sobota, 17 lutego 2018

Miauczenie jest srebrem, a mruczenie złotem - wspomnienie o moich kotach

Kochałam koty, zanim ustanowiono Światowy Dzień Kota, o czym świadczy poniższe zdjęcie :-)

Miałam wtedy może dwa lata. Kot wygląda na zadowolonego :-)

Mogę bez większej przesady powiedzieć, że wychowałam się z kotami. Nie miałam rodzeństwa, one mi je poniekąd zastępowały. W trudnych chwilach można było się przytulić... Kotka na zdjęciu nie pamiętam. Te, które zapamiętałam, były czarne i miały na imię Paulinka Tak je, nie wiedzieć czemu, nazywałam - najwyraźniej uważałam, że to piękne imię :-) Niestety, nie zachowały się żadne zdjęcia... Pamiętam jedynie historie z nimi związane, a także ich odchodzenie...

Cycek

Moim najukochańszym był kocur Cycek, nazwany tak dlatego, że nawet będąc dorosłym kotem, ssał, co się dało. Najwidoczniej został zbyt prędko oderwany od matki. Babcia znalazła go na podwórzu i przyniosła do domu. Uznał mnie za mamę i tak już zostało :-) Był absolutnie niezwykłym kotem, może dlatego, że wychowywał się wśród ludzi i przejął wiele naszych zachowań. Z początku byliśmy nierozłączni: spał ze mną, co wymuszało na mnie niezwykłą czujność, aby nie zgnieść malca. Bo mną była przede wszystkim moja głowa, włosy, do których się przytulał. Za dnia również mnie nie odstępował. Był zabiedzony, więc w tajemnicy przed babcią dokarmialiśmy go z dziadkiem surowymi jajkami od wiejskich kur. Jakimś trafem wiedział, że to tajemnica i na widok jajka z szalonym błyskiem w oku od razu pędził do najbardziej oddalonego pokoju, gdzie wedle niepisanej umowy zawsze je dostawał. Później babcia wyznała, że wiedziała o tych naszych "tajemnicach", ale niczego po sobie nie dawała poznać :-) Dziadek, który początkowo nie był zadowolony z obecności kota, z czasem tak go pokochał, że nosił na rękach. Twierdził wprawdzie, że robi to tylko dlatego, że kot mu leczy reumatyzm, ale i tak nikt w to nie wierzył :-) Mówiliśmy, że to jego synek.
Kiedy wyjechałam na studia do Wrocławia i wróciłam stęskniona po tygodniu (może to okropne, co powiem, ale za nikim tak bardzo nie tęskniłam, jak za nim), Cycek nie wiedział, co ma  począć ze szczęścia. Najpierw siedział przede mną w pewnej odległości i patrzył z miłością, jakby nie mógł się nacieszyć, że jednak jestem, że to nie fatamorgana...
Potem już się przyzwyczaił, że znikam co jakiś czas i nie przeżywał tego już tak bardzo (z początku podobno wszędzie mnie szukał). Zazwyczaj po swojemu umilał mi czas pobytu w domu. Kiedy siedząc na łóżku, obłożona gazetami literackimi, które prenumerowałam (wtedy miało się w kiosku teczkę!), próbowałam zrobić sobie "prasówkę", Cycek na ogół wstrzeliwał się w sam środek gazety i wyłaniał się przed moimi oczami zamiast artykułu, jakby chciał mi powiedzieć: "Ja jestem ważniejszy!" I miał rację - dziś wiem to na pewno...
Cycek miał, jak już wspomniałam, wiele ludzkich cech, tych najlepszych. Potrafił dzielić się jedzeniem z kolejnym wygłodniałym kotem, którego przygarnęłam, a nawet pomagał mi go odszukać, gdy zagubił się na strychu, poszukując przygód (Cycek od dawna znał ten strych na pamięć). Często się mną "opiekował", biorąc znienacka moją rękę i starannie myjąc, bo uznał, że tego wymaga :-) Bawił się także po kociemu, straszliwie drapiąc, ale ilekroć wrzasnęłam, natychmiast lizał mnie w to miejsce. Zawsze przyjeżdżałam do Wrocławia podrapana, ale dzięki tym śladom wiedziałam, że JEST i czeka na mnie. 

Aż kiedyś zniknął i już nigdy się nie pojawił... Gdy dorósł, lubił się włóczyć nocami. Wracał nad ranem, a kiedy brama wejściowa była zamknięta, wchodził na drzewo vis a vis naszego okna i miauczał, żeby mu otworzyć. Byliśmy więc przyzwyczajeni do tego, że znikał czasem na parę dni, gdy był zakochany. Tym razem jednak było inaczej. Kochał nas równie mocno, jak my jego, więc na pewno wróciłby, gdyby mógł... Nawet po tylu latach czuję ból tej nieobecności...


Był trochę podobny do Czarusia, który trafił do mojej własnej rodziny w latach 2000, ale to już inna historia i opowiem ją kiedy indziej. Pokażę tylko zdjęcie, bo Czarusia fotografowaliśmy:

Czaruś-dachowiec na parapecie okiennym

Zamieszczę także fragment z zeszytu 8-letniej dziewczynki, która w 1938 roku tak pisała o kotach:

Tekst pochodzi z katalogu wystawy "Antologia kota", która miała miejsce w Muzeum Literatury w Warszawie w 2007 roku, a jej pomysłodawczynią i kuratorką była Maria Dorota Pieńkowska, moja dobra znajoma.
Prawda, że cudny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wydarzenia w Muzeum Narodowym i oddziałach 22-24.11.2024

Muzeum Narodowe we Wrocławiu zaprasza w nadchodzący weekend na dwa wykłady – dra Dariusz Galewskiego o sztuce bizantyjskiej (w ramach cyklu ...

Popularne posty