Spektakl nawiązuje wprawdzie swoim tytułem do postaci najsłynniejszego z kastratów, ale nie jest - jak film Gerarda Corbiau – osnute na kanwie biografii śpiewaka. Tekst sztuki powstał w wyniku współpracy trzech osób: reżysera Łukasza Twarkowskiego, aktora Bartosza Porczyka i dramaturg Anki Herbut. Jest to – jak czytamy w programie – „eksperyment na żywej tkance ciała aktora, performera, sztuki”.
Odwracając tytuł znanej sztuki Luigi Pirandello (Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora), można by rzec, iż jest to sztuka o tym, jak trzech autorów poszukuje postaci, w tym przypadku – Farinellego.
Bartosz Porczyk jako Farinelli, T. Polski we Wrocławiu |
Zarówno temat, jak i akcja sztuki (o ile można użyć tych kategorii pojęciowych w odniesieniu do tego przedstawienia) rozgrywa się równolegle na scenie i na ekranie. Podobnie jak współczesny człowiek, bohater ogląda siebie okiem kamery (już nie lustra). Scena jest rodzajem „pokoju wyobraźni”, istniejącym poza czasem albo raczej w czasie subiektywnym głównego bohatera. W przestrzeni tej aktor spotyka się z Farinellim, a także z sobą samym – z własnymi problemami i ograniczeniami.
Kim był tytułowy bohater? Najsłynniejszym włoski śpiewakiem operowym, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Carlo Broschi. Urodził się w południowych Włoszech w 1705 r., zmarł w 1782 r. w Bolonii. Podobno miał imponującą skalę i niezwykłą barwę głosu. Właściwie niewiele o nim wiadomo poza legendą, nie zachowały się bowiem żadne dokumenty ani pamiątki po nim. Dla twórców przedstawienia jest on rodzajem fantazmatu, symbolu, punktu odniesienia – jako mityczny śpiewak, a zarazem pozbawiony wyraźnych cech płciowych damsko-męski twór.
|
Najbardziej interesujące w tej sztuce jest właśnie zmaganie się aktora z rolą. Bartosz Porczyk – obnażony, a jednak nadal sztuczny, parafrazuje Gombrowicza: „poniedziałek – nie ja, wtorek – nie ja…”. Porczyk w obcisłym trykocie i z piórami na głowie miota się po scenie czy też – jak sam powiada – „kroczy” i w żaden sposób nie może utożsamić się z rolą, „stać się” bohaterem. W końcu wychodzi z pudełka sceny, ponieważ chce „lepiej zarządzać swoimi marzeniami”, nie sprzedawać się. I wówczas następuje najbardziej bodaj poruszający moment tej sztuki. Aktora nie ma na scenie, za to słychać arię zaśpiewaną głosem… No właśnie, czyim głosem? A może to bez znaczenia, ważne, że głos ten porusza, bo jest piękny.
Aktor zszedł ze sceny. Przychodzi na myśl znany cytat z „Makbeta” Williama Szekspira:
Życie jest jedynie
Przelotnym cieniem; żałosnym aktorem,
Co przez godzinę puszy się i miota
Na scenie, po czym znika; opowieścią
Idioty, pełną wrzasku i wściekłości,
A nie znaczącą nic.
Recenzja ukazała się na portalu PIK Wrocław 20 czerwca 2011 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz