„Biedermann i podpalacze” Maxa Frischa to ostania
premiera ubiegłego sezonu w Teatrze Polskim we Wrocławiu. I jak poprzednie, okazała się
sporym sukcesem. Dobry, nośny tekst, oryginalna koncepcja inscenizacyjna,
scenograficzna, niebanalne kostiumy, a wreszcie znakomicie grający aktorzy –
wszystko to zasługuje na najwyższe uznanie.
Biedermann i podpalacze w Teatrze Polskim we Wrocławiu, fot. Marek Grotowski |
Max Frisch: Teatr musi dostosować się do rzeczywistości, w której żyjemy
Dramat Maxa Frischa „Pan Biedermann i
podpalacze” powstał w 1958 roku, zaś jego prapremiera teatralna odbyła się w
marcu tego samego roku, w Schauspielhaus w Zurychu. Od tamtego pierwszego
przedstawienia dzieło ewoluowało. Do pierwszej wersji "Biedermanna…” autor dopisał epilog, w którym główny bohater
i jego żona trafiają do … piekła. Wersja, która do dziś
stanowi całość, miała swoją premierę we Frankfurcie nad Menem we wrześniu 1958
roku. A zaledwie rok później, na fali odwilży, odbyła się polska prapremiera
sztuki w reżyserii Erwina Axera. Już
wówczas krytycy teatralni mieli poważny problem z interpretacją, ponieważ z
jednej strony w Polsce nie było prywatnych przedsiębiorców, a z drugiej – nie wiadomo
było, jak potraktować anarchistycznych podpalaczy. Próbowano zatem ograniczyć
wymowę dramatu do problemów „zgniłego Zachodu”. Nie podjęto natomiast prób
współczesnego odczytania dramatu o oportunizmie i hipokryzji z powodu…
hipokryzji właśnie. Jednakże było w tej sztuce najwyraźniej to „coś”, skoro
wystawiano ją na polskich scenach wielokrotnie.
Teatr
dzisiejszy nie może być ani teatrem klasycznym, ani epickim. Musi on tak czy inaczej ustosunkowywać się
do rzeczywistości w czasach, w których żyjemy
(...) – deklarował Max Frisch w momencie, kiedy postanowił porzucić teatr.
Wrocławska inscenizacja „Biedermanna i podpalaczy”
Iwona Stankiewicz jako Babette Biedermann oraz Jakub Giel jako Schmitz, fot. Marek Grotowski |
Wrocławski spektakl „Biedermanna i
podpalaczy”, który miał swoją premierę 19 maja 2017 roku, jest w swej wymowie
wieloznaczny, a mimo to – jak tego chciał Frisch – budzi także dosłowne
skojarzenia, mające związek z aktualnymi problemami. Czy jednak nie jest to
spełnienie postulatu Frischa o dostosowaniu się teatru do rzeczywistości? Niemiecka
reżyserka, Silke Johanna Fischer,
potwierdziła sugestie dotyczące odniesień do emigrantów, ale dodała, że są one
drugorzędne, bo przede wszystkim spektakl mówi o strachu przed zagrożeniem,
które może nieść świat, a bywa,
że zagrożenie czyha wręcz za rogiem.
Akcja wrocławskiego spektaklu rozpoczyna
się już w foyer: wśród oczekujących widzów kręci się para bezdomnych, próbując
wzbudzić litość i wyłudzić pieniądze. To pierwszy sygnał tego, co będzie się
działo w przestrzeni scenicznej. Granica tych dwóch światów: teatralnego i
rzeczywistego pozostanie płynna. Widownię otaczać będą ekrany, scena zaś będzie
sąsiadować z tzw. ulicą, oddzielona od niej jedynie szybami okien i drzwi. W
ostatniej scenie widać na ekranach płonące figurki zarówno postaci dramatu, jak
i widzów. Podpalacze nie należą tylko do teatralnego uniwersum – obejmują swoim
działaniem cały świat.
Biedermann, czyli uczciwy człowiek
Cezary Łukaszewicz jako Gottlieb Biedermann oraz Paulina Chapko jako pokojówka Anna |
Tytułowy bohater, Gottlieb Biedermann
(nazwisko znaczące: oznacza „uczciwego człowieka”), jest zasobnym
przedsiębiorcą i żyje wraz z żoną dostatnio. Ma nawet służącą. Biedermann to współczesny
Kowalski – przeciętny, nie bardziej podły od innych, podobnych mu. Oczywiście, uważa
się za porządnego człowieka, choć już na początku dowiadujemy się, że zwolnił
swojego wieloletniego pracownika, okradając go jednocześnie z pomysłów
racjonalizatorskich. Pojawienie się pierwszego z podpalaczy, Schmitza, zbiega
się z tym właśnie momentem. W rezultacie sprytnej manipulacji Schmitz nie tylko
nie zostaje wyrzucony z domu, ale wiedziony poczuciem winy gospodarz proponuje
mu śniadanie, a wkrótce potem nocleg. W
ten sposób może ponownie stać się we własnych oczach „uczciwym człowiekiem”, o
szlachetnym sercu.
Wkrótce potem Schmitz „przemyca” na
strych drugiego podpalacza – Eisenringa. Biedermann usiłuje wprawdzie ukryć te
fakty przed swoją małżonką, obawiającą się podpalaczy, o których stało się
ostatnio głośno, ale ostatecznie przekonuje ją, że przy odpowiednim
postępowaniu zaskarbią sobie sympatię przybyszów. Tymczasem czują się oni coraz
pewniej i zaczynają gromadzić na strychu… benzynę. Co więcej, nie ukrywają specjalnie,
ku czemu to wszystko zmierza. A kiedy pojawia się Policjant i Wdowa po
pracowniku Biedermanna (okazuje się, że po wyrzuceniu z pracy popełnił samobójstwo), zachowanie tytułowego „uczciwego człowieka” staje się coraz
bardziej irracjonalne. Dla zjednania sobie podpalaczy, których coraz bardziej
się boi, urządza dla nich wystawną kolację. Ci jednakże pozostają obojętni, zdając
się bawić strachem gospodarza i jego żony.
W spektaklu pojawia się jeszcze jedna
ważna, choć pozornie epizodyczna postać: doktor filozofii, który – jak się
okazuje – pragnął wykorzystać instynktowny zapał podpalaczy dla swojej idei
niszczenia „starego świata”. Sprawy jednak wymknęły mu się spod kontroli, a
jego ideologiczna mowa została po prostu zagłuszona. Podpalacze nie potrzebują
ideologii – niszczenie sprawia im po prostu przyjemność. Potrzebują teraz tylko
… zapałek. To należy do całej tej groteskowej gry pomiędzy nimi a kolejnymi
ofiarami. I rzecz jasna, otrzymują je. Biedermann osobiście wręcza im zapałki,
choć nie ma już złudzeń co do tego, że podpalą nimi jego dom.
Chór Agentów: Jakub Grębski, Marek Korzeniowski, Przemysław Puchała, fot. Marek Grotowski |
Istotną rolę w spektaklu odgrywa także
Chór Agentów, którzy – podobnie jak żebracy – kręcą się wśród publiczności od
początku. Przypominają swoim wyglądem agentów z „Matrixa” i po trosze nimi są,
ale oprócz tego pełnią funkcję strażników porządku, są także chórem, który – na
wzór dramatu antycznego – komentuje zachowanie bohatera, są niejako „zbiorową
mądrością”. Ale mądrość ta staje się jakaś dwuznaczna, gdy przemawia z otaczających
widzów ekranów. A przecież stamtąd właśnie, a nie z rzeczywistości, czerpie
człowiek współczesny swoją wiedzę o świecie.. Być może dlatego jego instynkt
samozachowawczy i tzw. życiowa mądrość są w zaniku. Wszystko zmierza ku
katastrofie.
Błyskotliwa forma, aktualna treść
Spektakl utrzymany w konwencji
groteskowej i mimo swej poważnej problematyki, bawi widzów. Do czasu, kiedy to
– sprowadzeni do ról „Biedermannów” zobaczą siebie płonących na otaczających
ich ekranach…
„Biedermanna i podpalaczy” z wielu
powodów trzeba uznać za znakomite przedstawienie. Pierwszym i zasadniczym jego
atutem jest sam tekst Frischa, który nic nie utracił na aktualności, mimo że od
jego ukazania się upłynęło prawie 60 lat. Przeciwnie – nabrał nowych znaczeń. Realizatorom
nie przyszło na szczęście do głowy przygotować spektakl „na motywach”, co jest
częstą i niedobrą praktyką współczesnego teatru, który potrafi obrzydzić widzom
nawet teksty w rodzaju „Tajemniczego ogrodu” czy baśni Braci Grimm.
Biedermann i podpalacze, scena zbiorowa, fot. Marek Grotowski |
Godna pochwały jest również oryginalna
koncepcja inscenizacyjna reżyserki przedstawienia, zarazem autorki muzyki, Silke Johanny Fischer, a także będąca
jej wizualną konsekwencją scenografia oraz niebanalne kostiumy Stefana Morgensterna. Znakomicie
zagrały w spektaklu projekcje wideo autorstwa Licii Meinhold, zwłaszcza w
końcowych scenach.
Słowa uznania należą się również
aktorom: szczególnie wykonawcy tytułowej roli – Cezaremu Łukaszewiczowi, którego postać była najbardziej złożona. Ale
i pozostali aktorzy stworzyli kapitalne typy: Jakub Giel jako Schmitz, Michał
Chorosiński jako Eisering czy Iwona
Stankiewicz w roli Pokojówki. To było jednak przedstawienie, w którym
liczyła się gra zespołowa i tę należałoby również pochwalić.
Biedermann i podpalacze, scena zbiorowa, fot. Marek Grotowski |
Pozostaje nadzieja, że, teatr odzyska zaufanie widzów, bo na to w pełni zasługuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz