poniedziałek, 28 maja 2018

15. Millennium Docs Against Gravity - relacja z festiwalu

20 maja 2018 r. zakończył się 15. Millennium Docs Against Gravity Film Festival. Dla wrocławian, w tym dla mnie, była to 7. odsłona festiwalu filmów dokumentalnych. Jak co roku, udało mi się obejrzeć kilka znakomitych obrazów - pięknych i poruszających.



Z roku na rok festiwal jest bogatszy o ilość filmów oraz o dodatkowe atrakcje w postaci spotkań z twórcami, warsztaty, projekcje z wykorzystaniem nowych technologii. Często filmy stają się także pretekstem do dyskusji, wymiany myśli - nie tylko w kuluarach, ale także w postaci debat. Specjalnym adresatem festiwalu były w tym roku dzieci, dla których przygotowano nie tylko specjalny repertuar, ale również warsztaty.

Nie udało mi się obejrzeć wszystkich filmów, które sobie zaplanowałam, ani też uczestniczyć w spotkaniach, na których miałam ochotę zostać, ale i tak zobaczyłam 16 filmów, co - zważywszy, że festiwal trwał 10 dni - nie jest  liczbą małą. Jednak ważniejsze od cyfr są doznania, których doświadczyłam, refleksje, które się nasunęły, wymiana myśli z innymi widzami. Niektóre filmy tak mną wstrząsnęły, że nie mogłam już nic oglądać, bo trzeba było złapać oddech. Tak było m.in. w przypadku filmu pozornie skromnego: "Można kochać ziemniaki". Czasami opis filmu nie zapowiadał całego bogactwa znaczeń, a podczas projekcji pozorny banał zamieniał się w głębokie studium psychologiczno-socjologiczne, jak to było w przypadku "Współczesnego mężczyzny", o którym już pisałam. Niektóre filmy przerażały pesymistycznym oglądem świata, który zdaje się zmierzać donikąd ("Genesis 2.0"), inne poruszały problemami społecznymi ("Eldorado", "Rok nadziei"). Wszystkie niemal ukazywały niezmiernie ciekawe i skomplikowane ludzkie portrety, które głęboko poruszały. Takim filmem był bez wątpienia "Lubow - miłość po rosyjsku" czy portrety artystów, m.in. "Graces Jones" czy Charlie Siema, a już bodaj najbardziej - opowieść o Michale Waszyńskim ("Książę i dybuk"). Trzeba bowiem dodać, że w większości przypadków interesująca opowieść była zarazem znakomitym artystycznie kinem.

Moja relacja z festiwalu będzie, jak co roku, subiektywna, co w moim odczuciu jest raczej zaletą, nie wadą :-)
Opowiem o filmach, które zrobiły na mnie największe wrażenie, bo przy tej okazji będę miała możliwość choć trochę zrozumieć, dlaczego tak się stało.

"Można kochać ziemniaki": opowieść o rodzinnych traumach


Filmem, który ogromnie mnie poruszył, był dokument holenderskiej reżyserki Aliony van der Horst: "Można kochać ziemniaki". Podczas 9. odsłony festiwalu mieliśmy okazję zobaczyć inny jej interesujący film: "Wodne dzieci". Tym razem jest to obraz bardzo osobisty. Reżyserka, córka Rosjanki i Holendra, urodzona w Moskwie i znakomicie władająca rosyjskim, przyjeżdża na wieś, gdzie urodziła się jej matka, aby zrozumieć jej trudną, bolesną historię. Matka jest wówczas po wylewie i nie może już opowiedzieć o sobie, ponieważ utraciła zdolność mówienia. Nie jest to zresztą pierwsza wizyta w tym miejscu, o czym świadczy pewna zażyłość z kuzynostwem, a także nagranie wspomnienia babki, które udało się Alionie zarejestrować przed laty.

siostry pod jabłonią - jak z Czechowa, w środku matka reżyserki
Niektóre siostry matki już nie żyją, jedna w ogóle nie chce się spotkać z siostrzenicą, o czym mówi otwarcie w rozmowie telefonicznej. Wszystkie wyparły wspomnienia z przeszłości i nie chcą o niej mówić lub mówią komunały, chwaląc Stalina. Babka jako jedyna opowiada o straszliwym głodzie tuż po wojnie, o ciężkiej całodniowej pracy w kołchozie, którą musiała wykonywać, choć w tym czasie umierały jej dzieci. Wspomina także męża - alkoholika, który po powrocie z wojny pił notorycznie aż do śmierci.

fragm. animacji w filmie

Reżyserka cierpliwie namawia krewnych, aby opowiedzieli swoje historie, ogląda nieliczne zachowane zdjęcia, przedmioty (m.in. dziesiątki butów, które były w domu przechowywane z jakimś obsesyjnym uporem - po latach biedy, kiedy ich brakowało). Jak opowiedzieć historię rodziny, której opowiedzieć się nie da? Okazuje się, że to jest możliwe, jeśli się jest silnie zmotywowanym i konsekwentnym. Aliona jest właśnie taka. Ponadto wrażliwa, cierpliwa i empatyczna. A przy tym to uzdolniona artystka, która tka swoją opowieść z zachowanych strzępów wspomnień, z drobiazgów pozornie, a kiedy nie ma nic materialnego - wprowadza czarno-białe animacje Włocha Simone Massiego, przypominające poetyką filmy Lenicy. Pokazuje w nich swoją matkę jeszcze nienarodzoną, a już głodującą w łonie babki. Jej bezgłośny krzyk...

Znaczącą część tej historii "dopowiada" nieoczekiwania sama matka, kiedy to kuzynce Aliony udaje się odnaleźć jej listy do siostry. To właśnie ona wypowiada słowa, które stały się tytułem filmu: Można kochać ziemniaki, kiedy zaznało się straszliwego głodu. I oto ta, która uciekła przed ojcem, przed biedą i opresyjnym systemem aż do Holandii, na starość nieustannie wspomina swoją przeszłość: dzieciństwo, młodość... Okazuje się, że nie można od tego uciec - od swojej przeszłości. W listach odsłania się ze swoimi myślami, choć nigdy dotąd o tym nie mówiła i starała się trudne doświadczenia wyprzeć z pamięci. Zrozumienie przeszłości staje się dla Aliony kluczem do zrozumienia matki, a w konsekwencji - siebie samej.

Aliona z ciotką, kadr z filmu

Jest w tym filmie piękna scena, w której ojciec Aliony opiekuje się przykutą do łóżka matką. Głaszcze ją czule po głowie i mówi do córki:

Wiesz, że właśnie teraz, kiedy stała się ode mnie zależna, zakochałem się w niej po raz drugi? Bo wcześnie była taka chłodna i nie lubiła dotyku...

Pointa filmu jest znacząca. Dom, w którym urodziły się i dorastały siostry, dziedziczy jeden z kuzynów, który wraz z synem dobudowuje do niego nowy budynek. Wygląda to dość cudacznie, ale solidnie. Aliona chwali ich za ten wysiłek. Idzie nowe.

scena z butami
"Można kochać ziemniaki" jest filmem bolesnym - o tym, jak trudne może być życie w opresyjnym systemie, w owym "tu i teraz", którego sobie przecież nie wybieramy. A jednak w obrazach domu i jego otoczenia, a także na starej czarno-białej fotografii, na której siostry stoją w cieniu wielkiej jabłoni, tej grozy nie widać. Siostry bardziej przypominają postacie z "Wiśniowego sadu" Czechowa, aniżeli ofiary stalinowskich opresji czy rodzinnych traum. Jest w tym filmie wiele ciepła, a nawet poezji, które stanowią rodzaj przeciwwagi i pozwalają kontemplować niełatwe przecież ludzkie losy.

rodzinny dom matki Aliony



trailer filmu


"Książę i dybuk". Michała Waszyńskiego życie w filmie

Chociaż film Elwiry Niewiery i Piotra Rosołowskiego jest próbą zrekonstruowania biografii jednego z najbardziej znanych reżyserów dwudziestolecia międzywojennego, to jednak na tym nie wyczerpuje się ta ekscytująca opowieść. 
To także film o roli kina, które nie tylko "jest snem", ale utrwala ludzkie twarze, historie, a nawet chwile ulotne. To również opowieść o tym, że od siebie uciec nie można. 

Michał Waszyński, kadr z filmu :Książę i dybuk"

Konstrukcja filmu "Książę i dybuk" wywołuje skojarzenia z "Obywatelem Kane" Orsona Wellesa i nie sądzę, aby było to przypadkowe, ponieważ nie ma w tym dokumencie nic przypadkowego - to precyzyjnie skonstruowana opowieść o wieloznacznym przesłaniu. Rozpoczyna ją, jak we wspomnianym arcydziele Wellesa, fragment kroniki filmowej, z którego dowiadujemy się, że zmarł książę Michael Waszynsky i że został pochowany z honorami w rodzinnym grobowcu włoskich arystokratów. Od członków rodziny Dikeman zaczynają autorzy filmu swoje  hm.., śledztwo. I podobnie jak w "Obywatelu Kane", niczego prawdziwego się o swoim bohaterze nie dowiadują. Bohater jest i pozostaje tajemnicą.
"Nawet człowiek nie wie nic o sobie - pisze Gustaw Herling-Grudziński w wydanym ostatnio "Dzienniku 1957-1958" - i wystarczy, że stanie przed lustrem, by zacząć mieć wątpliwości". Charakterystyczne, że Waszyński także prowadzi dziennik - to jego lustro.

Waszyński, ostatni po prawej, obok Orsona Wellesa, podczas kręcenia "Otella"

Rozmówców, którzy próbują nam coś powiedzieć o Waszyńskim, jest wielu. Włoscy arystokraci twierdzą, że był księciem, a wskazywały na to jego maniery i elegancja. Od operatora pracującego z Wellesem przy "Otellu" dowiadujemy się, że Waszyński współpracował przy tym filmie, ale co tam robił poza tym, że grał z nim w karty - nie pamięta. Jednym z ważniejszych narratorów jest prywatny kierowca, który wprowadza nas w klimat Rzymu lat 50., podobnie jak muzyka Nino Roty i obrazy ulic, ludzi, nocnych klubów.
"Nigdy nie mówiło się o przeszłości" - podkreśla. A przecież wiemy, że reżyser ją posiadał, i to bardzo bogatą!

Film jako "druga realność"

Zmiana realiów - cofamy się w czasie i widzimy Warszawę końca lat 20. ubiegłego wieku, kiedy to nieznany nikomu młody człowiek realizuje swój pierwszy film. Zachowały się archiwalne zapisy, do których dotarli twórcy filmu i oto widzimy naszego bohatera, który nieco piskliwym głosem deklaruje, że robi to, co kocha. Dodaje też może banalnie dziś brzmiące słowa o magii kina, o tym, że film to, jak się wyraża, to "druga realność".
Patrząc na życie Waszyńskiego w pewnej perspektywie odnosimy wrażenie, iż słowa te trafiają w sedno - jego życie to niekończący się film, w którym wszystko jest możliwe i wszystko jest fantazją, ekscytującą fantazją.
Mosze Waks, skromny chłopiec z małego miasteczka na Wschodzie, może zamienić się we wziętego reżysera, bon vivanta, w księcia, producenta filmowego, który za miliony (cudzych) dolarów buduje w Hiszpanii "drugi Rzym", aby sfilmować upadek Wiecznego Miasta, a potem znika bez śladu i konsekwencji...

"Dybuk" w reż M. Waszyńskiego

Po raz pierwszy ucieka z Kowla, bo czuje się odrzucony przez innego żydowskiego chłopca. Do tego wątku powraca obsesyjnie przez całe życie, zarówno w dzienniku, jak też w swoim słynnym filmie "Dybuk", a wreszcie w życiu - kiedy każe kierowcy wozić się po całym mieście w poszukiwaniu dybuka... Wyjeżdżając z Kowla porzuca jednocześnie swoją żydowską tożsamość, nie tylko z powodu chłopca. Jedyny syn Mosze Waksa (prócz niego miał pięć czy sześć córek) jest homoseksualistą, a to wystarczający powód, aby uciec.

Książę Waszyński?

Kiedy pojawi się w Warszawie jako początkujący reżyser, jest już Michałem Waszyńskim - Polakiem wyznania rzymsko-katolickiego. Po przybyciu do Włoch wraz z armią Andersa (w której pełni głównie rolę operatora filmowego), mianuje się księciem i to także nikogo to nie zdziwi. Był miłym w obejściu, wiarygodnie zachowującym się człowiekiem. Bohater jego pierwszego włoskiego filmu pokazuje człowieka znikąd, który urodził się "dziś", jak sam powiada, i jest nim poniekąd sam Waszyński. Nie przyznaje się do tego, że odnosił w Polsce sukcesy jako reżyser. Woli grać rolę księcia, ewentualnie producenta - to robi lepsze wrażenie. Po wojnie życie wielu zaczyna się od nowa, więc nie budzi podejrzeń. Imponują poza tym jego powiązania z rodami arystokratycznymi, co zawdzięcza swojej żonie, zmarłej krótko po ślubie, ale chyba przede wszystkim temu, że znakomicie odgrywa rolę księcia.

Aby dotrzeć do prawdy o swoim bohaterze, twórcy filmu: Elwira Niewiera i Piotr Rosołowski, zjechali właściwie cały świat. Dotarli także do Kowla oraz do Tel Avivu, gdzie żyją dalsi krewni Waszyńskiego, którym udało się ujść zagładzie. Na zdjęciu zrobionym w 1922 roku w Kowlu widzimy młodego mężczyznę w towarzystwie kobiety, ale nie udaje się ustalić, kim ona jest: matką?

kadr z filmu "Książę i dybuk"
Starzy mieszkańcy Kowla rozpoznają zapisane na odwrocie prawdziwe nazwisko reżysera: Waks - to już jest jakiś trop. Podobnie - krewni w Tel Avivie. W Kowlu nie zachował się nawet cmentarz, a w pięknym, odnowionym budynku dawnej synagogi mieści się magazyn... Jeden z nielicznych ocalonych opowiada, że Niemcy spędzili tam kilkaset osób, w tym rodzinę bohatera filmu, z których nieomal wszyscy umierali w straszliwych męczarniach. Zapisanym na ścianach głosom ("Tyle cierpienia! Nikt nie stawia oporu. Nasze głosy wzywają Boga") towarzyszą utrwalone na taśmie filmowej ludzkie twarze... To częsty zabieg w tym filmie: obrazom opustoszałych miasteczek i cmentarzy odpowiada zapis utrwalony na taśmie filmowej: bawiące się dzieci, tętniące życiem miasteczka, cmentarze, gdzie spoczywają przodkowie.


Film - fresk naszych czasów


Wielką wartością filmu "Książę i dybuk" jest także i to, że rekonstruując los głównego bohatera, ukazują zarazem tamten miniony bezpowrotnie świat - żydowskie sztetle, przedwojenną Warszawę... To pokazuje, że film jest nie tylko ucieczką od rzeczywistości, ale także jej odbiciem, sugestywnym zapisem, rodzajem współczesnego fresku z Pompejów naszych czasów. 

Niezwykle poruszające był dla mnie obraz Warszawy z 1937 roku: poranek, służby porządkowe zmywają ulice, mleczarz rozwozi mleko w wielkich kadziach, gołębie podrywają się do lotu... Za chwilę ten świat przestanie istnieć...
Artyści pokazują jednocześnie, że także ów zapis bywa ulotny - taśma filmowa podlega destrukcji, stąd "rozmywające się" obrazy, utrwalone przypadkowe chwile: mały kotek w kieszeni płaszcza, Waszyński przechadzający się z papierosem brzegiem morza...

Dybuk


Zachowując chronologię wydarzeń, twórcy filmu inkrustują archiwalia nie tylko współczesnymi rozmowami o bohaterze, ale - od początku - wplatają weń sceny z "Dybuka" Waszyńskiego, traktując ten film jako rodzaj najbardziej osobistej wypowiedzi artystycznej reżysera. I choć twierdził on, kręcąc "Dybuka", że nie zna jidysz, swój intymny dziennik, będący zwięzłym komentarzem do wielu wydarzeń, pisze właśnie w tym języku.

"Dybuk" Waszyńskiego
Autorom filmu udało się stworzyć dzieło wybitne. Nie tylko opowiedzieli w sposób niebanalny historię tajemniczych losów Michała Waszyńskiego - samozwańczego księcia, hollywoodzkiego producenta, a zarazem jednego z najbardziej znanych i popularnych polskich reżyserów okresu dwudziestolecia międzywojennego. Próbowali dociec tajemnicy człowieka, który całe życie uciekał od swojej przeszłości i tożsamości w świat filmowych fantazji.


Michał Waszyński w swoim rzymskim mieszkaniu
Zachowując chronologię wydarzeń, twórcy filmu inkrustują archiwalia nie tylko współczesnymi rozmowami o bohaterze, ale - od początku - wplatają weń sceny z "Dybuka" Waszyńskiego, traktując ten film jako rodzaj najbardziej osobistej wypowiedzi artystycznej reżysera. I choć twierdził on, kręcąc "Dybuka", że nie zna jidysz, swój intymny dziennik, będący zwięzłym komentarzem do wielu wydarzeń, pisze właśnie w tym języku.

Jest to także film o roli kina, które nie tylko "jest snem", ale utrwala ludzkie twarze, historie, również chwile ulotne. To również opowieść o tym, że od siebie uciec nie można. 
Uroda tego filmu, precyzja montażu, dobór archiwaliów i zawarte w nim głębokie przemyślenia na temat "życia w sztuce" pozwalają na określenie go mianem wybitnego. Równie wybitny, jak podziwiany w ubiegłym roku "Dawson City - czas zatrzymany" Billa Morrisona.

"Książę i dybuk", trailer

"Twarze, plaże": o pamięci i przemijaniu


Niejako na antypodach tamtych sytuuje się film pary francuskich artystów: Agnes Vardy i  fotografa JR-a, zatytułowany "Twarze, plaże". Kino pogodne, a przy tym mądre i dające do myślenia.

Agnes Varda i JR, kadr z filmu "Twarze, plaże"
Pomysł na film przypomina "Dziennik z podróżyPiotra Stasika, którego bohaterem jest wybitny polski artysta fotografik, Tadeusz Rolke. We francuskim filmie wiekowa już, bo blisko 90-letnia, Varda wyrusza z 33-letnim artystą fotografii samochodem - ciemnią, by utrwalać w różnych miejscach Francji ludzkie oblicza. Fotografie ozdobią potem ściany, mury i inne mniej oczywiste miejsca, nadając im szczególne znaczenie. Przede wszystkim jednak to fotografowani ludzie nabierają nowego znaczenia, często ku ich zaskoczeniu, a nawet wzruszeniu. 

Varda jest często pomysłodawczynią tego, kto i gdzie ma był fotografowany, bo - jak się okazuje - w większości są to miejsca znane jej z młodości. Sama jest nie tylko kultową reżyserką, której filmy mieliśmy okazję oglądać na retrospektywie 80-letniej wówczas artystki, podczas festiwalu Nowe Horyzonty w 2006 roku, Varda jest również fotografem. Jeden z jej pięknych poetyckich filmów, które wówczas zaprezentowano, nosił tytuł "Plaże Agnes" i to do niego nawiązują "Twarze, plaże"


samotna kobieta na górniczym osiedlu ze swoją fotografią

Zanim jednak, dzięki obojgu artystom, ożyje opustoszałe osiedle i przywołani zostaną nieżyjący znajomi z przeszłości, odwiedzają oni umierające górnicze osiedle, które również już niebawem odejdzie w przeszłość. Filmują jedną z nielicznych mieszkanek - prostą kobietę, którą dotąd nikt się nie interesował i nie tylko wysłuchują jej historii, ale również robią jej ogromne zdjęcie, które następnie JR przyklei do muru jej domu. Kobieta ze wzruszenia nie może mówić, a kiedy artyści odjeżdżają, widzimy wiele fotografii nieżyjących już górników - niegdyś mieszkańców tego osiedla, na murach ich domostw. Są jak freski przedstawiające inny czas i inną cywilizację - piękna, poruszająca scena... Jest takich scen znacznie więcej, bo w istocie jest to film o pamięci i przemijaniu.

Znakomicie skomponowany kadr z pustym oknem w środku...
Właśnie dlatego, aby ocalić od zapomnienia, powstają zarówno owe fotografie, jak też sam film. Ale to nie wyczerpuje jego znaczeń. Dla mnie jest to także film o tworzeniu i o tym, że człowiek jest twórczy bez względu na wiek. Zderzenie młodości i starości jest w tym filmie źródłem humoru, ale także nawiązuje do relacji uczeń - mistrz. JR odnosi się do Vardy jak do partnerki, a czasami "zapomina", ile ona ma lat. Jest w filmie zabawna scena, kiedy fotograf wbiega krętymi schodkami na dość wysoką wieżę, podczas gdy Agnes Varda wspina się na nią z trudem i dochodzi do połowy jej wysokości. Po czym mówi żartem, że ten wysiłek jest równoważny tygodniowym ćwiczeniom. Podobnie żartuje, gdy JR pyta ją, czy nie bała się, gdy podczas wizyty u okulisty otrzymała zastrzyk w oko.

 Zawsze sobie w takich sytuacjach wyobrażam scenę z przecinaniem oka w filmie "Pies andaluzyjski" Bunuela - odpowiada. W porównaniu z nią mój zastrzyk to pikuś.


W "Plażach, twarzach" subtelny humor towarzyszy nam nieustannie, począwszy od czołówki, w której snuje się opowieść w stylu komedii omyłek - o tym, w jaki sposób artyści się nie poznali :-) Pozornie szorstki i zawsze schowany za okularami JR jest jednak ostatecznie kimś bliskim, kto - choć pozornie odmienny, bo młodszy o trzy pokolenia - jest jednak inicjatorem owego wspólnego projektu, dzięki któremu Varda uczestniczy w kolejnej, być może swojej ostatniej twórczej przygodzie. 

Agnes Varda
"Plaże, twarze" to nie tylko film o pamięci, jednakże w swojej podstawowej warstwie jest  zapisem współczesnego życia i próbą refleksji nad nim. Widzimy, jak radykalnie się ono zmieniło. Duży zakład pracy w coraz mniejszym stopniu jest miejscem, gdzie wszyscy się znają i tworzą układ wzajemnych relacji. Fotograf utrwala obie zmiany pracujące w fabryce w geście wyciągniętych rąk. Zdjęcia te również znajdą się na murach zakładu, nadając im szlachetny, ludzki wymiar. A przy okazji okaże się, że jeden z fotografowanych pracowników jest w pracy po raz ostatni. Daje to pretekst do rozmowy o tym, czym zajmie się na emeryturze. "Najpierw się wyśpię" - próbuje żartować mężczyzna, ale wcale się nie uśmiecha. Najwyraźniej nie ma pomysłu na życie na emeryturze i bardziej jest przestraszony niż ucieszony swoją nieoczekiwaną wolnością. To problem wielu ludzi.


fotografie na ścianie fabryki

Z kolei sfotografowana przez artystów kelnerka z ich ulubionej kawiarni przyciąga uwagę klientów, którzy robią sobie na tle jej powiększonego zdjęcia selfie. W rezultacie jej fotografie znajdą się powielone w internecie, co sprawi, że nagle nikomu nieznana skromna dziewczyna stanie się kimś rozpoznawalnym. Jej pryncypał ze zdumieniem kręci nad tym głową, a dzieci kelnerki są dumne z tego, że mam stała się sławna. O media, o tempora, chciałoby się wykrzyknąć. 


zdjęcie kelnerki

Uroczy i lekki jak pianka film obojga  tak różnych artystów opowiada o ludziach, o zmieniającym się świecie, o próbach zatrzymania czasu w fotografii i w filmowym kadrze. Jednocześnie w sposób nieomal niezauważalny, oglądając go, snujemy refleksje o pamięci i przemijaniu, a także o nas samych. Piękne, bezpretensjonalne, kameralne, a jednocześnie wielkie kino.


Agnes Varda i JR na tle jednego ze swoich zdjęć

W swojej relacji z 15. Millennium Docs Against Film Festival przyjrzałam się głębiej kilku filmom, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Zarówno ich problematyka, jak i forma artystyczna pozwalają dostrzec istotne problemy współczesnego człowieka w sposób daleki od banału, operujący metaforą i symbolem. To piękne, wartościowe kino, dajże widzowi wiele satysfakcji i niezapomnianych przeżyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kto otrzyma Nos Chopina podczas Millennium Docs Against Gravity Film Festival?

 12 wspaniałych filmów dokumentalnych o ludziach całkowicie oddanych sztuce, która zmienia nie tylko ich życie, ale fascynuje i porusza takż...

Popularne posty