poniedziałek, 11 września 2017

Kazimierz Kutz: Krystalizacja uczuć /wywiad/

Znany reżyser opowiada o początkach swojej pracy we Wrocławiu i o burzliwych losach filmu ”Nikt nie woła”.

Kazimierz Kutz, fot. KNH

26 listopada 2015 r. gościem cyklu ”Polish Cinema for Beginners” w Kinie Nowe Horyzonty, promującego polskie kino wśród obcokrajowców, był Kazimierz Kutz. Spotkanie z reżyserem odbyło się po projekcji odnowionej cyfrowo kopii filmu ”Nikt nie woła”. Dzięki organizatorom, udało mi się przeprowadzić wywiad z tym wybitnym twórcą.

Barbara Lekarczyk-Cisek: Spotykamy się z powodu szczególnej okazji, a mianowicie premiery odnowionego cyfrowo Pańskiego filmu ”Nikt nie woła”, który zrealizował Pan we Wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych w 1960 roku.  Jak Pan zapamiętał tamte czasy i ówczesny Wrocław?

Kazimierz Kutz: Moje związki z Wrocławiem – i jako filmowca, i jako człowieka – są  dość istotne, a także dramatyczne. Zrobiłem tutaj trzy swoje pierwsze filmy i właściwie czułem się obywatelem tego miasta. Z czasem nawet otrzymałem tu mieszkanie i ożeniłem się…  Mieszkałem we Wrocławiu dwa lata i niemal nie wychodziliśmy z wytwórni, bo było to miejsce, gdzie walczyliśmy o inne, artystyczne kino.

Henryk Boukołowski. Bożek i Zofia Marcinkowska jako Lucyna
w filmie "Nikt nie woła" w reż. Kazimierza Kutza
Wytwórnia Filmów Fabularnych powstała z powodów politycznych. Władzom zależało na tym, aby stworzyć coś nowego, oryginalnego, czego nie zrobili Niemcy. W tym czasie istniała już generacja młodych twórców, do której i ja należałem. W rezultacie ta prymitywnie wyposażona wytwórnia stała się inkubatorem polskiej szkoły filmowej, bo do niej właśnie wysyłano wszystkich debiutantów i młodych reżyserów. Miało to swoje zalety, bo znaleźliśmy się z dala od Łodzi i Warszawy, gdzie istniała już uporządkowana administracja i co za tym idzie – ścisła  kontrola. Natomiast myśmy się znaleźli w nieco poszerzonej sferze wolności. Mieszkaliśmy zazwyczaj w Wytwórni Filmowej, a dyrektor, który tę wytwórnię założył, był fantastycznym człowiekiem i lubił artystów. Miał misję stworzenia nam dobrych warunków do pracy. Można by napisać książkę o tym, że szkoła polska to właśnie Wrocław.

Swój pierwszy film: „Krzyż walecznych nakręcił Pan we Wrocławiu i to z wielkim sukcesem… A jak to było z „Nikt nie woła”?

Pisano, że jest to zupełnie nowy głos w kinie polskim, że pojawił się nurt plebejski, opowiedziany w formule estetycznej odległej od filmów związanych z wojną.

Po tak udanym debiucie myślałem o zrealizowaniu filmu, jakiego jeszcze nikt nie zrobił. Sięgnąłem ponownie do prozy Józefa Hena. Tym razem była to książka, która miała wielkie kłopoty z cenzurą, ponieważ opisywała los polskich Żydów w Rosji, ich gehennę wojenną, łącznie z tym, że nie przyjmowano ich do Armii Andersa. Przede wszystkim zaś Hen opisał własne życie i swoją pierwszą miłość. A myśmy z Jerzym Wójcikiem, w tajemnicy, niejako oszukując wszystkich, wykorzystali tylko ów wątek miłosny i przenieśli akcję na Ziemie Zachodnie. Pokazaliśmy, jak puste poniemieckie miasta zalewa polski żywioł, przeważnie plebejusze. I na tym tle spotykają się moi bohaterowie przeżywający pierwszą miłość.

Od lewej: Barbara Kraftówna, Henryk Bukołowski, Zofia Marcinkowska 
Przesłanie filmu miało być takie, że oto na tych ziemiach rodzi się nowe życie. Jednocześnie jest to film o trudnej miłości, ponieważ główny bohater był pokiereszowany przez wojnę: był człowiekiem, który strzelał i zabijał. Natomiast dziewczyna miała w sobie niewinność. Tak więc młodzi ludzie spotykają się w tej obcej cywilizacji, wśród obcych ludzi.

Filmem tym nawiązywałem też do mojego ulubionego pisarza Stendhala, który był bardzo wnikliwym psychologiem miłości. Uważał, że miłość trzeba przeżyć do końca, a kto tego nie uczyni, pozostanie w pewnym sensie kaleką. Miłość jest najważniejsza i trzeba jej poświęcić wszystko. Pisarz nazywał to krystalizacją uczuć. I to jest właśnie film o krystalizacji uczuć, czyli o tym, jak bohaterowie męczą się z tą swoją pierwszą miłością. To bardzo trudne stworzyć drugiego człowieka, a także „być dla niego”...

Najistotniejsze było jednak to, że opowiadaliśmy o tym zupełnie innym filmowym językiem. Uważałem wówczas, że nadeszła pora, aby znaleźć własny, oryginalny język, który różniłby się od języka dotychczas zrealizowanych polskich filmów. Nasze kino było wówczas kinem literackim, adaptacyjnym i stosowało techniki opowiadania właściwe literaturze. My natomiast postawiliśmy na obraz i dźwięk. Zależało nam, aby odmienić sposób opowiadania – wrócić do obrazu.

Obraz to niezwykle  piękny, wysmakowany formalnie i nowoczesny w sposobie narracji. Kojarzył mi się z filmami Roberta Bressona.  A jednak został bardzo źle potraktowany przez komunistyczne władze…

Film wstrząsnął wszystkimi, również politykami, do tego stopnia, że napiętnowano go za tzw. formalizm. A to była po prostu nowa fala, którą już się czuło w powietrzu. W moim odczuciu jest to pierwszy film egzystencjalny. Ale wówczas nikt nie był na to przygotowany. Wszyscy żyli polskim kinem wojennym oraz problematyką akowsko – rozliczeniową. Atakując mnie podnoszono, że co innego zatwierdziła komisja, która zezwoliła na realizację filmu. Nawet moi zwierzchnicy w Zespole – Andrzej Wajda, Jerzy Kawalerowicz, Tadeusz Konwicki - także byli zaskoczeni.

 Jak Pan sobie poradził z tymi wszystkimi konsekwencjami?

Miałem wówczas  niespełna trzydzieści lat i uważałem, że mam obowiązek się zbuntować. Przede wszystkim przeciwko sobie samemu, by poznać własne granice. Cierpienie, które przeżyłem w związku z tym filmem, pozwoliło mi poznać własną miarę. Oceniając to z perspektywy czasu, sądzę, że chodziło o to, aby zniszczyć tę falę `56 roku – ukrócić wolność i rozpasanie artystów. A ponieważ byłem młodym człowiekiem, za którym nikt nie stał, który nie miał swego środowiska i nie należał do partii komunistycznej, toteż stałem się łatwym celem ataków. Chciano mi nawet odebrać prawo do wykonywania zawodu albo przesunąć na kilka lat do roli asystenta. Ponadto partia wydała zakaz mojej współpracy z Jerzym Wójcikiem. Dzięki temu filmowi jednak powstało potem wiele polskich filmów, w których był operatorem. Więc praca nad „Nikt nie woła” również jemu wyszła na dobre.

Poza tym wyrażano się o mnie bardzo źle i wynajmowano wielu mądrych ludzi, aby ten film krytykowali. Jednak krytyka nie dysponowała odpowiednim językiem na opisanie tego zjawiska. Zresztą krytycy także byli przestraszeni, bo byli karierowiczami i obawiali się kłopotów. Film miał zakaz wywozu za granicę, a w Polsce prawie nikt go nie widział. Dopiero po roku, po skrótach i poprawkach, powstały dwie kopie, które i tak nie znalazły się w szerszym rozpowszechnianiu. A jednak gdybym tego filmu nie zrobił, to nie powstałyby również inne moje filmy, bo właśnie wtedy wypracowałem własny język.

Na tym filmie uczono się w szkole filmowej. Teraz, kiedy został odnowiony cyfrowo, odzyskał swoją urodę i święci ponowne narodziny.

Nikt nie woła - scena zbiorowa, pierwsze ujęcie filmu
Film ma nie tylko nowoczesną narrację, ale również oryginalną muzykę, której kompozytorem jest nie kto inny, tylko Wojciech Kilar…

Kilar był wtedy nikomu nieznanym kompozytorem, który właśnie wrócił ze stypendium w Paryżu. Poleciła mi go moja znajoma muzykolog, która go znała i ceniła. Wojtek był wtedy bardzo zbuntowanym i nowoczesnym kompozytorem, tworzącym dzieła atonalne, ale zarazem był też kinomanem, toteż świetnie się nadawał. Był to początek naszej współpracy, która trwała bardzo długo.

Teraz atmosfera wokół Pańskiego filmu jest zupełnie inna. Podobno Bystrzyca Kłodzka, w której kręcone były zdjęcia, chciałaby wręcz Pana i film promować.

Kiedy pojechałem do Bystrzycy Kłodzkiej, aby pokazać ten film, pani burmistrz przyznała mi honorowe obywatelstwo, bo uznano mnie za promotora tego miasta. Utrwalono nawet moją podobiznę, która zawiśnie w Ratuszu. Mało tego, padła propozycja, aby raz do roku organizować specjalną uroczystość pod hasłem ”Przyjaciele Bystrzycy Kłodzkiej”. Będę patronował jednoosobowej kapitule i mam prawo zaprosić w przyszłym roku znanego artystę (prawdopodobnie będzie to Janusz Gajos), któremu poświęcone będzie całodzienne spotkanie. Z  kolei on przywiezie ze sobą coś, co uzna w swoim dorobku za najważniejsze, niezwykłe, czym zechce się podzielić z uczestnikami. A w kolejnym roku to on zaprosi kogoś nie mniej wybitnego, kto będzie związany z polską szkołą filmową.

W tym wszystkim chodzi o to, aby wokół miasta tworzyć pozytywną atmosferę, by młodzi ludzie, którzy stamtąd uciekają, dostrzegli wartości i zaczęli się z miastem utożsamiać.

Tak więc owoce ponownych narodzin mojego filmu będą obfite. Dla mnie jest to zwycięstwo po latach i powrót na stare śmieci.

Jakie to uczucie – przyjechać po latach do Wrocławia na premierę swojego ważnego, zrealizowanego tutaj filmu?

Wspaniałe! Teraz to jest inne miasto. Ale i wtedy, w latach sześćdziesiątych, było cudowne – rozpustne i dzikie. Fantastyczne! Przeżyłem tu dużo niesłychanie dobrych rzeczy. Przede wszystkim jednak dzięki temu, że znalazłem się we wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych, stałem się tym, kim jestem.

Dziękuję za rozmowę.

 Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline 7 grudnia 2015 r.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wydarzenia w Muzeum Narodowym i oddziałach 22-24.11.2024

Muzeum Narodowe we Wrocławiu zaprasza w nadchodzący weekend na dwa wykłady – dra Dariusz Galewskiego o sztuce bizantyjskiej (w ramach cyklu ...

Popularne posty