niedziela, 15 października 2017

Kazimierz Braun: Nadal czuję się wrocławianinem /wywiad/

Kazimierz Braun – wybitny reżyser teatralny, znawca historii teatru i pisarz, a także potrójny Jubilat – opowiada o fascynacji teatrem, początkach pracy, a także o wrocławskim okresie swojej kariery zawodowej.

Kazimierz Braun, fot. Marek Dusza

Kazimierz Braun – wybitny reżyser teatralny, dramaturg i autor książek z dziedziny historii teatru – został honorowym obywatelem Tarnowa. 22 października 2016 odbyła się w tarnowskim Ratuszu uroczysta premiera sztuki Kazimierza Brauna "Powrót Norwida" w reżyserii autora oraz Tomasza Żaka, w wykonaniu aktorów Teatru Nie Teraz. Premiera uświetniła potrójny jubileusz Kazimierza Brauna: 80 lat życia, 55 lat pracy teatralnej oraz 45 pracy uniwersyteckiej. Z tej też okazji szanowny Jubilat otrzymał od Prezydenta RP Andrzeja Dudy Krzyż Komandorski Orderu Polonia Restituta, a od Rady Miejskiej Tarnowa – tytuł  Honorowego Obywatela Miasta Tarnowa. Ponadto w Teatrze Oratorium w Warszawie wystawiono sztukę autorstwa Kazimierza Brauna: "Moj syn Maksymilian" (o św. Maksymilianie Kolbe).
Kazimierz Braun jest częstym gościem w tarnowskim Gimnazjum nr 4, które nosi imię jego stryja - Jerzego Brauna, autora znanej pieśni ”Płonie ognisko i szumią knieje”. W mieście tym Jubilat kilkakrotnie pracował, inscenizując na scenie Solskiego spektakle własne i innych autorów. W darze dla miasta napisał nawet dramat ”Tarnowski wiatr niepodległości”.


Kazimierz Braun Honorowym Obywatelem Miasta Tarnowa, prasowe


Wrocław był w karierze Kazimierza Brauna miastem szczególnym, w którym w latach 1975-1984 wyreżyserował wiele wybitnych spektakli, a ponadto pracował także jako pedagog w PWST oraz na Uniwersytecie Wrocławskim. W przeprowadzonym przez nas wywiadzie Profesor opowiada o fascynacji teatrem, początkach pracy, a także o wrocławskim okresie swojej kariery zawodowej.


Barbara Lekarczyk-Cisek: Mimo Pańskiej długiej nieobecności w życiu kulturalnym Wrocławia, ciągle pamiętam Pańskie znakomite inscenizacje – zawsze były wydarzeniem. W Panu Tadeusz Różewicz znalazł twórczego interpretatora. Pamiętam też ”Dziady” Adama Mickiewicza z końca lat 70., które wystawił Pan w różnych przestrzeniach i wykorzystał nadmarionety Petera Schumanna. A także ”Dziady” i ”Dżumę” stanu wojennego, które trafnie oddawały naszą, Polaków,  dramatyczną sytuację… Znakomity reżyser i inscenizator – wizjoner nie pojawia się znikąd. Jakie były tego początki?  Dlaczego teatr?

Kazimierz Braun: Teatr był w atmosferze naszego domu od momentu, kiedy zacząłem być świadomym dzieckiem, w ”atmosferze świata”, jakby powiedział Norwid. To piękne określenie. Dodam przy okazji, że Norwid był moim pierwszym ośrodkiem zainteresowania i to poprzez Norwida doszedłem do Różewicza. Chociaż do autora ”Vademecum” wracałem wielokrotnie. Pozostał dla mnie źródłem inspiracji.
Teatr był w atmosferze mojej rodziny bardzo konkretnie: mój stryj Jerzy Braun – poeta, polityk, później ostatni przywódca polskiego państwa podziemnego podczas wojny i po niej, był także dramatopisarzem. Po latach zrealizowałem przedstawienie na podstawie jego dramatu: ”Europa”, z wykorzystaniem fragmentów innych dramatów, spełniając w pewnym sensie jego testament teatralny.
Aktorką teatralną była moja ciotka Jadwiga Domańska, z domu Braunówna. Ukończyła Instytut Teatralny prowadzony przez Aleksandra Zelwerowicza. W pewnym momencie jej legenda zaczęła do mnie docierać. Jak wszyscy członkowie mojej rodziny, była zaangażowana w walkę o niepodległość. Po klęsce kampanii wrześniowej przystąpiła do  wojskowej konspiracji (ZWZ) i została kurierką. Aresztowana przez sowietów, znalazła się w łagrze, a potem dotarła do Armii gen. Andersa. Dostała rozkaz zorganizowania teatru i tak powstał Teatr Dramatyczny Armii Polskiej, z którym przebyła cały szlak wojenny, aż do Londynu. Po wojnie pozostała za granicą, ponieważ domyślała się, że w Polsce czekałby ją los okrutny, jaki spotkał jej braci: Juliusza i Jerzego.

A wracając do inspiracji teatralnych, w mojej rodzinie był także krakowski aktor Antoni Żuliński. Pamiętam go melorecytującego przy fortepianie monologi Konrada z ”Wyzwolenia”, do którym komponował muzykę. Ponieważ sam pisałem wiersze, więc kiedy zdałem maturę, postanowiłem zdawać na polonistykę. W tym czasie mój ojciec siedział w więzieniu, więc nie dostałem się na studia. Kiedy jednak z powodu choroby ojciec został przedterminowo zwolniony, dostałem się na polonistykę w Poznaniu i już jesienią tego roku zacząłem poszukiwać zajęć teatralnych. O mały włos nie zostałem przyjęty do obsady okropnej sztuki socrealistycznej, na szczęście jednak odrzucono moją kandydaturę. I tak trafiłem do ”Wieczoru trzech króli”. Wtedy na dobre połknąłem bakcyla teatru. Już podczas studiów polonistycznych postanowiłem zdawać na reżyserię teatralną. Złożyłem pracę i zostałem przyjęty, co wyznaczyło moją dalszą drogę.

Jak wyglądały w tamtych czasach studia reżyserii teatralnej?

Studia reżyserii były wtedy ogromnie wymagające, trudne. Trzeba było walczyć, żeby się na nich utrzymać. Miałem szczęście, że zostałem wzięty pod opiekę przez Erwina Axera, który był doskonałym zawodowcem. Oprócz zajęć na uczelni, studenci mieli wówczas rano i wieczorem próby w teatrze. Byłem asystentem Axera przez całe studia i bardzo wiele mu zawdzięczam, szczególnie w sferze pracy z aktorem.
Natomiast teatru inscenizacji uczył nas Bohdan Korzeniewski. Nie był reżyserem, ale naukowcem, historykiem teatru, teatrologiem. Obok Erwina Axera, był dla mnie również ważnym nauczycielem i źródłem inspiracji. W ogóle miałem wspaniałych nauczycieli!  Scenografii uczył mnie największy artysta tamtych czasów – Andrzej Pronaszko, który robił m.in. scenografię do schillerowskich ”Dziadów” w latach 30. Pracy z aktorem uczył mnie Jan Świderski, a analizę dramatu prowadził z nami Edward Csato – wybitny teatralny.

Pański debiut miał miejsce w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku…

To Erwin Axer mnie zarekomendował. Jako zawodowy reżyser zadebiutowałem tam trzema jednoaktówkami Sławomira Mrożka: ”Karol”, ”Na pełnym morzu”, ”Strip-tease”. Obsada była znakomita: Tadeusz Gwiazdowski, Tadeusz Wojtych, Zdzisław Maklakiewicz, którzy życzliwie mnie przyjęli, co nie zawsze się zdarza debiutantom. Dodam jeszcze, że moim przedstawieniem dyplomowym był ”Pierścień wielkiej damy” Norwida na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie. I było to pierwsze z wielu przedstawień norwidowskich, które zrealizowałem w ciągu następnych lat. To jakby drugie skrzydło – poetyckie moich zainteresowań teatralnych.

Czy będąc dyrektorem teatru w Lublinie miał Pan większą wolność w doborze repertuaru?

Tak się złożyło, że zawsze mogłem wynegocjować z kierownikiem literackim teatru czy jego dyrektorem to, nad czym będę pracował. Natomiast kiedy objąłem kierownictwo artystyczne, a po pewnym czasie również dyrekcję Teatru w Lublinie, to spełniając różne uwarunkowania i obowiązki, zapraszałem różnych reżyserów, a sam mogłem koncentrować się na tym, co mnie najbardziej interesowało. Właśnie w Lublinie spotkałem się po raz pierwszy z Różewiczem i zrealizowałem ”Akt przerywany”. Nota bene, było to moje pierwsze przedstawienie pokazywane we Wrocławiu na Festiwalu Sztuk Współczesnych. Pamiętam pierwsze rozmowy z Różewiczem… Starałem się jakoś wejść w jego dramaturgię, przełożyć ją na widowisko teatralne, co nie było proste. Tadeusz Różewicz zadał sobie trud i przejeżdżał do Lublina, a w końcu zaakceptował moją pracę, co było dla mnie formą zachęty, aby sięgać ponownie po jego teksty. Po ”Akcie przerywanym” zrobiłem ”Kartotekę”, ale zarówno ta, jak i kolejne moje ”Kartoteki” to były zupełnie inne przedstawienia. Sam tekst zmieniał się zresztą wielokrotnie, bo nie podobał się cenzorom. Różewicz opublikował dziesięć lat później tzw. ”Sceny dodane” i tak odbyła się druga premiery tej sztuki. Jest to świetna sztuka do pracy z aktorami, także do nauki aktorstwa. Robiłem ją później w PWST w Krakowie i na uniwersytetach amerykańskich. Stała się także podstawą do realizacji ”Kartoteki rozrzuconej”. Uważam, że Wrocław ma szczególny obowiązek, aby zrealizować przedstawienie w oparciu o ten tekst. Mnie odmówiono realizacji tego projektu, więc zrealizowałem go Stanach Zjednoczonych – w języku angielskim.

Pamiętam, jaki sukces odniosło ”Białe małżeństwo” w Pana reżyserii, w 1975 roku…

To była pierwsza sztuka Tadeusza Różewicza, którą realizowałem we Wrocławiu. Po niej były następne. Napisałem nawet książkę o teatrze Różewicza i została ona przyjęta do druku w Wydawnictwie Dolnośląskim, ale gdy w stanie wojennym wyrzucono mnie z teatru, książka gdzieś zginęła. Po latach, będąc już na emigracji, napisałem ją na nowo we współpracy z Krystyną Hoffman – krytykiem teatralnym i literatką.  Próbowałem kiedyś policzyć, ile przedstawień tekstów Różewicza zrobiłem w życiu i wyszło na to, że jest ich dziewiętnaście, więc z tą monografią będzie tych moich różewiczowskich prac równo dwadzieścia.

Mimo tych rozlicznych zasług, w stanie wojennym zwolniono Pana w trybie natychmiastowym…

Zawsze traktowałem teatr jako sztukę oraz płaszczyznę porozumiewania się ludzi, ale było to umocowane w bieżącym życiu, a więc także w polityce. Choć w samą politykę nigdy się bezpośrednio nie angażowałem. W stanie wojennym trzeba się było jasno zadeklarować. Został rozwiązany Związek Literatów, do którego należałem, a do nowego – pod auspicjami władz komunistycznych – nie zapisałem się. Podobnie było z ZASP-em. Bardzo  istotnym źródłem mojego konfliktu z władzami stanu wojennego stała się realizacja ”Dżumy” na motywach powieści Alberta Camusa. Myśmy się zastanawiali w teatrze, jak mamy odpowiedzieć na to, co zrobiono z nami i z całym narodem. ”Dżuma” była artystycznym oskarżeniem tego, co się stało w Polsce, co się stało z nami, gdy wprowadzono stan wojenny. Przedstawienie zostało zdjęte, a potem na krótko wznowione, ale wściekłość władzy narastała. Nie powiedziano mi o niczym wprost, ale kiedy już zaplanowałem repertuar na nowy sezon, 4 lipca 1984 roku zostałem z dnia na dzień zwolniony z Teatru Współczesnego. Wraz ze mną, w solidarnym proteście, odeszło wielu pracowników tej instytucji. Dla mnie była to katastrofa. Nie planowałem nigdy emigracji, choć miewałem propozycje reżyserowania na Zachodzie. Musiałem utrzymać rodzinę, więc pojechałem na zaproszenie moich przyjaciół  do Stanów Zjednoczonych i tam zacząłem pracować. Ale cały czas zachowywałem polski paszport, żeby móc wrócić. Jednak takie zaproszenie nigdy nie przyszło przez ponad dwadzieścia lat. Mimo to jednak nadal czuję się wrocławianinem…

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

NFM I Rezonanse Sztuki XV - SOLO I W DUECIE l 15.11.2024–23.02.2025

29.listopada.2024 o godz. 17.30  w foyer NFM odbędzie się wernisaż wystawy Rezonanse Sztuki XV - SOLO I W DUECIE. Wielogłos Artystycznych Po...

Popularne posty