środa, 31 stycznia 2018

Ewelina Ciszewska: Dotknąć tajemnicy /wywiad/

Rozmawiam z Eweliną Ciszewską – aktorką i pedagogiem PWST – o jej drodze do teatru, eksperymentach i możliwości dotknięcia... tajemnicy.

Ewelina Ciszewska, fot. z archiwum aktorki

Barbara Lekarczyk-Cisek: Obejrzałam niedawno ”Eurydykę” na scenie PWST, ale wyznam, że moją uwagę zwróciłaś już spektaklem ”maria s.”, który wyróżniał się na tle innych znakomitym pomysłem wykorzystania sukni jako scenografii. Przywiodło mi to na myśl Birutė Mar i jej suknię ze ”Słów na piasku” na podstawie "Radosnych dni" Becketta, ale Twój pomysł był jednak inny, oryginalny. Myślę, że obu Wam wspólna jest także pasja w podejściu do sztuki teatru.  Jak to wszystko się zaczęło, zanim stworzyłaś tę suknię – scenę?

Ewelina Ciszewska: Potrzebę kreacji od zawsze podsycali we mnie rodzice, choć sami nie są aktorami. Ta "domowa twórczość” pojawiała się zupełnie naturalnie, nienachalnie. Mama, która jest lekarzem weterynarii, rysowała mi np. układ oddechowy człowieka, aby wyjaśnić, co się ze mną dzieje, kiedy choruję, a rysunki te podsycały moją wyobraźnię. Początkowo marzyła mi się medycyna, w szczególności chirurgia, ale ze względu na słaby wzrok musiałam z tych planów zrezygnować. Uczestniczyłam jednak w warsztatach teatralnych, prowadzonych przez człowieka, którego interesowała teatralna alternatywa, jak poznańskie Ósemki czy Biuro Podróży, a przy tym był pod ogromnym wpływem Grotowskiego. Te fascynacje przelewał na nas – dyskutowaliśmy, jeździliśmy na spektakle, teatralnie eksperymentowaliśmy. Otaczali mnie ludzie z pasją... a to zaraźliwe.

Zdecydowałaś się zdawać do szkoły teatralnej?

Tak, ale nie zdawałam od razu. Stchórzyłam. Wybrałam historię sztuki we Wrocławiu. Z perspektywy czasu rozumiem, że to był dobry i potrzebny etap mojego życia, choć wypełniony godzinami spędzonymi w bibliotekach, archiwach... Na swój sposób fascynujące, ale mnie rozsadzało od środka. Miałam potrzebę tworzenia, dlatego już podczas studiów związałam się z Teatrem Formy i od tego czasu zaczęła się moja przygoda z pantomimą. Słowo wydawało mi się wówczas zbędne i na swój sposób stałam się "małomówna". Po kilku latach zdałam egzamin przed komisją ZASP-u i zostałam aktorką pantomimy. Czegoś jednak brakowało, więc pomimo posiadanego dyplomu, postanowiłam jednak zdawać do szkoły teatralnej. Poza tym po ukończeniu historii sztuki sądziłam, że nic ciekawego mnie w tym zawodzie nie spotka, że będę siedziała w muzeum, pilnowała eksponatów, oprowadzała wycieczki, a w najlepszym przypadku pracowała przy organizacji wystaw. Nie było wówczas tak kreatywnego podejścia do stanowiska kuratora jak dziś. Zawód kuratora – kreatywnego współtwórcy wystawy – dopiero kiełkował. Zresztą i tak sercem byłam już gdzie indziej.

maria s., fot. Robert Baliński


Jednak bez historii sztuki nie byłoby ”marii s.”?

Tak, pewne obrazy wrosły podskórnie w moją tkankę. Przyznaję, że suknia mi się przyśniła – wielka, biała, lewitująca, w której chodzę po krętych schodach. Tak powstał wizualny pomysł spektaklu. Powrócił też dylemat, co można robić po historii sztuki – tym razem jako temat monodramu. Moja bohaterka siedzi sfrustrowana w muzeum i pilnuje ekspozycji. Ta frustracja nie wynika jednak tylko z zawodowego niespełnienia...

Bohaterka ”marii s.” jest dodatkowo silnie związana z matką, która cały czas ją kontroluje i tylko w tej królewskiej sukni ma w sobie siłę, aby się przeciwstawić.

Dotknęłam trudnego tematu toksycznej relacji między matką a córką. Dotarło do mnie, że manipulacja pierwszej (w odruchu zaspokojenia ambicji czy też wypełnienia emocjonalnej luki) i jednoczesna bierność drugiej (tzw. święty spokój) zostawiają niewidoczne rysy, które nieświadomie powielamy. Wypieramy ze strachu to, co bolesne, tym samym oddalając się od siebie, od swojej kobiecości, zamiast ją poznawać i rozwijać.

Mimo ważkich problemów, przedstawienie miało też dużo subtelnego humoru… Wracając jednak do formy tego spektaklu, wyróżnia go przede wszystkim plastyka sceniczna…

maria s., fot. Robert Baliński

W „marii s.” chciałam, żeby suknia spełniała różne funkcje; była łóżkiem, szafotem, ekranem projekcyjnym, schronieniem, brzuchem matki, scenką teatralną dla tańczących nóg, a na końcu kostiumem. To fascynujące, kiedy jeden przedmiot zmienia swoje znaczenie w zależności od kontekstu i okoliczności. To pobudza wyobraźnię. Takie multimedialne myślenie o scenografii czy rekwizycie wyniosłam ze szkoły teatralnej (Wydział Lalkarski PWST we Wrocławiu). Chciałam się w tej sukni gubić i odnajdywać, tak jak w moim śnie i tak jak główna bohaterka mojego monodramu w relacji z matką. Ponieważ miałam statyczną, dekorację na scenie, musiałam zintensyfikować swoje działania; stąd różne konfiguracje mojego ciała, rola stóp, personifikacja rąk, rola podwieszonego nas suknią czepca.  

Dostrzegam tu pokrewieństwo z teatrem Leszka Mądzika czy Tadeusza Kantora. Czy to Twoi mistrzowie? Jakie są źródła inspiracji?

Źródła? Inspiracji jest wiele. Inspirować może wszystko. Banał, błąd, dźwięk, słowo, ale też jakaś fraza z Schulza, egzaltacja czy poczucie zagrożenia. Inspirująca jest także codzienność. Pociągają mnie cyrk i klaunada. Wcale nie muszą to być od razu odkrycia na skalę światową, artystyczne skandale czy kategorie sztuki wysokiej. Choć z całą pewnością Kantor jest moim mistrzem, nie tylko ze względu na treści, symbolikę i uniwersalność, które niosą jego przedstawienia, ale także ze względu na formę; użycie rekwizytu, rytmiczność, zapętlenia  akcji, a przede wszystkim ze względu na wizyjność i prostotę. Pisałam zresztą pracę magisterską na temat ”Teatru Kantorowskiej lalki”. Oglądałam nie tylko spektakle, ale też miałam niebywałą okazję przyjrzeć się z bliska manekinom, starym dekoracjom, rekwizytom, atrapom w magazynach Cricoteki, jeszcze przed przenosinami. 

Jeśli chodzi o wizualność – na pewno bliski mi jest Robert Wilson, z jego mocno wyestetyzowanym teatrem, scenografią, kostiumem, choreografią i całym zamysłem inscenizacyjnym. To teatr bardzo mi bliski ze względu na połączenie różnych form. Sięgam do różnych źródeł. Jestem pod wrażeniem teatru Romea Castellucci i Jana Fabrè z jego 24-godzinnym spektaklem ”Mount Olympus". Inspiruje mnie też współczesny dizajn i sztuka użytkowa. Bardzo cenię instalacje Olafura Elliasona za rozmach i odwagę artystyczną. Nasiąkam różnymi światami, ale nie kopiuję. Sygnałem, że coś jest dobre i ważne dla mnie, jest moje wewnętrzne rozdrażnienie. Tak się u mnie zaczyna proces twórczy. Pociąga mnie zestawianie różnych sztuk. To idea, którą wspólnie z Robertem Balińskim staramy się realizować w Teatrze Sztuk. W takim celu powstał – by łączyć na wspólnym gruncie różne oblicza sztuki, badać jej granice i wzajemne przenikanie. To daje twórczą wolność.

A jakie były okoliczności powstania ”Eurydyki”?

maria s., fot. Robert Baliński

Nie przyśniła mi się! Zatęskniłam za lalką. Chciałam połączyć ciało i lalkę. Stworzyć dwa zależne od siebie byty i zbadać przenikanie się obu tych form. Stąd pomysł na projekt badawczy ”Eurydyka”. Bazą stał się mit o Orfeuszu i Eurydyce. Zadałam sobie pytanie, co działo się z Eurydyką pod ziemią. Zastanawiało mnie okrucieństwo bogów i nieprzemijająca obecność mitu w naszej kulturze. Podeszłam do tego mitu inaczej, zupełnie marginalnie traktując Orfeusza i wyciągając na pierwszy plan stan ducha Eurydyki. Zbudowałam laboratoryjny Hades, a w nim konflikt pomiędzy Eurydyką a Persefoną, która także padła ofiarą boskiego kompromisu. Konflikt potęguje dodatkowo różny wiek obu bohaterek i inaczej traktowane życiowe niespełnienie. Eurydyka, wbrew oczekiwaniom i zwyczajom panującym w podziemiu, nie zapomina o Orfeuszu, wręcz przeciwnie – pielęgnuje swoje życie wewnętrzne. Starzejąca się Persefona, żeby je wydobyć i poznać, urządza rozmaite prowokacje. Organizuje jej np. kolejne urodziny w podziemiu, a w ramach prezentu serwuje możliwość spotkania z Orfeuszem, a może i ucieczki...Dość okrutne, biorąc pod uwagę, że mit musi się wypełnić...

Eurydyka, fot. Robert Baliński

Jednak w pewnym momencie spektaklu, w scenie miłosnej, udaje się jej na chwilę uwolnić i jest szczęśliwa. To jakby powiedzieć, że można być wolnym dzięki miłości.

Ładnie powiedziane. Mamy zakorzenione w naszej naturze dążenie do szczęścia. A odwieczne dążenie człowieka do szczęścia i harmonii, złamane niepowodzeniem brzmi niezwykle współcześnie. Ten mit jest, w moim przekonaniu, wiecznie żywy, a jego siła rażenia ogromna. Rzeczywiście na stole odbywa się ”taniec miłości”, ale w założeniu mocno "zawiesisty" i zwolniony w ruchu, swoim tempem przypominający marzenie senne. Wydaje się przez moment, że – jak w micie – marzenie ma szansę się spełnić. Ostatecznie Hades okazuje się jedną, wielką mistyfikacją.

W porównaniu do ”marii s.” to przedstawienie nie jest już autorskim monodramem. Tekst napisał Karol Mroziński, występuje trzech aktorów będących przedstawicielami trzech pokoleń, muzykę na żywo gra Marcin Krzyżanowski…

Eurydyka, fot. Robert Baliński

Zaprosiłam tym razem innych twórców, w tym genialną prof. Mirosławę Lombardo oraz studenta – Łukasza Staniewskiego. Spotkanie trzech pokoleń na jednej scenie okazało się bardzo twórcze. Tym bardziej, że każdy z nas miał coś innego do zaoferowania, inną wrażliwość, inne talenty, inny sposób myślenia. Mirosława Lombardo jest aktorką słowa, więc bez obaw oddałam jej wszystkie litery, choć jako milcząca Persefona jest na scenie równie porażająca. Łukasz Staniewski ma w sobie rzadki rodzaj naturalności i prostoty, a z drugiej strony jako ”beatboxujący” Orfeusz miał wiele do powiedzenia. Ja pozostałam niema. Autora tekstu poznałam rok temu na Turnieju Jednego Wiersza w Oleśnicy. Karol Mroziński ten konkurs wygrał. Tekst do "Eurydyki" pisał na zamówienie. Konsultowaliśmy go tylko wirtualnie, na fejsbuku, zwykle po północy, i tak aż do premiery. Jego obecność na próbach nie była konieczna. Wiedziałam, w którą stronę zmierzam. Miałam też dużą swobodę w traktowaniu tekstu – mogłam go skracać, przestawiać, coś dodać. Sporo wykreśliłam. Wolałam zostawić przestrzeń dla dźwięku granego na żywo i dla niemych sytuacji. Spektakl w założeniu jest performatywny. Wiedzieliśmy, że owszem, pewne założenia realizujemy, ale pozostawiamy sobie miejsce na improwizację. Zwłaszcza w przestrzeni poza\hadesowej, ale widocznej dla widza, po obu stronach sceny. To pozwalało zachować świeżość i czujność zarazem. Marcin Krzyżanowski większość dzięków improwizował, co dodatkowo wzmagało naszą uważność.

Ciekawy jest też sposób wykorzystania głowy i rąk lalki. To dzięki nim Eurydyka ożywa. Mnie się to skojarzyło w bohaterem powieści ”Matei BrunulLuciana dan Teodorovici, który w jakiś sposób żyje dzięki nieodłącznej marionetce. Bohater traci duszę, ponieważ traci pamięć i to właśnie marionetka ”przywraca” mu życie.

Eurydyka, fot. Robert Baliński

Nigdy dotąd nie animowałam lalki w ten sposób, choć zawsze podświadomie czułam taką potrzebę. Moje myślenie o ciele przeniosłam na lalkę. Stało się to dość naturalnie. Chciałam, żeby żyła, ”oddychała” własnym powietrzem, po swojemu ”wątpiła” i po swojemu ”rejestrowała” świat. Miałam wcześniej do czynienia z różnymi technikami lalkowymi, ale w ”Eurydyce” poszłam dużo dalej. Ponieważ nie była kompletna (tylko głowa i dłonie), musiałam ją ”uzupełnić” sobą i stworzyć jej inną motorykę. To zespolenie odczułam najpełniej, kiedy głowę lalki animowałam ustami. Aleksandra Stawik zaprojektowała lalkę, która była dopasowana do mojej dłoni ciężarem i gabarytami. Pod wpływem prób pojawiały się również nowe rozwiązania. Chciałam, aby relacja z lalką była oparta na przenikaniu. Raz ja ożywam, a za chwilę ożywa lalka. Po chwili tę granice trudno wyczuć, bo żyją i odczuwają obie jednocześnie. Ale lalka to nie tylko mój kontakt ze światem, to przede wszystkim obudzona dusza Eurydyki. Chciałam dotknąć tajemnicy życia i śmierci. Brzmi to może patetycznie, ale lalka znosi godnie taką metaforę. Lalka dała mi więc możliwość metaforycznego spojrzenia na tematykę śmierci.

Działalność artystyczną łączysz z sukcesem z pracą pedagogiczną. Uprawianie pedagogiki artystycznej jest dużym wyzwaniem, bo też jak tu kogoś nauczyć, aby ”był twórczy”? Nieodżałowanej pamięci prof. Jan Berdyszak twierdził, że to niewykonalne, choć sam także wychował wielu artystów.

Wydaje mi się, ze każdy jest artystą, tylko trzeba umieć to z siebie wydobyć. Do szkoły teatralnej przychodzą ludzie, którzy albo są już twórczo rozbudzeni, albo ich potencjał został dostrzeżony na egzaminach wstępnych. Są tacy, którzy ujawniają swoje talenty już na pierwszych zajęciach, a inni dopiero po jakimś czasie, bywa nawet, że na roku dyplomowym. Dłużej też trwa u nich proces nabierania wiary we własne umiejętności. Z jednej strony poznają warsztat i zawodową dyscyplinę, z drugiej jako pedagog muszę mieć świadomość, że cały czas obcuję z cudzą wrażliwością i emocjami. Można podpowiadać, sugerować, nakłaniać do eksperymentów, bo studia są takim czasem, kiedy można jeszcze sobie pozwolić na błędy. Potem kompromitacja może być bardziej bolesna. Ten zawód nie istnieje bez widza, trzeba więc nabrać także odporności na krytykę. 

Prowadzę zajęcia na obu wydziałach z plastyki ruchu scenicznego, z elementami pantomimy. Próbuję studentom zaszczepić miłość do pantomimy, co jest trudne, bo to forma z założenia bardzo sztuczna, wymagająca dużej dyscypliny. Kolejne pokolenia, które przychodzą do szkoły teatralnej z reguły nie pamiętają już wspaniałych przedstawień Henryka Tomaszewskiego: jego syntezy sztuk, tej wyjątkowej kompozycji na scenie, maestrii w ruchu i w geście. Człowiek wychodził z kolejnych premier głęboko poruszony. To było zjawisko na skalę światową, pod każdym względem. I jak to przenieść na grunt szkoły..? Oczywiście pantomima ewoluuje. Trzeba pokazać, że pantomima jest formą, w którą trzeba tchnąć własnego ducha, swoją osobowość, swoją odwagę. Kopiowanie jest złudne i nie daje satysfakcji.

Eurydyka, fot. Robert Baliński

Co teraz? Czy masz pomysł na kolejną sztukę, czy zamierzasz jeszcze trochę poeksperymentować przy ”Eurydyce”?

Zmieniać jej nie chcę, bo konstrukcyjnie jest, wydaje mi się, przemyślana i zamknięta. Żyje juz swoim życiem. Chciałabym ją grać. Planów mam sporo, w różnych przestrzeniach. Za chwilę czekają mnie prezentacje festiwalowe "marii s." i "Sekretów Szekspira", potem intensywny warsztat pantomimy w Berlinie. Jako Teatr Sztuk organizujemy razem z Oleśnicą festiwal monodramów MONO ART  i właśnie rozpoczęliśmy towarzyszącą mu rezydencję teatralną. Jednocześnie pracujemy nad najnowszą, wrześniową premierą. W najbliższych planach mam również pracę nad monodramem pod okiem Tomasza Mana do jego tekstu "Miłości". Będę też pracowała nad choreografią do ”Piotrusia Pana” w reż. Karoliny Maciejaszek, w Teatrze Lalki i Aktora w Wałbrzychu.


Bardzo bogate plany – powodzenia! Dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline w lipcu 2016 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kto otrzyma Nos Chopina podczas Millennium Docs Against Gravity Film Festival?

 12 wspaniałych filmów dokumentalnych o ludziach całkowicie oddanych sztuce, która zmienia nie tylko ich życie, ale fascynuje i porusza takż...

Popularne posty