5.
Festiwal Oper Współczesnych we Wrocławiu rozpoczął w wielkim stylu „Immanuel
Kant” Thomasa Bernharda, z muzyką Leszka Możdżera, wyreżyserowany przez Jerzego
Lacha. Można się było przekonać, że współczesna opera stawia ważne filozoficzne pytania i robi to w dodatku w atrakcyjnej formie. Jak niegdyś Bob Fosse w swoich filmach, które na zawsze zmieniły oblicze musicalu.
baner 5. Festiwalu Oper Współczesnych |
„Immanuel
Kant” Thomasa Bernharda
Dramat Thomasa Bernharda zwykliśmy kojarzyć z
teatrem, a w szczególności z przedstawieniem Krystiana Lupy, który po twórczość
austriackiego pisarza sięgał wielokrotnie, a jego spektakl „Immanuela Kanta” z
1996 roku, zyskał sławę i uznanie.
Sztuka Bernharda nie ma nic wspólnego z realizmem - jest metaforą i myli się, kto sądzi,
że mamy do czynienia z historią prawdziwą, w której to Immanuel Kant faktycznie
popłynął statkiem do Ameryki w towarzystwie swojej żony, służącego Ernsa Ludwika
i papugi imieniem Fryderyk. W rzeczywistości Kant nigdy nie opuścił Królewca,
nie był żonaty i nie wiadomo, czy w ogóle miał papugę. A jeśli nawet, to z pewnością nie przypominała tej z dramatu, w którym również pełni rolę metafory.
W sztuce austriackiego pisarza Kant płynie do Ameryki, aby odebrać kolejny doktorat honoris causa, a przede wszystkim – by amerykańscy profesorowie (którzy są najlepsi!) zoperowali mu oczy. W przeciwieństwie do pasażerów, orientujemy się, że płyną do świata, który jest płytki i nie zajmuje się filozoficznymi rozważaniami, ale za to można w nim odzyskać zdrowie: wzrok albo nową rzepkę kolanową, która jest jak naturalna.
W sztuce austriackiego pisarza Kant płynie do Ameryki, aby odebrać kolejny doktorat honoris causa, a przede wszystkim – by amerykańscy profesorowie (którzy są najlepsi!) zoperowali mu oczy. W przeciwieństwie do pasażerów, orientujemy się, że płyną do świata, który jest płytki i nie zajmuje się filozoficznymi rozważaniami, ale za to można w nim odzyskać zdrowie: wzrok albo nową rzepkę kolanową, która jest jak naturalna.
„Ja zawiozę Ameryce rozum, Ameryka da mi wzrok” – powtarza z wiarą Kant.
Pozostali pasażerowie to przekrój europejskiej
śmietanki: Milionerka, Kardynał, Admirał, Kolekcjoner Sztuki... Luksusowy
transatlantyk w jakimś sensie symbolizuje pogrążoną w kryzysie Europę, która
podąża do wspaniałej i podziwianej Ameryki – do nowego, lepszego świata. Transatlantyk
zdaje się być jak „statek głupców”– metaforą upadku i szaleństwa nowożytnej
Europy. Pasażerowie, choć mają się za elitę, są właściwie karykaturalni – groteskowi i zabawni. Jedynie Kant
uchodzić może za kwintesencję europejskiej myśli. Ale i on ciągle narzeka i
gdera, głównie na służącego, który nieumiejętnie odsłania klatkę z Fryderykiem.
Jest po trosze mizantropem jak sam autor, o którym wiadomo, że ciężko chorował i
przedwcześnie zmarł. Zresztą, jak powiada sceniczny Kant, nie da się filozofować na pełnym
morzu.
Na koniec, zamiast happy andu w hollywoodzkim stylu,
jesteśmy świadkami ostatecznej klęski. Krystian Lupa w swoim spektaklu nie
stawiał jednak kropki nad „i”, lecz kazał zastygnąć bohaterom w stop klatce,
dając w ten sposób większą przestrzeń do refleksji widzowi.
Jędrzej Tomczyk (Fryderyk) i Artur Janda (Kant), fot. M. Grotowski, Opera Wrocławska |
Kant
w operze
Oczywiście nie jest „upiorem w operze”, ale za
sprawą użytej konwencji nabiera charakteru groteskowego. Skomponowanie opery na
podstawie sztuki Thomasa Bernarda było z pewnością aktem odwagi i wyobraźni. Na
szczęście, nie zabrakło jej ani kompozytorowi, Leszkowi Możdżerowi, ani reżyserowi i autorowi scenografii, Jerzemu Lachowi. Ten ostatni sięgał już
wcześniej po twórczość Thomasa Bernarda, realizując w 1997 roku spektakl „Ucieczka
do Ameryki”, zaś operę z muzyką Leszka Możdżera przygotowywał wcześniej w
warszawskiej Operze Kameralnej. Jednak to we Wrocławiu miała ona swoją
prapremierę. Niewątpliwie jest dzieło precyzyjnie przemyślane, o czym świadczą brawurowe efekty
sceniczne.
Przedsmak tego znakomicie przygotowanego
przedstawienia operowego mają widzowie już w foyer, gdzie przemykają majtkowie
pokładowi, oni też wpuszczają ich na widownię – jak na statek. I tak oto stajemy
się poniekąd członkami załogi tego "statku szaleńców". Muzycy grają wiedeńskie
walce, co jako żywo kojarzy się z Titanikiem (a wiadomo, z czym kojarzy się Titanic :-)), zaś po scenie snują się marynarze,
dopingowani do pracy przez Stewarda z charakterystycznym nerwowym tikiem.
Marcin Grzywaczewski (Admirał), Katarzyna Haras-Kruczek (Żona Kanta)/fot. M. Grotowski, Opera Wrocławska |
Podczas podróży Kant nie filozofuje, wygłasza jedynie krótkie kwestie, bo uważa, że
mówić o rozumie na pełnym morzu, to
niemożliwe. W swoich zapędach
krytycznych wzywa natomiast głównego kucharza, aby mu wytknąć błędy w gotowaniu
zup, które mu nie odpowiadają, a poza tym podobno pływają w nich włosy. Kucharz
z szacunkiem zdejmuje czapkę, dzięki czemu przekonujemy się, że ... jest łysy :-)
Towarzystwo na statku toczy rozmowy o wszystkim i o
niczym, ale tylko pozornie. W istocie konwersacje te mówią wiele o kondycji umysłowej współczesnego
człowieka. Jedną z najbardziej znaczących jest scena z lampionami oraz uczta. Towarzystwo,
coraz bardziej ożywione alkoholem i podróżą, zaczyna tańczyć, a wreszcie ruszają w korowodzie. Oczywiście, Kant nie bierze w tym udziału. Panuje powszechna
euforia, zbliża się upragniona Ameryka. Gwiaździste niebo nad statkiem, będące
aluzją do znanego cytatu filozofa, staje się oceanem, wodą – niczym. Toteż finał podróży
jest nieco zaskakujący, choć w gruncie rzeczy można się go było spodziewać. Zamiast spodziewanego
szacunku i uznania, Kant zostaje wpakowany w kaftan bezpieczeństwa, a Fryderyk –
ubrany w elegancki garnitur – dziękuje publiczności. Ironia? Nikomu nie jest potrzebny
filozof, który zajmuje się krytyką czystego i praktycznego rozumu albo też
metafizyką moralności. To wręcz niebezpieczne! Toteż Kant musi być potraktowany jako szaleniec, który „nie pasuje” do
nowoczesnego społeczeństwa. Finałowa apokalipsa ma jednak wymiar groteski –
patrzymy na nią z niedowierzaniem, że dzieje
się już.
Przedstawienie operowe „Immanuel Kant” ma nie tylko znakomitą muzykę – Leszek Możdżer wniósł do tradycyjnej operowej formy powiew
świeżości. Jego kompozycje, znakomicie wykonane przez artystów, „rymują
się” ponadto z groteskową konwencją spektaklu. Każda rola jest prawdziwą perełką, a
przy tym stanowią one precyzyjnie przemyślaną całość. Reżyser, zaprawiony w bojach po „Operetce”
Gombrowicza, tworzy oryginalny spektakl operowy, w którym błyskotliwej formie
odpowiada głęboka filozoficzna treść. Refleksja nad współczesnym światem – jego
wartościami (czy raczej ich brakiem) oraz jego priorytetami niezmiernie rzadko
pojawia się na deskach sceny operowej. Tym większe uznanie dla twórców i
wykonawców tego znakomitego dzieła.
scena zbiorowa: Uczta/fot. M. Grotowski, Opera Wrocławska |
„Immanuela Kanta” Można było zobaczyć w Operze
Wrocławskiej 25 i 26 listopada 2017 roku.
Dyrygent:
Przemysław Fiugajski
Reżyseria
i scenografia: Jerzy Lach
Reżyseria
świateł: Kamil Jach
Kostiumy:
Ewa Minge
Choreografia:
Jarosław Staniek
obsada:
Kant
- Artur Janda*
Pani
Kant - Katarzyna Haras-Kruczek
Milionerka
- Hanna Sosnowska
Fryderyk
- Jędrzej Tomczyk*
Ernst
Ludwig - Jerzy Szlachic
Kapitan
- Wojciech Parchem*
Admirał
- Marcin Grzywaczewski
Kardynał
- Barbara Bagińska
Kolekcjoner
- Marek Klimczak
Steward
- Mirosław Gotfryd
*
- gościnnie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz