prof. Krzysztof Grębski, zdjęcie z archiwum aktora |
Prof. Grębski podczas zajęć ze studentami, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
Na pytanie, w jaki sposób studenci PWST są przygotowywani do wykonywania zawodu, Profesor wspomina o stałej współpracy z Wrocławską Szkołą Filmową, mieszczącą się w dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych. Okazuje się, że mają tam swoje plany zdjęciowe, podczas których realizują dwie sceny z polskich filmów. Podczas gdy studenci Szkoły Filmowej uczą się operatorstwa, oświetlenia i udźwiękowienia filmu, przyszli aktorzy mają szansę nauczyć się grać do kamery.
Próba I roku PWST, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
O przyszłości decydują marzenia /wywiad/
Rada bym dowiedzieć się więcej o zawodowej drodze prof. Grębskiego, proszę więc o chwilę rozmowy. Zaczynam od standardowego:Dlaczego został Pan aktorem?
Krzysztof Grębski: Od czasów przedszkolnych śpiewałem piosenki i lubiłem występować. Kiedy zostałem wyróżniony w konkursie czytania baśni, zrozumiałem, że umiem sprawić, aby mnie słuchano i że to się podoba. Wtedy właśnie uwierzyłem w siebie. A potem sukcesywnie – przez okres szkoły podstawowej i liceum - niezmiennie udzielałem się teatralnie.
Skończyłem liceum ogólnokształcące w Orzyszu, dokąd rodzice się przeprowadzili, ale nigdy nie miałem kompleksu prowincji. Będąc dzieckiem odwiedzałem regularnie moich dziadków ze strony ojca (dziadek był profesorem Politechniki Warszawskiej) w stolicy, byłem więc oswojony z dużym miastem. Nie chodziliśmy wprawdzie zbyt często do teatrów, raczej odwiedzaliśmy muzea, ale poza tym babcia miała dużo pięknych książek i czasopism, które mi czytała. Była pełna sprzeczności: praktyczna, a zarazem romantyczna. Próbowała mi wyperswadować zawód aktora jako niepraktyczny. Z kolei babcia ze strony mamy mieszkała na wsi, niedaleko Bielska Podlaskiego i wyjazdy do niej są moim najpiękniejszym przeżyciem z dzieciństwa. Istniał więc rodzaj polaryzacji między naturą, którą kochałem (zapach wsi, ziemi, siana, zboża, lasu, kwiatów…) a kulturą dużego miasta, również pociągającą. Ostatecznie zdecydowałem, że pojadę do szkoły teatralnej do Wrocławia, ponieważ mieszkała tam moja ciocia i wiedziałem, że jest tam Wydział Lalkarski. Chciałem się w ten sposób bardziej oddalić od domu i usamodzielnić. Kiedy teraz opowiadam o mojej drodze do aktorstwa młodym ludziom, to zawsze podkreślam, że to nie miejsce, w którym mieszkamy, tylko nasze marzenia decydują o przyszłości.
Mistrz i uczeń – „Ile waży życie?”
Jan Dorman, Dziennik Teatralny |
A jacy byli Pańscy mistrzowie?
Moim największym mistrzem był Jan Dorman. Już podczas egzaminów wstępnych zaczarował mnie swoją osobowością. A później, kiedy przechodziłem kryzys i nie wierzyłem w siebie ani trochę, w związku z czym miałem po I roku studiów poważne problemy, właśnie on zaprosił mnie na warsztaty artystyczne. To było wielkie wyróżnienie! Nie zgłosiłem swojej kandydatury, bo nie śmiałem nawet pomyśleć, że zostanę wybrany. Tymczasem okazało się, że jestem w błędzie. To było jak podanie ręki. I od tego momentu wszystko się zmieniło. Dzięki niemu znowu uwierzyłem w siebie.
Jakim człowiekiem był Dorman? Co było w nim takiego szczególnego?
Był to człowiek, który w pewnym sensie „nie pasował” do naszych czasów. Swoją osobowością i sposobem bycia przypominał raczej przedstawiciela przedwojennej krakowskiej bohemy. Kiedy przychodził w środy na zajęcia, otwierał wahadłowe drzwi i odnosiło się wrażenie, że przybywa z innej rzeczywistości. To były lata osiemdziesiąte, więc kontestowaliśmy stan wojenny. Chodziliśmy np. ubrani jak hipisi czy punki, żeby się wyróżnić z szarego tłumu. On natomiast ubierał się w elegancki, czarny płaszcz, pod którym nosił czarną marynarkę z czarną aksamitką na tle białej koszuli… Siwe włosy spływały mu na kołnierz tego czarnego płaszcza, a do tego nosił kapelusz, laskę oraz skórzany sakwojaż. Stawał w drzwiach, uśmiechając się do nas, zawsze go oczekujących, a my wiedzieliśmy, że przyjechał z jakąś nową anegdotą, zazwyczaj bardzo inspirującą. Któregoś dnia (pamiętam to do dzisiaj) czekało nas około trzydziestu studentów z różnych lat i na jego widok ukłoniliśmy się w pas: „Ach, witaj Mistrzu!” – takie było zawsze powitanie. Uśmiechnął się, bo bardzo lubił takie objawy adoracji, po czym podszedł do stojącego z brzegu studenta i podając mu swoją walizkę, zapytał: „Proszę powiedzieć, ile to waży”. Student próbował oszacować wagę bagażu, ale Dorman wyrwał mu go, wypowiedział swoje eufemistyczne przekleństwo: „zupa pomidorowa”, po czym przekazał bagaż następnemu. Skutek był ten sam. Sytuacja powtarzała się wielokrotnie („zupa pomidorowa!”), aż wreszcie Dorman odebrał sakwojaż ostatniemu delikwentowi („zupa pomidorowa!”), zamknął z trzaskiem drzwi i zapadła głęboka cisza. Staliśmy bezradnie patrząc po sobie. Po chwili drzwi się otworzyły, wszedł Dorman i oznajmił: „Wiecie, ile to waży? To całe życie waży!” I w tym momencie zrozumieliśmy, jak głębokie może być słowo „waga”. Jan Dorman fascynował mnie swoimi opowieściami i tym, co mówił o teatrze i o życiu.
„Powiedz, że jestem”
To we mnie pozostało. Janowi Dormanowi zawdzięczam także pozostanie na studiach. Trzytygodniowe warsztaty podczas wakacji w 1985 r. zaowocowały stworzeniem jednego z najpiękniejszych spektakli, w których brałem udział: „Powiedz, że jestem” na podstawie prozy Hanny Krall. To historia żydowskiej dziewczynki, ukrywającej się w czasie wojny za szafą. Otóż zakochuje się ona w chłopcu, a właściwie w jego głosie, tak mocno, że kiedy opuszcza swoją kryjówkę, aby dłużej nie narażać rodziny, prosi mieszkającą tam koleżankę Polkę, żeby powiedziała temu chłopcu o jej istnieniu: „Powiedz mu tylko, że jestem, że jestem powiedz...”. W przedstawieniu tym zagrałem polskiego „szmalcownika”, który miał wydać Żydówkę. Obsadzając mnie w tej roli, Dorman przełamał przy tym mój schemat „miłego chłopca”. Kiedy pod koniec przedstawienia z ust dziewczyny padają słowa: „Powiedz mu tylko, że jestem”, przez chwilę słychać muzykę Gustawa Mahlera – jego I Symfonię D-dur "Tytan" - wstrząsającą, przepiękną… Odbywało się to przy zgaszonym na kilkadziesiąt sekund świetle. Podczas prób dziwiłem się trwającym tak długo ciemnościom, ale kiedy po słowach dziewczyny wszyscy ryczeliśmy w kulisach jak bobry, podobnie zresztą jak publiczność na widowni, zrozumiałem, co Dorman chciał w ten sposób osiągnąć. Otóż ludzie wstydzą się swoich wzruszeń, a dzięki temu mieli czas, aby wytrzeć łzy w ciemności. I od tego czasu wszystko się zmieniło w moim życiu. Uwierzyłem w siebie i ludzie także we mnie uwierzyli. Dorman pokazał mi sposób na teatr, na życie, na to, że ono waży – waży emocje.
Powiedz, że jestem..., 16 czerwca 1985, Encyklopedia teatru polskiego |
Hołd złożony Mistrzowi
Praca dydaktyczna
Domyślam się, że Pańska relacja z Janem Dormanem ma również wpływ na Pańską pedagogikę…
Istotnie, im bardziej oddalam się wiekowo od moich studentów, tym bardziej moje relacje z nimi stają się podobne do mojej więzi z Dormanem. Dzięki dystansowi bardziej empatycznie wczuwam się w ich emocje. Własne doświadczenia wpłynęły na uświadomienie sobie, że nie można nikogo zostawić bez pomocy, bo takie wyciągnięcie ręki bywa ratunkiem na całe życie. Dorman otaczał się młodymi ludźmi i czerpał z nich energię, młodość, spontaniczność. Sam dawał piękne doświadczenie, nie ukrywając bynajmniej, że ta wymiana jest obopólna. Pamięć o tym sprawia , że dzisiaj podchodzę do studentów bardziej troskliwie i z większą uwagą.
Jak to się stało, że został Pan pedagogiem na swojej uczelni?
Już na IV roku otrzymałem od Wiesława Hejno – ówczesnego dziekana - propozycję asystentury na dwóch przedmiotach. Pomyślałem wtedy, że to wspaniała nagroda za te wszystkie kłopoty, które mi towarzyszyły przez pierwsze lata studiów. Dostałem także – zupełnie niespodziewanie – propozycję pracy w redakcji radiowej od pani Heleny Małachowskiej. Piękna była ta jej wiara w moje możliwości. Jednak nie mogłem skorzystać z tej kuszącej oferty, ponieważ miałem w szkole zbyt wiele godzin i próby w teatrze od rana do nocy.
Aktor i lektor
Jest Pan również popularnym lektorem i aktorem dubbingowym. Skąd takie zainteresowania?
Powróciłem do mikrofonu zupełnie boczną drogą, bo za sprawą prof. Ryszarda Łukaszewicza, we Wrocławskiej Szkole Przyszłości. Tak oto trafiłem na człowieka, który ma piękną i bogatą duszę. Zorganizował wówczas w przedszkolu występ teatralny, w którym zagrałem wraz z koleżanką Anią Kramarczyk i w konsekwencji dostałem propozycję udźwiękowienia filmu, który na potrzeby szkoły robił jego syn, Rafał. Nagranie powstało w Studio HAGI Film Wideo we Wrocławiu i w ten sposób zostawiłem swój ślad, od którego wszystko się zaczęło. Później otrzymałem propozycję, aby przeczytać dialogi w filmie fabularnym. Początkowo przychodziło mi to z wielkim trudem (półtoragodzinny film czytałem trzy godziny!), ale realizatorzy nie stracili wiary we mnie i po jakimś czasie znów mnie zaprosili. Tym razem poszło lepiej. A później były audiobooki, programy edukacyjne dla dzieci, prezentacje, reklamy etc. Do dzisiaj czytam filmy jako lektor. Doszło do tego, że zaaranżowałem w swoim domu studio nagrań, kupując sprzęt dobrej jakości. Największą frajdę daje mi czytanie filmów i robienie dubbingu. Kiedy siedzę przy małej lampce i czytam, to rozkoszuję się panującą ciszą i spokojem – jakby czas się zatrzymał… Bardzo lubię także pracować przy dubbingach, gdzie mogę się zaprezentować aktorsko, co jest niezmiernie trudnym zadaniem.
Poza pracą w Teatrze Lalek we Wrocławiu, od wielu lat jest Pan również aktorem Teatru Komedia…
Tak. Zaczęło się od zastępstwa za Pawła Okońskiego w „Szalonych nożyczkach” w 2002 roku i od tego czasu regularnie z nimi współpracuję. Z wyboru bliższa mi jest sztuka kreowania poprzez lalkę, formę plastyczną i zawartą się w niej metaforę, ale pewna część mnie, ta z dzieciństwa, to urodzony komik. Tak oto spełniło się moje kolejne marzenie. Zagrać dobrze komedię jest piekielnie trudno! Każdy gest, pointa muszą być precyzyjnie wyprowadzone. Jednocześnie jest to piękna przygoda, bo w Teatrze Komedia spotykają się aktorzy z Teatru Współczesnego, T. Polskiego i T. Lalek, a nawet ci, którzy ukończyli wprawdzie szkołę teatralną, ale nie pracują w zawodzie. W ten sposób tworzy się płaszczyzna dająca szansę na współegzystowanie ze sobą całego środowiska teatralnego Wrocławia, i nie tylko Wrocławia!
Krzysztof Grębski (klęczy) w spektaklu Teatru Komedii "Rodzina Kerwoodów", prasowe |
Istotne pytania
Czy ma Pan jakąś ulubioną rolę albo spektakl?
Moim kamieniem milowym pozostanie spektakl „Powiedz, że jestem” Jana Dormana. Już wtedy z moim kolegą Markiem Tatko poczuliśmy, że nie zagramy już w niczym piękniejszym... Pamięć tamtej emocji pozostawia nasz osąd ciągle aktualnym. Wszystko, co się później wydarzyło, było wariacją na temat tego jednego wrażenia i wspomnienia tego przedstawienia.
Są jednak spektakle, które niezmiernie cenię. Lubię epizody, takie jak rola Marka Webstera w „Przyjaznych duszach” w Teatrze Komedia. Lubię także rolę Cara Gawryło w „Koniku Garbusku”, którego premiera odbyła się dwadzieścia trzy lata temu w Teatrze Lalek, a jednak ciągle to gramy. Każde nowe zadanie jest wyzwaniem, wielką niewiadomą. W jaki sposób wypełnię sobą tę przestrzeń myśli reżysera, myśli autora? W jaki sposób nastąpi koegzystencja tych trzech planów, trzech wyobrażeń? I co takiego powstanie na scenie? Czy to będzie bliskie mnie samemu..?
Sądzę, że to dobre pytania dla każdego z nas. Powinniśmy je sobie zadawać nieustannie w kontaktach z ludźmi. Pozostawiam więc z nimi naszych Czytelników i zachęcam do refleksji.
Dziękuję za rozmowę.
Prof. Krzysztof Grębski użycza swego głosu lektor filmowy i aktor dubbingowy, m.in. we „Włatcy móch” oraz jako lektor w „Cesarzowej” Yimou Zhanga
Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Nowej Ery, na podstronie Konkursu Ojczyzny Polszczyzny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz