Barbara Lekarczyk-Cisek: Jako człowiek i aktorka jest Pani
zjawiskiem niezwykłym, bo poza talentem i twórczym istnieniem w teatrze
nieinstytucjonalnym, przemawiają za tym także Pani korzenie. Urodziła się Pani
w Anglii, dzieciństwo i młodość spędziła w Australii, a później wybrała Polskę,
co było, jak sądzę, dużym wyzwaniem. Dlaczego zdecydowała się Pani pozostać w
Polsce?
Anna
Zubrzycki: W Polsce zamieszkałam, ponieważ przez całe
życie przede wszystkim czułam się
artystką i to właśnie tutaj mogłam nią w pełni być. Kiedy skończyłam studia
aktorskie w Australii, zaczęłam pracować w teatrze o charakterze edukacyjnym. W
szkołach, więzieniach czy domach starców graliśmy sztuki, w których dominowały
tematy społeczne. Teatr australijski sam w sobie jest jednak komercyjny i
drogi, a mnie taki teatr nie interesował. Kiedy więc rząd polski zorganizował
miesiąc teatralny dla Polonii, chętnie skorzystałam z możliwości odwiedzenia
kraju moich rodziców, a także rozwoju moich zainteresowań aktorskich. Przez
ponad tydzień byliśmy wtedy w Warszawie, gdzie m.in. mieliśmy zajęcia z
Łomnickim. Potem pojechaliśmy do Krakowa i spotkaliśmy się z Kantorem,
odbyliśmy również staż w Ośrodku Grotowskiego. Było to tak niezwykłe doświadczenie,
że poczułam, że w taką sztukę mogę się angażować również jako człowiek. Spory
udział mają w tym także moi rodzice, którzy przekazali mi swoją wielką tęsknotę
za Polską. To się po prostu musiało stać.
Po tej pierwszej wizycie pojechałam w świat, m.in. do Kanady
i Nowego Jorku, gdzie odbyłam staż z Ryszardem Cieślakiem. Zapragnęłam ponownie
odbyć staż we Wrocławiu, ale spóźniłam się o tydzień. Kiedy siedziałam
przygnębiona na murku przed Ośrodkiem Grotowskiego, pojawił się Ryszard Cieślak
i pocieszył mnie, że ten staż i tak niewiele by mi dał. Jednocześnie
opowiedział mi o Włodzimierzu Staniewskim i o założonym przez niego teatrze. To
był moment przełomowy. Wykonałam jeden telefon, przyjechał Tomek Rodowicz i po
krótkiej rozmowie zaprosił mnie do Gardzienic.
Było to w lipcu 1978 roku, kiedy odbywały się pierwsze
wyprawy teatralne do wsi na wschodzie Polski. Kiedy przyjechałam i zobaczyłam
pierwszy spektakl, przeżyłam katharsis. Zrozumiałam, że to, co robi grupa
”Gardzienice”, jest tym, co ja jako artystka pragnę realizować i przeżywać. Pierwotną
ideą teatru było porzucenie miasta, a także odnalezienie nowego odbiorcy, który
potrafiłby wraz z aktorami współuczestniczyć w spektaklu i go współtworzyć. Tak
też było podczas naszych wypraw. Wiejska ludność brała udział w spektaklach, co
sprawiało, że nasze działania były otwarciem się na drugiego człowieka i poznaniem polskiej kultury z jej najgłębszej
strony.
Żywot Protopopa Awwakuma, reż_W_Staniewski, fot_Hugo_Glendinning, na zdjęciu:G_Bra, C. J. Rodowicz, A. Zubrzycki
Całe moje doświadczenie aktorskie zdobyłam na polskiej wsi.
Podczas wypraw pokazywaliśmy fragmenty spektaklu i od razu było wiadomo, czy
się podoba, czy nie. Ludzie po prostu przestawali nas słuchać, zaczynali
rozmawiać i palić papierosy, kiedy tylko ogarniała ich nuda. To była prawdziwa
szkoła teatralna. Musiałam być autentyczna, otwarta wobec naszej publiczności,
która nie miała świadomości, że nią jest, bo nigdy wcześniej przecież nie była
w teatrze.
Po czterech miesiącach wróciłam do Australii, tylko dlatego,
że skończyła mi się wiza. Jednak wiedziałam, że do Gardzienic i do Polski wrócić
muszę. I udało się dzięki rozpoczęciu przeze mnie studiów etnograficznych.
W Polsce pojawiłam się
znowu w kwietniu 1979 roku i od razu zaczęłam grać w spektaklu. Moje życie
zaczęło coraz bardziej splatać się z Polską: wyszłam za mąż za Mariusza Gołaja
[aktor Teatru Gardzienice, obecnie z-ca dyrektora ds. artystycznych], urodziłam
Nastusię i tak wrosłam w polską kulturę. Było bardzo trudno pod każdym
względem. Brak pieniędzy, kartki żywnościowe, małe dziecko, kiepskie warunki
bytowe… Ciężko było wtedy zresztą wszystkim. Jednak sztuka, zespół i moja nowa
rodzina dawały mi moc.
Do Wrocławia przyjechała Pani w
latach dziewięćdziesiątych. Co
sprawiło, że opuściła Pani Gardzienice?
Odejście z Gardzienic było trudne. Aby mieć z czego żyć, uczyłam
języka angielskiego w szkole w Lublinie. Wszystko się zmieniło, kiedy zostałam
zaproszona wraz z Grzegorzem Bralem do Ośrodka Grotowskiego (tak się wówczas
nazywał) przez Zbigniewa Osińskiego i Jarka Freta. Przeprowadziliśmy warsztaty
z grupą młodych aktorów. Wypadły znakomicie, więc poproszono nas o kolejne. Szybko
zorientowaliśmy się, że chcemy dalej pracować artystycznie i w rezultacie uruchomiliśmy
własny projekt.
Od początku chciałam pracować nad ”Bachantkami” Eurypidesa,
ponieważ uważałam, że ten tekst zbuduje i spoi nowy zespół, a dodatkowo nadaje
się do wyjątkowej oprawy muzycznej.
Kiedy jeździliśmy z warsztatami
po całym świecie, m.in. do Serbii, okazało się, że miałam rację co do
niebywałej mocy tej muzyki.
Anna Zubrzycki, Gusła, fot. Z.Rytka
Ówczesny dyrektor administracyjny Ośrodka, Staszek Krotoski,
zorganizował na ten projekt trochę pieniędzy, po czym wyjechaliśmy do
Brzezinki. Był 1996 rok. Pracowaliśmy przez całe lato, śpiąc w namiotach,
tworząc teatr w prymitywnych warunkach, ale byliśmy szczęśliwi, bo robiliśmy
to, czego pragnęliśmy. Tak powstał spektakl ”Pieśń Kozła - Dytyramb”, który
pokazaliśmy jesienią w Ośrodku Grotowskiego. Potem wyjechaliśmy na Konfrontacje
Teatralne do Lublina. Spektakl był pełen wigoru – piękny i surowy, co między
innymi spowodowało, że dostaliśmy od miasta grant na kolejny projekt teatralny,
którym były ”Kroniki – Obyczaj
lamentacyjny”. Pracując nad tym spektaklem, wyjechaliśmy do Albanii w
poszukiwaniu inspiracji muzycznych. Premiera przedstawienia odbyła się 24
listopada 2001 roku w Ośrodku Badań Twórczości Jerzego Grotowskiego i sam
spektakl został uznany przez wielu za najlepsze przedstawienie teatru
alternatywnego ostatnich lat. Odwoływał się do historii Gilgamesza i był
zbudowany z elementów starych lamentacji z Albanii i Epiru.
Ze spektaklem pojechaliśmy do Edynburga, gdzie zdobyliśmy
wszystkie możliwe nagrody, a także wzbudziliśmy zachwyt publiczności. Dzięki
sukcesom artystycznym miasto zaczęło nas wspierać jako instytucję. W kolejnych
latach, chcąc dzielić się naszymi doświadczeniami stworzyliśmy studia aktorskie
MA Acting we współpracy z Manchester Metropolitan University.
Oprócz
teatru prowadzili Państwo także działalność charytatywną…
Tak. Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy z Grzegorzem w
Lublinie było stworzenie oddziału stowarzyszenia ROKPA International Charity,
które zapewnia posiłki dla bezdomnych. Z przyczepy kampingowej koło dworca
każdego zimowego dnia rozdawaliśmy zupę. Co ciekawe, wszystkie zupy były pyszne
i wykwintne, ponieważ przygotowywały je najlepsze
hotele w Lublinie. Udało mi się przekonać do idei pomocy dyrektora jednego z
hoteli, w którym zajmowałam się tłumaczeniem konferencji. On z kolei przekonał
innych dyrektorów hoteli i tak rozpoczęła się inicjatywa, która trwała przez
wiele lat.
We Wrocławiu taka jadłodajnia działa do tej pory przy ulicy
Bujwida przy Czerwonym Krzyżu. Dzięki współpracy z ROKPA byłam także w Tybecie,
w których zajmowałam się monitorowaniem ich projektów. Organizacja ta
między innymi zapewnia dzieciom edukację, co daje im lepszy byt w przyszłości,
organizuje też pomoc dla bezdomnych żyjących na ulicach, jak również dla kobiet
samotnie wychowujących dzieci i wielu potrzebujących. Brave Festival został
wręcz stworzony z taką myślą, by dochód trafiał właśnie do ROKPY.
Anna Zubrzycki w Pieśniach Leara, Teatr Pieśń Kozła
Jak Pani
pracuje nad rolą?
Za każdym razem poszukuję dramaturgii poprzez muzykę.
Struktura muzyczna w sposób niezwykły otwiera wyobraźnię. I nie ma to nic wspólnego z psychologią
postaci, ma natomiast związek ze sferą niewerbalną, prajęzykową. Pracując nad
muzycznością, znajduję swój głos w tej partyturze. Kiedy wczuwam się w muzykę, postać
sama się pojawia. Tak było np. z rolą Błazna w ”Pieśniach Leara”. Z kolei dla
Lady Makbet znalazłam dzięki tej technice inny los – nigdy niewypowiedziany, a
stało się to możliwe poprzez kilka pieśni, które uruchamiały cały ciąg
improwizacyjny związany z tą postacią.
Czym są
dla Pani kolejne spektakle?
Myślę, że każdy spektakl jest wyrazem drogi, na której
jesteśmy oraz odpowiedzią na pytania, które sobie stawiamy. Taki z pewnością
był spektakl ”Pieśń Kozła” czy ”Kroniki” mówiące o śmierci.
A jakie
pytania stawia sobie Pani obecnie?
Teraz
stawiam sobie pytania o to, co się dzieje, kiedy kobieta zaczyna mówić.
Częściowo dotyczy to kultury islamu, ale nie tylko, ponieważ mobbing jest
wszędzie i wszędzie są „szklane sufity”, również w Polsce. To jest temat, który
chciałabym teraz opracować artystycznie. Pytanie brzmi zatem: co się dzieje,
kiedy kobieta chce być słuchana i słyszalna, a nie jest? Co się dzieje, kiedy
próbuje mówić własnym głosem, ale nie ma na to zgody? Moją intencją nie jest
rzucanie oskarżeń. Jestem jednak głęboko przekonana, że sytuacja taka jest niszcząca
zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn. Moim zamiarem nie jest również
poszukiwanie źródeł takiego stanu rzeczy, ale raczej otwarcie puszki Pandory.
Dodatkowo ten temat jest mi osobiście bardzo bliski.
Czy ma to związek z Pani odejściem od
Teatru Pieśń Kozła?
Musiałam
odejść, bo nie było już tam dla mnie miejsca. Zmieniła się również wizja
teatru. Po prostu przestała być moją. Początkowo snułam plany kolejnych
spektakli, ale czułam, że nic nie mogłam robić. Prowadziłam wprawdzie warsztaty, przychodziło mi to jednak z ogromnym trudem. Dlatego poczułam, że czas na coś innego.
Mimo wszystko rozpoczęła Pani pracę
nad nową sztuką…
To ”Medea”,
którą tworzę wraz z zupełnie nowym zespołem i dzięki temu mogę złamać własną
konwencję i doświadczyć czegoś nowego. Chciałabym, aby był to radykalny
spektakl w nowy sposób pokazujący niezwykłą postać Medei. Będę miała możliwość
pogłębienia tekstu dzięki reżyserce – Helenie Kaut-Howson, która między innymi
realizowała ”Zwycięstwo” we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. W Teatrze Pieśń
Kozła nigdy nie udało nam się tak wnikliwie wejść w słowo. Dlatego mam
nadzieję, że ta współpraca mi w tym pomoże.
Życzę powodzenia i dziękuję za
rozmowę.
Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline w 2015 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz