Ascetyczne przedstawienie „na jednego aktora i
instrument muzyczny”, wyreżyserowane przez Grzegorza Brala, nie było może tak
teatralnie porywające, jak poprzednie spektakle, stanowi jednak ważny głos na
temat paradoksów ludzkiej wolności – jej wyzwań i niebezpieczeństw.
Bogdan Koca jako Wielki Inkwizytor |
24 lutego 2018 roku Teatr Pieśń Kozła zaprezentował swoją najnowszą premierę: „Wielkiego Inkwizytora”. Jak zapowiedział reżyser przedstawienia i twórca
Teatru Pieśń Kozła, Grzegorz Bral, spektakl powstały na podstawie fragmentu „BraciKaramazow” Fiodora Dostojewskiego, jest zarazem ukłonem w stronę Teatru Laboratorium Jerzego
Grotowskiego, minęło bowiem 40 lat od premiery legendarnego spektaklu „Apocalypsis
cum figuris”. Jak pisał o tym przedstawieniu Konstanty Puzyna:
Szymon-Piotr, kiedy oskarża, mówi tekstami
Wielkiego Inkwizytora z "Braci Karamazow", a Ciemny, kiedy się broni,
gorzko i żałośnie, mówi wierszami Eliota.
Był to swoisty eksperyment z tradycją chrześcijańską
i Ewangeliami, napiętnowany przez Prymasa Tysiąclecia, ale w istocie owe fabuły
były potraktowane na zasadzie rekwizytu. Poza tekstem Dostojewskiego i Eliota,
aktorzy mówili cytatami z Simone Weil, wykorzystano też pieśni kościelne, ale spektaklem
rządziły nie tyle teksty, co prawa poezji i obrazów, bardziej zasada wolnych skojarzeń
aniżeli światopoglądowy dyskurs.
Poemat
sceniczny Grotowskiego zbudowany jest w całości z działań i przeżyć aktorskich
– twierdził przywołany wcześniej Konstanty Puzyna.
Dodam, że było to jedyne przedstawienie
Grotowskiego, które oglądałam kilkakrotnie na żywo i które zrobiło na mnie
ogromne wrażenie. Temperatura spektaklu, aktorstwo zupełnie odmienne od tego,
do jakiego przywykłam: gorące i ekstremalne – to wszystko udzielało się widzom,
którzy siedzieli tuż obok siebie, przy ścianach z surowej cegły, w bliskiej
odległości od grających w spektaklu aktorów. Tak, to było bardziej przeżycie
metafizyczne niż intelektualne. Fakt, że mroczne i wstrząsające.
Apocalypsis cum figuris, fot. Buscarino, wystawa |
I chociaż przedstawienie „Wielki Inkwizytor”
niewiele ma wspólnego z tamtym eksperymentem, to jednak Teatr Pieśń Kozła
wydaje się być w jakimś sensie kontynuatorem Laboratorium. Jest to bowiem teatr
poszukujący i radykalny – jak tamten. Kiedy przychodzę na
Purkyniego i widzę surowe gotyckie wnętrze, to również mam skojarzenie z tamtą salą i żywię przekonanie, że Teatr Pieśń Kozła jest w jakimś sensie duchowym spadkobiercą Grotowskiego. Nie wspomnę już o tym, jak trudno się na
przedstawienia dostać – to także taki "teatr dla wtajemniczonych", z rytuałem usadzania gości przez Grzegorza Brala, pełniącego rolę gospodarza J
Każdy kolejny spektakl jest dla mnie w jakimś sensie
odkryciem. „Wielki Inkwizytor” także jest spektaklem nietypowym. Monodram, w którym zagrana na psalterium muzyka jest punktem odniesienia, rodzajem
kontrapunktu. Takiego spektaklu – z jednym i w dodatku nieśpiewającym aktorem –
jeszcze nie było! Po raz wtóry oglądamy na scenie aktora Bogdana Kocę – Ducha Ojca
z poprzedniego spektaklu: „Hamlet – komentarz”, a jednocześnie ta jego nowa rola budzi konotacje z tamtą. Wielki
Inkwizytor chce być w jakimś sensie ojcem ludzkości, którą pragnie na swój
sposób uszczęśliwić. Znamy takich uszczęśliwiaczy, którzy tworzą swoje utopie…
Wróćmy jednak do kontekstu tej opowieści, w
przeciwieństwie bowiem do „Apocalypsis cum figuris”, w spektaklu tym ważne jest przede wszystkim słowo. Otóż opowieść o Wielkim Inkwizytorze snuje jeden z
braci Karamazow, Iwan. Opowiada ją młodszemu bratu, Aloszy, ale wcześniej
wygłasza wstrząsającą tyradę przeciwko Bogu, który stworzył świat tak potwornie przepełniony cierpieniem, a w sposób szczególny boli go cierpienie dzieci. Kiedy mamy tego
świadomość, wtedy łatwiej nam zrozumieć, że poglądy Wielkiego Inkwizytora są w
istocie pomysłem Iwana, który rozważa, jak odebrać wolność ludziom, którzy nie
tylko nie chcą dźwigać jej brzemienia, ale czynią z niej na ogół zły użytek –
znęcając się nad innymi i pomnażając cierpienie.
Iwan umieszcza postać inkwizytora w XVI wieku w
Hiszpanii, kiedy stosy płoną niemal codziennie. W takim kontekście przychodzi
Chrystus, ale nie jest to zapowiadane Przyjście zwiastujące Koniec Czasów, lecz rodzaj odwiedzin, które miałyby ludzi pokrzepić. Wszyscy Go z radością witają, a On znowu uzdrawia i wskrzesza
z martwych. Wtedy też, na oczach tłumu, który pozostaje bierny, zostaje na rozkaz Wielkiego Inkwizytora aresztowany i osadzony w celi. Tam, nocą, odwiedza Go Wielki Inkwizytor, ponieważ pragnie
rzucić Mu w twarz swoje oskarżenia i … wyrazić rozczarowanie. Ten doświadczony życiem, dziewięćdziesięcioletni
starzec, zarzuca Mu, że postawił człowiekowi zbyt duże wymagania, a tymczasem
ludzkość jest słaba i na ogół nie potrafi sobie poradzić z wolnością, chętnie
oddając ją tym, którzy potrafią wziąć na siebie ich brzemię. W szczególności ma za złe Chrystusowi,
że będąc kuszonym na pustyni, odrzucił dary złego ducha. Inkwizytor by tego nie
zrobił, przeciwnie, on je przyjął. Dla niego to wielki i mądry duch, doskonale
wiedzący, że ludzie pójdą za tym, kto da im chleb, a jeszcze lepiej – kto nada ich
życiu sens i kierunek. Bo ludzie potrzebują przywódcy, a Chrystus z takiego
przywództwa zrezygnował, pragnąc, aby ludzie dokonywali wyborów w wolności i miłości. Tymczasem
oni, z nielicznymi wyjątkami, nie są do tego zdolni. To dlatego Wielki
Inkwizytor podjął dzieło naprawy tego, co pozostawił Bóg-Człowiek, bo jego
zdaniem człowiek jest słaby i nikczemny. Toteż należy nim pokierować. Może się
trochę buntować, ale tym chętniej powróci i upokorzy się przed
autorytetem. Szczególnie, że ta władza
duchowa pozwoli mu grzeszyć, zna jego słabości i weźmie na siebie brzemię jego
grzechów.
Nie
jesteśmy z Tobą, lecz z nim, oto nasza tajemnica
– mówi w pewnym momencie Wielki Inkwizytor. Będą
nas kochali jak dzieci, za to pozwolimy im grzeszyć, a karę za te grzechy
przyjmiemy już na siebie.
Wielki Inkwizytor dowodzi, że w ten sposób uszczęśliwią wszystkich,
biorąc całą winę na siebie. Czyż to nie lepiej, niż niewielu zbawionych i
miliony potępionych? - pyta tylko dla formalności. A skoro swojego szczytnego celu jeszcze nie dokończył, nie
pozwoli, aby mu w tym przeszkadzano. Wobec tego Chrystus musi spłonąć na
stosie.
Człowiek zawsze miał ciągoty do tego, aby poprawiać
dzieło Pana Boga i czynić człowieka "lepszym". Mówi o tym m.in. popularna
opowieść o doktorze Frankensteinie, ale także XX-wieczne utopie (choćby
komunizm) i antyutopie, a wśród nich „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya.
Doskonale wiemy, czym to się zazwyczaj kończy, a mimo to świat, w którym
żyjemy, wcale nie jest lepszy ani mądrzejszy.
Cały ten dramatyczny monolog Inkwizytora znalazł w
przedstawieniu nie tyle słuchacza w osobie uwięzionego Chrystusa (co miało
miejsce w opowieści Iwana), co grającego na psalterium muzyka. Owym muzykiem /Chrystusem? jest w spektaklu Rafał Habel. Używany przez niego piękny
instrument strunowy służył niegdyś za tło chorału gregoriańskiego. Muzyk nie
tylko na nim gra, ale również śpiewa po łacinie Pater noster. Muzyka i śpiew stanowią w tym spektaklu rodzaj
kontapunktu – są symbolem odwiecznej harmonii, której Wielki Inkwizytor jest
przeciwieństwem.
Trwający godzinę dramatyczny monolog Bogdana Kocy
doskonale nam to uzmysławiał. Aktor dysponował niewieloma rekwizytami: czarnym
płaszczem, który zakładał dopiero po wejściu na scenę (nawiązując tym samym do
spektaklu „Hamlet – komentarz”, ale zarazem podkreślając, że jest to „tylko”
rola), krzesłem, które pozwoli mu unieść się wyżej i stanąć w silnym świetle
lampy, jakby twarzą w twarz z Bogiem… Wielki Inkwizytor Kocy jest pewien swoich
racji – na przemian ironiczny i dramatyczny. Jego szaleństwo nie ulega
wątpliwości, choć on sam wydaje się sobie logiczny i mądry mądrością
doświadczonego starca.
Ascetyczne przedstawienie „na jednego aktora i
instrument muzyczny”, wyreżyserowane przez Grzegorza Brala, nie było może tak
teatralnie porywające, jak poprzednie spektakle, stanowi jednak ważny głos na
temat paradoksów ludzkiej wolności – jej wyzwań i niebezpieczeństw. To dobrze,
że powstało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz