Splot kryminału z problemami polsko-żydowskimi w nowym
filmie Borysa Lankosza, pełnym klisz i stereotypów.
Najnowszy film Borysa Lankosza, "Ziarno prawdy", będąc adaptacją
kryminalnej powieści Zygmunta Miłoszewskiego, zachowuje jednocześnie
charakterystyczne tematy i poetykę poprzednich jego obrazów. Powtarza mianowicie temat relacji polsko - żydowskich ("Radegast",
"Obcy VI", 2008). Natomiast jednym z głównych
środków artystycznych, po który sięga chętnie reżyser, jest prowokacja. Mogliśmy się o tym przekonać,
oglądając jego fabularny debiut - nagrodzony i doceniony "Rewers"
(2009). Zapewne dlatego sięgnął tym razem do powieści "Ziarno
prawdy", gdyż zawiera ona podobne cechy. Dodajmy, że poetykę
filmu kryminalnego "przećwiczył" Lankosz realizując serial
telewizyjny "Paradoks" (2012), w którym fabuła koncentruje się wokół
postaci inspektora Komendy Głównej Policji. Powtarza się nawet schemat relacji
głównego bohatera i jego współpracowniczki, ewoluujący od niechęci do sympatii.
O czym jest "Ziarno prawdy"
Do Sandomierza, który jest w tym filmie personą dramatu,
przyjeżdża "z Warszawy" prokurator Teodor Szacki, aby rozwikłać
kryminalną zagadkę. Postać głównego bohatera jest w filmie wysoce schematyczna:
taki trochę polski Brudny Harry, przetykany Sherlockiem
Holmesem. Mężczyzna "po przejściach", brutalnie i z niechęcią
traktujący kobiety, a przy tym nieufny i zamknięty w sobie. Występujący w tej
roli Robert Więckiewicz ciągle patrzy spode
łba i - choć to znakomity aktor - nie wyszedł chyba z poprzedniej roli bohatera
"Pod Mocnym Aniołem".
W mieście o polsko - żydowskiej historii,
której pozostałości co i rusz pojawiają się niczym senne upiory, w
tajemniczych okolicznościach giną kolejne osoby. Wszystko wskazuje na tzw. mord
rytualny i jest mocno zakorzenione w kulturze żydowskiej. Pozostawione przez
tajemniczego mściciela znaki prowadzą a to na żydowski kirkut (a właściwie to,
co po nim zostało), a to do kościoła, w którym sprzątacz wygląda jak wysłannik
piekieł, a za portretem Św. Jana Pawła II wisi (ukryty) obraz
przedstawiający okrucieństwa i śmierć. Okazuje się bowiem, że mimo iż żydowski
Sandomierz już nie istnieje, upiory mają się dobrze. Oczywiście, upiory
antysemityzmu.
Główna intryga, która zostaje zasygnalizowana już w animowanej czołówce
filmu, jest ściśle powiązana z owym żydowsko - polskim podtekstem. Dodajmy, że
nasz sceptyczny prokurator udaje się nawet do rabina (Zohar Strauss podobno specjalnie do tej roli opanował
polski tekst), który objaśnia mu nadzwyczaj skomplikowane sprawy żydowsko -
polskie w perspektywie historycznej, tzn. zarówno przed -, w trakcie, jak i tuż po II wojnie. Pozwala to ostatecznie Teo Szackiemu - jak
go nazywają - rozwikłać zagadkę.
Jak to się robi, czyli Lankosz - prowokator
Jako się rzekło, prowokacja jest jednym z
głównych środków, po które sięga Borys Lankosz w swoich filmach. Tak
było w "Rewersie", który swoją poetyką przypominał raczej thriller
lub film noir, niż mroczny
dramat o czasach stalinowskiego ucisku. Tak jest i tym razem. Reżyser prowokuje
na różne sposoby. Dostaje się dosłownie wszystkim. I tak kreśli postać
niedouczonego księdza, który podczas nauki w seminarium, miast opanować
hebrajski, uczestniczył - jak twierdzi z ironią - w pogromach Żydów. W
ogóle po kościele snują się dziwne postaci "nawiedzonych", rodem z
horroru, za to nie ma żadnych wiernych - to rodzaj panopticum.
Prowokacją jest także zasłonięcie portretem Jana Pawła
II pełnej okrucieństwa sceny na obrazie wiszącym w kościele "od
zawsze", a sugerującym polską ciemnotę i antysemityzm, którego kościół
zdaje się być ostoją. Prowokacje odnajdziemy również w krytyce polskiej prawicy
(postać Schillera), którą utożsamia się i dziś z intuicyjną niechęcią do
Żydów. Dostaje się też "żołnierzom wyklętym", którzy - uwaga! -
donieśli na SB na żydowskiego lekarza, przyczyniając się do zguby jego i
ciężarnej żony. Lekarz pod wpływem przesłuchań i w z niepokoju o zdrowie
małżonki także donosi, ale fałszywie, żeby nikomu nie zaszkodzić, więc jest z
gruntu szlachetniejszy od "wyklętych". Kpi się też z
"naturalnej" u Polaków zawiści "o wszystko" oraz wyssanego
z mlekiem matki żydożerstwa, połączonego z ciemnotą i zabobonem (powtarzany do
znudzenia motyw przesądu, że Żydzi porywają dzieci, aby z ich krwi sporządzić
mace). Pod wpływem zbrodni budzą się upiory i mieszkańcy miasteczka powtarzają
te i temu podobne bzdury.
Słowem, film okpiwa wszystko i to bez użycia aluzji, lecz wprost,
"łopatologicznie", najwyraźniej wątpiąc w inteligencję
widzów. Po błyskotliwym "Rewersie" takie walenie pałką po głowie
jednak trochę rozczarowuje.
Podobnie jak aktorstwo. Jedynie Jerzy Trela tka swoją rolę z
półtonów i niedopowiedzeń, podczas gdy pozostali... Najsłabsza, bo kompletnie
niewiarygodna, jest postać grana przez Aleksandrę
Hamkało. Kompletnie nie rozumiemy nie tylko, o co jej chodzi (bo marną ma dykcję),
ale ponadto, dlaczego taka ładna dziewczyna zadaje się z takim chamem jak
Szacki. O pozostałych aktorach nie wspomnę, bo są po prostu schematyczni do
bólu.
Jeśli porównamy film Borysa Lankosza z "Fotografem" Waldemara
Krzystka, w którym historia równie mocno splata się z intrygą kryminalną, to "Ziarno prawdy" jednak mocno rozczarowuje. Przede
wszystkim schematyzmem i brakiem oryginalności. Tytułowe "ziarno
prawdy", które ma prowokować do zaniechania schematycznego myślenia (że
niby w każdej legendzie jest owo ziarno prawdy) staje się - m.in. za sprawą
ostatniej sceny - irytującym mentorstwem "lepiej poinformowanych". Na
inteligencję widza nikt tutaj nie liczy. A szkoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz