Tytuł bloga powstał z inspiracji prozą Brunona Schulza, w której wielokrotnie, w różnych kontekstach, pada to tajemniczo brzmiące słowo, znaczące o wiele więcej niż „składniki”, bo mające rangę metafory, symbolu…
Kulturalne Ingrediencje nie jest blogiem monotematycznym, np. książkowym czy filmowym. Łączę w nim wszystkie moje pasje w jedną całość. Znajdują się tu teksty dotyczące literatury, filmu, muzyki i sztuk plastycznych. Ponadto rozmowy z artystami i własne zapiski.To także moje archiwum.
sobota, 23 czerwca 2018
"Zimna wojna": Polskie "Parasolki z Cherbourga" z historią w tle /recenzja filmu/
Zimna wojna" byłaby banalna, gdyby nie piękne zdjęcia - ta jakaś niezwykła prawda obrazu. Piękne są nie tylko czarno-białe obrazy ukazujące ludzi, ale także przyrodę, ruiny, a nawet błoto. Nieśpieszny rytm narracji pozwala je kontemplować, pozostawiając miejsce na refleksję. Znakomity okazał się też pomysł spięcia całego filmu muzycznym leimotiwem - to takie polskie "Parasolki z Cherbourga".
Oglądając najnowszy, nagrodzony Złotą Palmą w Cannes, film Pawła Pawlikowskiego, skonstatowałam, że istotny wpływ na odbiór dzieła sztuki mają nasze osobiste doświadczenia. Zobaczyłam mianowicie (w jakimś stopniu) ten obraz w kontekście czytanego ostatnio "Dziennika 1957-1958" Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, w którym pisze on m.in. o trudnościach życia emigranta, ale ożyły także - pod wpływem muzyki - czasy mojego dzieciństwa. Umiałam wówczas na pamięć utwory Mazowsza, bo stale je słyszałam w radiu i na płytach rodziców. I oczywiście śpiewałam je komu tylko się dało :-) Cała ścieżka dźwiękowa filmu, a przede wszystkim jego muzyczny leitmotyw: piosenka "Dwa serduszka, cztery oczy", stanowią niejako dźwiękową opowieść. Bez nich byłby to inny film. Ta ludowa piosenka o "zakazanej" miłości, która trwa "póki się żyje", przewija się przez cały film w różnych aranżacjach, ukazując upływ czasu, a zarazem niosąc oczywiste przesłanie o sile miłości.
Pawlikowski opowiada tę melodramatyczną historię miłosną, rozgrywającą się w latach 50. i 60., osadzając ją w realiach powojennej, komunistycznej Polski, choć jest w filmie także epizod paryski, berliński i jugosłowiański. W czasach zimnej wojny, zdaje się mówić, miłość nie ma szans na happy and, ale czy to nie jest uproszczenie...
Agata Kulesza i Tomasz Kot w filmie "Zimna wojna"
Akcja filmu rozpoczyna się zimą 1949 roku. W hasłach komunistycznej propagandy Polska stała się "krajem robotników i chłopów", toteż dwoje przedwojennych inteligentów: Irena Bielecka (Agata Kulesza) i Wiktor Warski (Tomasz Kot) przemierza polskie wsie i rejestruje ludowe pieśni. Wzorowani są na postaciach Tadeusza Sygietyńskiego i Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej, twórców Mazowsza. Ich zespół nosi zresztą znaczącą nazwę: Mazurek. Artystom towarzyszy "opiekun ideologiczny", czyli "wtyczka" SB, Lech Kaczmarek (Borys Szyc). Paradoksalnie, to on ma wątpliwości, czy cała ta akcja nagrywania "prymitywnych", jak sam je określa, piosenek, ma sens. Kiedy zatrzymują się na chwilę w ruinach kościoła, Kaczmarek żegna się odruchowo, gdy dostrzega wzrok Madonny - wspaniałego fresku, po którym zostały tylko oczy i fragment twarzy. Nieistniejąca kopuła kościoła, który powróci z całą mocą w ostatniej scenie filmu, każe patrzeć wprost na niebo. Ruina symbolizuje "nowe czasy", w których religia i tradycja zostały zniszczone, podobnie jak w filmie Andrieja Zwiagincewa: "Lewiatan".
Tomasz Kot i Borys Szyc w filmie "Zimna wojna"
Podczas przesłuchań kandydatów do zespołu pojawia się młoda dziewczyna, Zula Lichoń (Joanna Kulig), która nie wyróżnia się wprawdzie talentem czy urodą, ale spodoba się Wiktorowi Warskiemu i to zdecyduje o jej przyjęciu do zespołu i dalszej karierze. Przy okazji dowiadujemy się, że kierownik administracyjny Mazurka - Lech Kaczmarek (do tej pory kierowca) - doskonale orientuje się w przeszłości wszystkich członków zespołu i potrafi tę wiedzę wykorzystać. Mazurek odnosi niezwykły sukces, co oznacza możliwość występów zagranicznych, oczywiście, początkowo w bloku sowieckim.
kadr z filmu: występ zespołu pod portretem Stalina
Wiktor wykorzystuje ten fakt, aby podczas pobytu w Berlinie przejść na zachodnią stronę. Zula waha się i nie decyduje się na emigrację. Spotykają się po latach w Paryżu - nadal się kochają, ale choć bez siebie żyć nie mogą, nie są również w stanie być razem. Ich dramatyczne rozstania i powroty znaczą kolejne wersje piosenki "Dwa serduszka", które zmieniają się wraz z sytuacją, w jakiej znajdują się bohaterowie.
Joanna Kulig w filmie "Zimna wojna"
W finale, w ostatniej, romantycznej scenie filmu, rozgrywającej się w ruinach starego kościoła, tego samego, który widzieliśmy na początku, biorą "ślub", przysięgając sobie wierność aż po grób, po czym siadają na ławeczce i czekają na śmierć. "Chodźmy na drugą stronę, stamtąd widok jest lepszy" - mówi na koniec bohaterka i oczywiście brzmi to jak przesłanie. Budzi ono jednak mój opór, a to dlatego, że postaci głównych bohaterów szeleszczą nieco papierem. Może dlatego, że tragiczne losy ich związku składa się na karb "zimnej wojny", odejmując im tym samym podmiotowość. Przywołany przeze mnie na początku Herling-Grudziński jest najlepszym przykładem tragizmu ludzkich losów uwikłanych w trudną polską historię. Emigracja, samobójcza śmierć pierwszej żony, samotność, mimo posiadania rodziny, tłumiona tęsknota - wszystko to złożyło się na ten tragiczny los. Nie znajdziesz tam banału, czego nie można powiedzieć o filmie Pawlikowskiego. Wymowa ostatniej sceny - mocno niechrześcijańska, a nawet obrazoburcza. Bohaterowie zbierają z ołtarza (przy którym ślubowali sobie miłość) środki nasenne i połykają je niczym hostię... Nic dziwnego, że Pawlikowskiego usunięto kiedyś ze szkoły katolickiej...
Joanna Kulig i Tomasz Kot w filmie "Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego
"Zimna wojna" byłaby może zupełnie banalna, gdyby nie piękne zdjęcia - ta jakaś niezwykła prawda obrazu, która uderza od pierwszej sceny, kiedy obserwujemy w długiej sekwencji śpiewających i grających amatorów. Są źle ubrani, zabiedzeni, często bezzębni, a w ich muzyce jest piękno i prawda. "Dwa serduszka" śpiewa w filmie po raz pierwszy czarnowłosa dziewczynka, której twarz i surowy jeszcze, ale czysty głos pozostaje w pamięci. Piękne są nie tylko czarno-białe zdjęcia ludzi, ale także przyrody, ruin. Nieśpieszny rytm obrazów pozwala je kontemplować. W pewnym momencie przestaje się zauważać, że trawa nie jest zielona, a stroje Mazurka - kolorowe. Znamy taki sposób opowiadania o świecie z poprzedniego filmu Pawlikowskiego - "Idy", ale w "Zimnej wojnie" osiągnął, dzięki współpracy z Łukaszem Żalem, prawdziwe mistrzostwo. Sądzę, że właśnie obraz stanowi o wartości tego filmu. Chociaż... może to być także źródłem zarzutów, że forma ważniejsza jest od treści. Znakomity okazał się też pomysł spięcia całego filmu muzycznym leimotivem - to takie polskie "Parasolki z Cherbourga". Muzyka pozostaje z widzem najdłużej. Trzeba też zaznaczyć, że Joanna Kulig nie tylko gra, ale również znakomicie śpiewa. Nie jest to jednak film wybitny, czego można by się spodziewać po prestiżowej nagrodzie.
A dla mnie "Zimna wojna" to film o świecie, w którym się nie da żyć i jednocześnie, bez którego też nie ma życia. Romans jest tylko sposobem na mówienie o sprawach znacznie trudniejszych, dlatego moim zdaniem potraktowany został punktowo. Całość odebrałam właśnie tak metaforycznie. Pozdrowienia od Koronczarki z LC :)
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńA dla mnie "Zimna wojna" to film o świecie, w którym się nie da żyć i jednocześnie, bez którego też nie ma życia. Romans jest tylko sposobem na mówienie o sprawach znacznie trudniejszych, dlatego moim zdaniem potraktowany został punktowo. Całość odebrałam właśnie tak metaforycznie. Pozdrowienia od Koronczarki z LC :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz, Pani Aleksandro. Rzeczywiście tak jest: ilu widzów, tyle interpretacji. I całe szczęście, że nie ma jedynej "słusznej" :-)
OdpowiedzUsuń