poniedziałek, 27 listopada 2017

„Immanuel Kant” operowo, czyli groteskowa apokalipsa /recenzja/

5. Festiwal Oper Współczesnych we Wrocławiu rozpoczął w wielkim stylu „Immanuel Kant” Thomasa Bernharda, z muzyką Leszka Możdżera, wyreżyserowany przez Jerzego Lacha. Można się było przekonać, że współczesna opera stawia ważne filozoficzne pytania i robi to w dodatku w atrakcyjnej formie. Jak niegdyś Bob Fosse w swoich filmach, które na zawsze zmieniły oblicze musicalu.

baner 5. Festiwalu Oper Współczesnych

„Immanuel Kant” Thomasa Bernharda

Dramat Thomasa Bernharda zwykliśmy kojarzyć z teatrem, a w szczególności z przedstawieniem Krystiana Lupy, który po twórczość austriackiego pisarza sięgał wielokrotnie, a jego spektakl „Immanuela Kanta” z 1996 roku, zyskał sławę i uznanie.

Sztuka Bernharda nie ma nic wspólnego z realizmem - jest metaforą i myli się, kto sądzi, że mamy do czynienia z historią prawdziwą, w której to Immanuel Kant faktycznie popłynął statkiem do Ameryki w towarzystwie swojej żony, służącego Ernsa Ludwika i papugi imieniem Fryderyk. W rzeczywistości Kant nigdy nie opuścił Królewca, nie był żonaty i nie wiadomo, czy w ogóle miał papugę. A jeśli nawet, to z pewnością nie przypominała tej z dramatu, w którym również pełni rolę metafory. 

W sztuce austriackiego pisarza Kant płynie do Ameryki, aby odebrać kolejny doktorat honoris causa, a przede wszystkim – by amerykańscy profesorowie (którzy są najlepsi!) zoperowali mu oczy. W przeciwieństwie do pasażerów,  orientujemy się, że płyną do świata, który jest płytki i nie zajmuje się filozoficznymi rozważaniami, ale za to można w nim odzyskać zdrowie: wzrok albo nową rzepkę kolanową, która jest jak naturalna.

„Ja zawiozę Ameryce rozum, Ameryka da mi wzrok” – powtarza z wiarą Kant.

Pozostali pasażerowie to przekrój europejskiej śmietanki: Milionerka, Kardynał, Admirał, Kolekcjoner Sztuki... Luksusowy transatlantyk w jakimś sensie symbolizuje pogrążoną w kryzysie Europę, która podąża do wspaniałej i podziwianej Ameryki – do nowego, lepszego świata. Transatlantyk zdaje się być jak „statek głupców”– metaforą upadku i szaleństwa nowożytnej Europy. Pasażerowie, choć mają się za elitę, są właściwie karykaturalni – groteskowi i zabawni. Jedynie Kant uchodzić może za kwintesencję europejskiej myśli. Ale i on ciągle narzeka i gdera, głównie na służącego, który nieumiejętnie odsłania klatkę z Fryderykiem. Jest po trosze mizantropem jak sam autor, o którym wiadomo, że ciężko chorował i przedwcześnie zmarł. Zresztą, jak powiada sceniczny Kant, nie da się filozofować na pełnym morzu.

Na koniec, zamiast happy andu w hollywoodzkim stylu, jesteśmy świadkami ostatecznej klęski. Krystian Lupa w swoim spektaklu nie stawiał jednak kropki nad „i”, lecz kazał zastygnąć bohaterom w stop klatce, dając w ten sposób większą przestrzeń do refleksji widzowi.



Jędrzej Tomczyk (Fryderyk) i Artur Janda (Kant), fot. M. Grotowski, 
Opera Wrocławska


Kant w operze

Oczywiście nie jest „upiorem w operze”, ale za sprawą użytej konwencji nabiera charakteru groteskowego. Skomponowanie opery na podstawie sztuki Thomasa Bernarda było z pewnością aktem odwagi i wyobraźni. Na szczęście, nie zabrakło jej ani kompozytorowi, Leszkowi Możdżerowi, ani reżyserowi i autorowi scenografii, Jerzemu Lachowi. Ten ostatni sięgał już wcześniej po twórczość Thomasa Bernarda, realizując w 1997 roku spektakl „Ucieczka do Ameryki”, zaś operę z muzyką Leszka Możdżera przygotowywał wcześniej w warszawskiej Operze Kameralnej. Jednak to we Wrocławiu miała ona swoją prapremierę. Niewątpliwie jest dzieło precyzyjnie przemyślane, o czym świadczą brawurowe efekty sceniczne.
Przedsmak tego znakomicie przygotowanego przedstawienia operowego mają widzowie już w foyer, gdzie przemykają majtkowie pokładowi, oni też wpuszczają ich na widownię – jak na statek. I tak oto stajemy się poniekąd członkami załogi tego "statku szaleńców". Muzycy grają wiedeńskie walce, co jako żywo kojarzy się z Titanikiem (a wiadomo, z czym kojarzy się Titanic :-)), zaś po scenie snują się marynarze, dopingowani do pracy przez Stewarda z charakterystycznym nerwowym tikiem.


Marcin Grzywaczewski (Admirał), Katarzyna Haras-Kruczek (Żona Kanta)/fot. M. Grotowski,
Opera Wrocławska
Wszystkie postacie są zindywidualizowane i charakterystyczne: dzięki odpowiednim kostiumom (Ewy Minge!), choreografii, gestom, a przede wszystkim – dzięki wygłaszanym/wyśpiewanym kwestiom. Oczywiście, centralnym bohaterem spektaklu jest Kant (w tej roli gościnnie wystąpił znakomity Artur  Janda). Ubrany w elegancki smoking, nosi ciemne okulary, spoza których nie widać dobrze jego twarzy, jakby się izolował od reszty. Jego żona, odziana w czarną, elegancką suknię, towarzyszy mu dyskretnie i pośredniczy pomiędzy nim a tzw. światem zewnętrznym. Tytułowy bohater zajmuje się głównie Fryderykiem, który jest symbolem umysłu wielkiego filozofa, zamkniętego w klatce, a więc pozbawionego możliwości komunikacji ze światem. Kant jednak sądzi, że odsłaniając go powoli, będzie mógł ostatecznie zademonstrować go światu, a ten doceni jego geniusz. Na razie więc Kant pilnuje, aby odsłonięcie nie było zbyt gwałtowne i przedwczesne. W swojej interpretacji tego wątku Leszek Możdżer twierdził podczas konferencji prasowej, że zasłona na klatce papugi ma jakiś ukryty, głębszy związek z "apokalipsą", słowo to bowiem oznacza "odsłonięcie" (tajemnicy), "zerwanie zasłony". I może prawda bywa dla nas aż tak niebezpieczna, że trzeba nam ją dozować - dowodził


Artur Janda (Kant), Katarzyna Haras-Kruczek (Żona Kanta)/fot. M. Grotowski,
Opera Wrocławska

Podczas podróży Kant nie filozofuje, wygłasza jedynie krótkie kwestie, bo uważa, że mówić o rozumie na pełnym morzu, to niemożliwe.  W swoich zapędach krytycznych wzywa natomiast głównego kucharza, aby mu wytknąć błędy w gotowaniu zup, które mu nie odpowiadają, a poza tym podobno pływają w nich włosy. Kucharz z szacunkiem zdejmuje czapkę, dzięki czemu przekonujemy się, że ... jest łysy :-)

Towarzystwo na statku toczy rozmowy o wszystkim i o niczym, ale tylko pozornie. W istocie konwersacje te mówią wiele o kondycji umysłowej współczesnego człowieka. Jedną z najbardziej znaczących jest scena z lampionami oraz uczta. Towarzystwo, coraz bardziej ożywione alkoholem i podróżą, zaczyna tańczyć, a wreszcie ruszają w korowodzie. Oczywiście, Kant nie bierze w tym udziału. Panuje powszechna euforia, zbliża się upragniona Ameryka. Gwiaździste niebo nad statkiem, będące aluzją do znanego cytatu filozofa, staje się oceanem, wodą – niczym. Toteż finał podróży jest nieco zaskakujący, choć w gruncie rzeczy można się go było spodziewać. Zamiast spodziewanego szacunku i uznania, Kant zostaje wpakowany w kaftan bezpieczeństwa, a Fryderyk – ubrany w elegancki garnitur – dziękuje publiczności. Ironia? Nikomu nie jest potrzebny filozof, który zajmuje się krytyką czystego i praktycznego rozumu albo też metafizyką moralności. To wręcz niebezpieczne! Toteż Kant musi być potraktowany jako szaleniec, który „nie pasuje” do nowoczesnego społeczeństwa. Finałowa apokalipsa ma jednak wymiar groteski – patrzymy na nią z niedowierzaniem, że dzieje się już.


scena zbiorowa: Uczta/fot. M. Grotowski, Opera Wrocławska
Przedstawienie operowe „Immanuel Kant” ma nie tylko znakomitą muzykę – Leszek Możdżer wniósł do tradycyjnej operowej formy powiew świeżości. Jego kompozycje, znakomicie wykonane przez artystów, „rymują się” ponadto z groteskową konwencją spektaklu. Każda rola jest prawdziwą perełką, a przy tym stanowią one precyzyjnie przemyślaną całość. Reżyser, zaprawiony w bojach po „Operetce” Gombrowicza, tworzy oryginalny spektakl operowy, w którym błyskotliwej formie odpowiada głęboka filozoficzna treść. Refleksja nad współczesnym światem – jego wartościami (czy raczej ich brakiem) oraz jego priorytetami niezmiernie rzadko pojawia się na deskach sceny operowej. Tym większe uznanie dla twórców i wykonawców tego znakomitego dzieła.

„Immanuela Kanta” Można było zobaczyć w Operze Wrocławskiej 25 i 26 listopada 2017 roku.

Dyrygent: Przemysław Fiugajski
Reżyseria i scenografia: Jerzy Lach
Reżyseria świateł: Kamil Jach
Kostiumy: Ewa Minge
Choreografia: Jarosław Staniek

obsada:

Kant - Artur Janda*
Pani Kant - Katarzyna Haras-Kruczek
Milionerka - Hanna Sosnowska
Fryderyk - Jędrzej Tomczyk*
Ernst Ludwig - Jerzy Szlachic
Kapitan - Wojciech Parchem*
Admirał - Marcin Grzywaczewski
Kardynał - Barbara Bagińska
Kolekcjoner - Marek Klimczak
Steward - Mirosław Gotfryd
* - gościnnie


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

BIEGUNI Olgi Tokarczuk I NFM I 15. Leo Festiwal

W dniach od 9 do 19 maja 2024 r. odbędzie się 15. edycja Leo festiwal, tym razem zainspirowana powieścią Olgi Tokarczuk: "Bieguni"...

Popularne posty