bo
nie podobał się cenzorom. Różewicz opublikował dziesięć lat później tzw. ”Sceny
dodane” i tak odbyła się druga premiery tej sztuki. Jest to świetna sztuka do
pracy z aktorami, także do nauki aktorstwa. Robiłem ją później w PWST w
Krakowie i na uniwersytetach amerykańskich. Stała się także podstawą do
realizacji ”Kartoteki rozrzuconej”. Uważam, że Wrocław ma szczególny obowiązek,
aby zrealizować przedstawienie w oparciu o ten tekst. Mnie odmówiono realizacji
tego projektu, więc zrealizowałem go Stanach Zjednoczonych – w języku
angielskim.
Pamiętam, jaki sukces odniosło ”Białe
małżeństwo” w Pana reżyserii, w 1975 roku…
To była
pierwsza sztuka Tadeusza Różewicza, którą realizowałem we Wrocławiu. Po niej
były następne. Napisałem nawet książkę o teatrze Różewicza i została ona
przyjęta do druku w Wydawnictwie Dolnośląskim, ale gdy w stanie wojennym
wyrzucono mnie z teatru, książka gdzieś zginęła. Po latach, będąc już na
emigracji, napisałem ją na nowo we współpracy z Krystyną Hoffman – krytykiem
teatralnym i literatką. Próbowałem
kiedyś policzyć, ile przedstawień tekstów Różewicza zrobiłem w życiu i wyszło
na to, że jest ich dziewiętnaście, więc z tą monografią będzie tych moich
różewiczowskich prac równo dwadzieścia.
Mimo tych rozlicznych zasług, w
stanie wojennym zwolniono Pana w trybie natychmiastowym…
Zawsze
traktowałem teatr jako sztukę oraz płaszczyznę porozumiewania się ludzi, ale było to umocowane w bieżącym życiu, a więc także w polityce. Choć w
samą politykę nigdy się bezpośrednio nie angażowałem. W stanie wojennym trzeba
się było jasno zadeklarować. Został rozwiązany Związek Literatów, do którego
należałem, a do nowego – pod auspicjami władz komunistycznych – nie zapisałem
się. Podobnie było z ZASP-em. Bardzo
istotnym źródłem mojego konfliktu z władzami stanu wojennego stała się
realizacja ”Dżumy” na motywach powieści Alberta Camusa. Myśmy się zastanawiali
w teatrze, jak mamy odpowiedzieć na to, co zrobiono z nami i z całym narodem.
”Dżuma” była artystycznym oskarżeniem tego, co się stało w Polsce, co się stało
z nami, gdy wprowadzono stan wojenny. Przedstawienie zostało zdjęte, a potem na
krótko wznowione, ale wściekłość władzy narastała. Nie powiedziano mi o niczym
wprost, ale kiedy już zaplanowałem repertuar na nowy sezon, 4 lipca 1984 roku
zostałem z dnia na dzień zwolniony z Teatru Współczesnego. Wraz ze mną, w solidarnym
proteście, odeszło wielu pracowników tej instytucji. Dla mnie była to
katastrofa. Nie planowałem nigdy emigracji, choć miewałem propozycje
reżyserowania na Zachodzie. Musiałem utrzymać rodzinę, więc pojechałem na
zaproszenie moich przyjaciół do Stanów
Zjednoczonych i tam zacząłem pracować. Ale cały czas zachowywałem polski
paszport, żeby móc wrócić. Jednak takie zaproszenie nigdy nie przyszło przez
ponad dwadzieścia lat. Mimo to jednak nadal czuję się wrocławianinem…
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz