niedziela, 12 listopada 2017

Anna Zubrzycki: Spektakl jest odpowiedzią na pytania /wywiad/

Z Anną Zubrzycki – aktorką związaną w przeszłości z Ośrodkiem Praktyk Teatralnych Gardzienice, założycielką Teatru Pieśń Kozła – o jej polskich korzeniach, początkach pracy w Polsce, tworzeniu roli za pomocą muzyki…

Anna Zubrzycki, fot. z archiwum aktorki

Barbara Lekarczyk-Cisek: Jako człowiek i aktorka jest Pani zjawiskiem niezwykłym, bo poza talentem i twórczym istnieniem w teatrze nieinstytucjonalnym, przemawiają za tym także Pani korzenie. Urodziła się Pani w Anglii, dzieciństwo i młodość spędziła w Australii, a później wybrała Polskę, co było, jak sądzę, dużym wyzwaniem. Dlaczego zdecydowała się Pani pozostać w Polsce?

Anna Zubrzycki: W Polsce zamieszkałam, ponieważ przez całe życie  przede wszystkim czułam się artystką i to właśnie tutaj mogłam nią w pełni być. Kiedy skończyłam studia aktorskie w Australii, zaczęłam pracować w teatrze o charakterze edukacyjnym. W szkołach, więzieniach czy domach starców graliśmy sztuki, w których dominowały tematy społeczne. Teatr australijski sam w sobie jest jednak komercyjny i drogi, a mnie taki teatr nie interesował. Kiedy więc rząd polski zorganizował miesiąc teatralny dla Polonii, chętnie skorzystałam z możliwości odwiedzenia kraju moich rodziców, a także rozwoju moich zainteresowań aktorskich. Przez ponad tydzień byliśmy wtedy w Warszawie, gdzie m.in. mieliśmy zajęcia z Łomnickim. Potem pojechaliśmy do Krakowa i spotkaliśmy się z Kantorem, odbyliśmy również staż w Ośrodku Grotowskiego. Było to tak niezwykłe doświadczenie, że poczułam, że w taką sztukę mogę się angażować również jako człowiek. Spory udział mają w tym także moi rodzice, którzy przekazali mi swoją wielką tęsknotę za Polską. To się po prostu musiało stać.
Po tej pierwszej wizycie pojechałam w świat, m.in. do Kanady i Nowego Jorku, gdzie odbyłam staż z Ryszardem Cieślakiem. Zapragnęłam ponownie odbyć staż we Wrocławiu, ale spóźniłam się o tydzień. Kiedy siedziałam przygnębiona na murku przed Ośrodkiem Grotowskiego, pojawił się Ryszard Cieślak i pocieszył mnie, że ten staż i tak niewiele by mi dał. Jednocześnie opowiedział mi o Włodzimierzu Staniewskim i o założonym przez niego teatrze. To był moment przełomowy. Wykonałam jeden telefon, przyjechał Tomek Rodowicz i po krótkiej rozmowie zaprosił mnie do Gardzienic.
Było to w lipcu 1978 roku, kiedy odbywały się pierwsze wyprawy teatralne do wsi na wschodzie Polski. Kiedy przyjechałam i zobaczyłam pierwszy spektakl, przeżyłam katharsis. Zrozumiałam, że to, co robi grupa ”Gardzienice”, jest tym, co ja jako artystka pragnę realizować i przeżywać. Pierwotną ideą teatru było porzucenie miasta, a także odnalezienie nowego odbiorcy, który potrafiłby wraz z aktorami współuczestniczyć w spektaklu i go współtworzyć. Tak też było podczas naszych wypraw. Wiejska ludność brała udział w spektaklach, co sprawiało, że nasze działania były otwarciem się na drugiego człowieka i  poznaniem polskiej kultury z jej najgłębszej strony.

Żywot Protopopa Awwakuma, reż_W_Staniewski, fot_Hugo_Glendinning, na zdjęciu:G_Bra, C. J. Rodowicz, A. Zubrzycki

Całe moje doświadczenie aktorskie zdobyłam na polskiej wsi. Podczas wypraw pokazywaliśmy fragmenty spektaklu i od razu było wiadomo, czy się podoba, czy nie. Ludzie po prostu przestawali nas słuchać, zaczynali rozmawiać i palić papierosy, kiedy tylko ogarniała ich nuda. To była prawdziwa szkoła teatralna. Musiałam być autentyczna, otwarta wobec naszej publiczności, która nie miała świadomości, że nią jest, bo nigdy wcześniej przecież nie była w teatrze.
Po czterech miesiącach wróciłam do Australii, tylko dlatego, że skończyła mi się wiza. Jednak wiedziałam, że do Gardzienic i do Polski wrócić muszę. I udało się dzięki rozpoczęciu przeze mnie studiów etnograficznych.
 W Polsce pojawiłam się znowu w kwietniu 1979 roku i od razu zaczęłam grać w spektaklu. Moje życie zaczęło coraz bardziej splatać się z Polską: wyszłam za mąż za Mariusza Gołaja [aktor Teatru Gardzienice, obecnie z-ca dyrektora ds. artystycznych], urodziłam Nastusię i tak wrosłam w polską kulturę. Było bardzo trudno pod każdym względem. Brak pieniędzy, kartki żywnościowe, małe dziecko, kiepskie warunki bytowe… Ciężko było wtedy zresztą wszystkim. Jednak sztuka, zespół i moja nowa rodzina dawały mi moc.

Do Wrocławia przyjechała Pani w latach dziewięćdziesiątych. Co sprawiło, że opuściła Pani Gardzienice?

Odejście z Gardzienic było trudne. Aby mieć z czego żyć, uczyłam języka angielskiego w szkole w Lublinie. Wszystko się zmieniło, kiedy zostałam zaproszona wraz z Grzegorzem Bralem do Ośrodka Grotowskiego (tak się wówczas nazywał) przez Zbigniewa Osińskiego i Jarka Freta. Przeprowadziliśmy warsztaty z grupą młodych aktorów. Wypadły znakomicie, więc poproszono nas o kolejne. Szybko zorientowaliśmy się, że chcemy dalej pracować artystycznie i w rezultacie uruchomiliśmy własny projekt.
Od początku chciałam pracować nad ”Bachantkami” Eurypidesa, ponieważ uważałam, że ten tekst zbuduje i spoi nowy zespół, a dodatkowo nadaje się do wyjątkowej oprawy muzycznej.  Kiedy  jeździliśmy z warsztatami po całym świecie, m.in. do Serbii, okazało się, że miałam rację co do niebywałej mocy tej muzyki.

Anna Zubrzycki, Gusła, fot. Z.Rytka

Ówczesny dyrektor administracyjny Ośrodka, Staszek Krotoski, zorganizował na ten projekt trochę pieniędzy, po czym wyjechaliśmy do Brzezinki. Był 1996 rok. Pracowaliśmy przez całe lato, śpiąc w namiotach, tworząc teatr w prymitywnych warunkach, ale byliśmy szczęśliwi, bo robiliśmy to, czego pragnęliśmy. Tak powstał spektakl ”Pieśń Kozła - Dytyramb”, który pokazaliśmy jesienią w Ośrodku Grotowskiego. Potem wyjechaliśmy na Konfrontacje Teatralne do Lublina. Spektakl był pełen wigoru – piękny i surowy, co między innymi spowodowało, że dostaliśmy od miasta grant na kolejny projekt teatralny, którym były ”Kroniki – Obyczaj  lamentacyjny”. Pracując nad tym spektaklem, wyjechaliśmy do Albanii w poszukiwaniu inspiracji muzycznych. Premiera przedstawienia odbyła się 24 listopada 2001 roku w Ośrodku Badań Twórczości Jerzego Grotowskiego i sam spektakl został uznany przez wielu za najlepsze przedstawienie teatru alternatywnego ostatnich lat. Odwoływał się do historii Gilgamesza i był zbudowany z elementów starych lamentacji z Albanii i Epiru.
Ze spektaklem pojechaliśmy do Edynburga, gdzie zdobyliśmy wszystkie możliwe nagrody, a także wzbudziliśmy zachwyt publiczności. Dzięki sukcesom artystycznym miasto zaczęło nas wspierać jako instytucję. W kolejnych latach, chcąc dzielić się naszymi doświadczeniami stworzyliśmy studia aktorskie MA Acting we współpracy z Manchester Metropolitan University.

Oprócz teatru prowadzili Państwo także działalność charytatywną…

Tak. Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy z Grzegorzem w Lublinie było stworzenie oddziału stowarzyszenia ROKPA International Charity, które zapewnia posiłki dla bezdomnych. Z przyczepy kampingowej koło dworca każdego zimowego dnia rozdawaliśmy zupę. Co ciekawe, wszystkie zupy były pyszne i wykwintne, ponieważ  przygotowywały je najlepsze hotele w Lublinie. Udało mi się przekonać do idei pomocy dyrektora jednego z hoteli, w którym zajmowałam się tłumaczeniem konferencji. On z kolei przekonał innych dyrektorów hoteli i tak rozpoczęła się inicjatywa, która trwała przez wiele lat.
We Wrocławiu taka jadłodajnia działa do tej pory przy ulicy Bujwida przy Czerwonym Krzyżu. Dzięki współpracy z ROKPA byłam także w Tybecie, w których zajmowałam się monitorowaniem ich projektów. Organizacja ta między innymi zapewnia dzieciom edukację, co daje im lepszy byt w przyszłości, organizuje też pomoc dla bezdomnych żyjących na ulicach, jak również dla kobiet samotnie wychowujących dzieci i wielu potrzebujących. Brave Festival został wręcz stworzony z taką myślą, by dochód trafiał właśnie do ROKPY.

Anna Zubrzycki w Pieśniach Leara, Teatr Pieśń Kozła

Jak Pani pracuje nad rolą?

Za każdym razem poszukuję dramaturgii poprzez muzykę. Struktura muzyczna w sposób niezwykły otwiera wyobraźnię.  I nie ma to nic wspólnego z psychologią postaci, ma natomiast związek ze sferą niewerbalną, prajęzykową. Pracując nad muzycznością, znajduję swój głos w tej partyturze. Kiedy wczuwam się w muzykę, postać sama się pojawia. Tak było np. z rolą Błazna w ”Pieśniach Leara”. Z kolei dla Lady Makbet znalazłam dzięki tej technice inny los – nigdy niewypowiedziany, a stało się to możliwe poprzez kilka pieśni, które uruchamiały cały ciąg improwizacyjny związany z tą postacią.

Czym są dla Pani kolejne spektakle?

Myślę, że każdy spektakl jest wyrazem drogi, na której jesteśmy oraz odpowiedzią na pytania, które sobie stawiamy. Taki z pewnością był spektakl ”Pieśń Kozła” czy ”Kroniki” mówiące o śmierci.

A jakie pytania stawia sobie Pani obecnie?

Teraz stawiam sobie pytania o to, co się dzieje, kiedy kobieta zaczyna mówić. Częściowo dotyczy to kultury islamu, ale nie tylko, ponieważ mobbing jest wszędzie i wszędzie są „szklane sufity”, również w Polsce. To jest temat, który chciałabym teraz opracować artystycznie. Pytanie brzmi zatem: co się dzieje, kiedy kobieta chce być słuchana i słyszalna, a nie jest? Co się dzieje, kiedy próbuje mówić własnym głosem, ale nie ma na to zgody? Moją intencją nie jest rzucanie oskarżeń. Jestem jednak głęboko przekonana, że sytuacja taka jest niszcząca zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn. Moim zamiarem nie jest również poszukiwanie źródeł takiego stanu rzeczy, ale raczej otwarcie puszki Pandory. Dodatkowo ten temat jest mi osobiście bardzo bliski.  

Czy ma to związek z Pani odejściem od Teatru Pieśń Kozła?

Musiałam odejść, bo nie było już tam dla mnie miejsca. Zmieniła się również wizja teatru. Po prostu przestała być moją. Początkowo snułam plany kolejnych spektakli, ale czułam, że nic nie mogłam robić. Prowadziłam wprawdzie warsztaty, przychodziło mi to jednak z ogromnym trudem.  Dlatego poczułam, że czas na coś innego.

Mimo wszystko rozpoczęła Pani pracę nad nową sztuką…

To ”Medea”, którą tworzę wraz z zupełnie nowym zespołem i dzięki temu mogę złamać własną konwencję i doświadczyć czegoś nowego. Chciałabym, aby był to radykalny spektakl w nowy sposób pokazujący niezwykłą postać Medei. Będę miała możliwość pogłębienia tekstu dzięki reżyserce – Helenie Kaut-Howson, która między innymi realizowała ”Zwycięstwo” we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. W Teatrze Pieśń Kozła nigdy nie udało nam się tak wnikliwie wejść w słowo. Dlatego mam nadzieję, że ta współpraca mi w tym pomoże.

Życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline w 2015 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Sakura. III Wrocławskie Dni Japońskich Inspiracji

 Z przyjemnością ogłaszamy nadchodzącą III edycję festiwalu Sakura. Wrocławskie Dni Japońskich Inspiracji, która odbędzie się w dniach 9-19 ...

Popularne posty