Stanisław Miedziewski i Mateusz Nowak, monodram Solo na scenie, fot. prasowa |
Mateusz Nowak: Początki mojej fascynacji monodramem sięgają czasów, kiedy to jako trzynastolatek po raz pierwszy dowiedziałem się, że istnieje Ogólnopolski Konkurs Recytatorski, a w jego ramach – kategoria „teatr jednego aktora”. Wprawdzie nie miałem o tym zielonego pojęcia, ale zapragnąłem w niej wystąpić. Udałem się więc do Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w swojej miejscowości i zapytałem pracujące tam panie, czy ktoś mógłby mi w tym pomóc. W odpowiedzi panie zatelefonowały do szkoły z zapytaniem, dlaczego nie jestem na lekcjach. Nie zrezygnowałem jednak w obliczu tego jaskrawego braku zrozumienia dla moich marzeń i udałem się do miejskiej biblioteki. Odnalazłem tam regał z książkami poświęconymi teatrowi, a wśród nich – ”Teatr jednego aktora” Tadeusza Malaka. Dowiedziałem się z niej o ”Wieży malowanej” Wojciecha Siemiona, o Danucie Michałowskiej i jej interpretacji ”Pana Tadeusza”, ale nadal nie miałem pojęcia, jak należy przygotować monodram.
Wyobrażałem sobie jednak, jakie to musi być fantastyczne grać sam na scenie. W tym czasie zaczytywałem się w ”Pułapce” Tadeusza Różewicza i wyobrażałem sobie, że jeśli to wszystko da się jakoś złożyć, to właśnie z tych trzech czynników – z mojego pragnienia stworzenia teatru jednego aktora, tekstu Różewicza i naśladowania Siemiona i Michałowskiej.
Potem wyjechałem do Lublina i rozpocząłem naukę w liceum, w klasie o profilu dziennikarsko-teatralnym, co jednak nie miało żadnego znaczenia dla mojej monodramatycznej infekcji. Znaczący natomiast okazał się fakt, że w pobliżu szkoły znajdował się Wojewódzki Ośrodek Kultury i Centrum Kultury, gdzie poszedłem z propozycją zrobienia monodramu na podstawie ”Pułapki”. Nie spotkało się to co prawda wtedy z oczekiwanym odzewem, ale zacząłem pracować nad doskonaleniem warsztatu recytatora.
Obecnie sam jestem instruktorem recytatorów. Zanim się to jednak stało, brałem udział w konkursach recytatorskich i nierzadko oglądałem przy tej okazji monodramy. Bardzo często były one reżyserowane przez Stanisława Miedziewskiego ze Słupska. Były to szalenie interesujące przedstawienia. Oglądając na scenie Marcina Bortkiewicza, Wioletę Komar i innych, czułem zazdrość, bo i ja tego pragnąłem.
Z czasem poznałem Stanisława. Zanim się to jednak stało, czułem się wobec niego wyjątkowo onieśmielony. Aby niejako oswoić ten wyidealizowany obraz człowieka, którego podziwiałem, zaprosiłem go do Lublina, aby poprowadził warsztaty. Wtedy to nieśmiało zapytałem o możliwość współpracy. Wyraził zgodę i polecił mi przysłać jakiś monolog. Choć teraz sądzę, że był to z jego strony gest raczej kurtuazyjny, byłem wtedy bardzo szczęśliwy.
W grudniu 2010 roku przyjechałem do Słupska z propozycją tekstów. Spotkanie okazało się szalenie trudne, wręcz traumatyczne, ponieważ wszystkie moje teksty zostały przez Stanisława odrzucone, a ja zostałem wydrwiony [Stanisław Miedziewski temu zaprzecza]. Mimo to przyjeżdżałem na próby do Słupska. I tak powstała ”teatralność”. Z czasem zrozumiałem, że jestem poddawany próbom wytrzymałości i im było mi trudniej, tym większe miało to dla mnie znaczenie. Stanisław sprawdzał poziom mojej determinacji i siły. A dla mnie to była sprawa pasji – czegoś, co mnie rozpychało od środka i co miało przedostać się na zewnątrz.
A czy próbował Pan zdawać do szkoły teatralnej?
Tak, zdawałem trzykrotnie na studia aktorskie – do Warszawy i do Krakowa, ale nie zostałem przyjęty. Był to dla mnie wtedy nieomal koniec świata, ale musiałem pracować, aby się utrzymać. Zacząłem studiować filozofię, z której przeniosłem się na polonistykę. Ukończyłem też logopedię.
Stanisław Miedziewski, fot. Marcin Pietrusza |
[do Stanisława Miedziewskiego] Co Pan pamięta z początków Waszej znajomości? Jak w Pańskich oczach wyglądał Mateusz na początku swojej drogi i jak się od tego czasu rozwinął? Czy dostrzegał Pan w nim tę pasję?
Stanisław Miedziewski: Mateusz pojawiał się na różnych konkursach, ale jakoś nie zapadł mi szczególnie w pamięć. Kiedy próbował podjąć ze mną współpracę, wyglądał zupełnie inaczej. Nie dostrzegałem w nim tej pasji. Gdy przyjechał do Słupska z propozycją zrobienia monodramu, wydał mi się nawet obcesowy. Miałem wtedy mnóstwo wątpliwości, co powinienem z nim zrobić. Rozumiałem też, że to musi być coś zupełnie innego. Mateusz jest aktorem – erudytą, o szerokich horyzontach, zdecydowaliśmy się więc, że postawimy na coś nowego. Ja działam intuicyjnie, nie mam gotowego planu. Kiedy stoi przede mną człowiek – osobowość i zarazem instrument aktorski i wykonawczy, dopiero w zderzeniu z nim powstają pewne pomysły. Pracuję trochę jak kompozytor: tworzę rodzaj nielinearnej partytury.
Jakim instrumentem okazał się Mateusz?
Bardzo dobrym! Często od razu trafiał we właściwy ton. W naszej współpracy pojawiło się w pewnym momencie wzajemne słyszenie. To jest komfort, kiedy nie trzeba animować człowieka, aby osiągnąć jakiś kształt. Uchwycić, co proponuje aktor i złapać to w jakąś formę dyscypliny. Nazywam to aleatoryką stosowaną [śmiech]. Rzeczywistość, którą chce się wykreować, stawia opór, wymagania. W końcu jednak układa się w opowieść. Dzięki Mateuszowi nie popadłem w schematyzm.
Jak się to stało, że z materiału pracy doktorskiej zrobiliście Panowie bardzo dynamiczny spektakl?
Mateusz Nowak z spektaklu Od przodu i od tyłu, fot. Marcin Pietrusza |
Wszystko się rozgrywa wokół ludzkich słabości, przywar. Te rzucane przeze mnie kartki są jakby napisanymi rolami, których nie potrafią dobrze odegrać i których muszą się kurczowo trzymać. Julian Ursyn Niemcewicz wprawdzie dojrzewa, ale nie na tyle, aby coś zmienić. Ostatecznie, załamany, wyjeżdża wraz z Kościuszką do Ameryki…
Pan, w przeciwieństwie do swego bohatera, okazał się silny i konsekwentny w realizacji swoich zamierzeń. Nie tylko spełnił Pan swoje dziecięce marzenia o występowaniu na scenie, ale osiągnął w monodramie spektakularny sukces. A to przecież dopiero początek drogi. Jak czuje się Pan na scenie? Czy jest tak, jak to Pan sobie wyobrażał?
Od paru lat robię wszystko, żeby żadne względy nie zepsuły mi tego, co czułem mając trzynaście lat. Kiedy jestem na scenie, wszystkie moje receptory są otwarte na to, co się dzieje na widowni. Staram się podejmować z widownią kontakt i czuję, że emanująca od niej energia mnie prowadzi. Monodram nie jest w moim życiu przypadkiem. Nie wynika z kalkulacji, tylko z potrzeby, z pasji. Dla Stanisława i dla mnie jest to forma kontaktu ze światem i z drugim człowiekiem. Tyle że Stanisław robi to od 40 lat, a ja od niedawna.
Dziękując za rozmowę, życzę wielu jeszcze wspaniałych monodramów, które wzbogacą zarówno Was, jak i Waszych widzów.
Wywiad został pierwotnie opublikowany na portalu Kulturaonline w 2014 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz