Nic nie dorówna życiu pokornemu, nieświadomemu,
upartemu.
Paul Claudel
Mój Nikifor, plakat |
Film „Mój Nikifor” Krzysztofa
Krauzego i Joanny Kos-Krauze prowokuje do refleksji nad pytaniami fundamentalnymi:
„Kim jestem?”, „Po co żyję?”, „Ku czemu zmierzam?”...
Żyjemy w kulcie
sukcesu i „bycia Kimś”, ale co to tak naprawdę znaczy? I czy w ogóle coś
znaczy?
Krystyna Feldman w filmie Mój Nikifor
Tytułowy bohater
zdaje się być uosobieniem Nikogo, a jednak – paradoksalnie – staje się Kimś o
wiele bardziej niż ci, którzy nim pogardzają i uważają za żebraka i
nieudacznika.
Nikifor był nieślubnym dzieckiem, kaleką i analfabetą. Nie używał prawdziwego nazwiska. Sam
podpisywał swoje prace „NIKIFOR MALARZ – NIKIFOR ARTYSTA. Dopiero po wielu latach okazało się, że był
Łemkiem i prawdopodobnie nazywał się Epifan Drowniak. Był człowiekiem głębokiej
wiary i artystą z Bożej łaski. Od dzieciństwa chodził do cerkwi, a jego
malarstwo ma wiele wspólnego z tradycją cerkiewnych ikon.
Film Krauzego
ukazuje kilka ostatnich lat z życia malarza i nie ma bynajmniej ambicji
biograficznych. Postać Nikifora staje się tu pretekstem do rozważań nad
powołaniem artysty, ale i każdego człowieka.
Czym jest sztuka dla
Nikifora? Jest zapisem otaczającej go rzeczywistości, ale sięga poza nią samą,
zmierzając w stronę metafizyki i Transcendencji – do Boga. Ważna zdaje się być
postawa artysty wobec swojej pracy. Jest w niej wiele pokory, uporu, on sam nie
liczy się zupełnie. Prawie nie mówi, niewiele zajmują go sprawy doczesne,
pracuje nieomal zawsze, bez względu na okoliczności.
Nikifor (Krystyna Feldman), Marian Włosiński (Roman Garncarczyk)
Film ukazuje go w
zgrzebnych dekoracjach Polski lat 60: socjalistyczne hasła, proste teksty
piosenek Kasi Sobczyk („O mnie się nie martw!”) czy Ludmiły Jakubczak – cały
ten światek przywodzi raczej na myśl naiwne malarstwo niż materialną
rzeczywistość. Przed naszymi oczami przesuwają się statyczne „obrazki” małego miasta
odrealnionego nocą, kiedy błyszczy światłami na tle granatowego nieba.
Większość scen rozgrywa się we wnętrzach, ale prawdziwa rzeczywistość rodzi się
między ludźmi. Te, ledwo naszkicowane, realia zostają zresztą „unieważniona” w
końcowej sekwencji filmu i zastąpione rzeczywistością o cechach niezmiennych –
utrwaloną na obrazach Nikifora. Zanim to jednak nastąpi, zanim „oswoimy”
bohatera, autorzy filmu przywrócą nam zapomnianą nieco postać malarza „naiwnego”,
abyśmy – jak w biblijnej przypowieści – mogli rozpoznać w nim „swojego”
Nikifora.
Kiedy widzimy go po
raz pierwszy, patrzymy na niego oczami głównego bohatera – Mariana Włosińskiego
(w tej roli Roman Garncarczyk), to
znaczy prawie go nie dostrzegamy. Pod koniec filmu, gdy Nikifor umiera,
wzruszeni, ocieramy łzę, jakbyśmy stracili kogoś bliskiego... Pomiędzy tymi
scenami stajemy się świadkami przemiany, która zachodzi w życiu Włosińskiego.
Włosiński jest z
wykształcenia malarzem, ma jednak świadomość, że brak mu prawdziwego talentu.
Sam określa siebie ironicznie jako „plastyka na gwizdek”. Perspektywa kariery w
Krakowie nęci go przez chwilę, ale nie jest to typ karierowicza. Wtedy to w
jego życiu pojawia się Nikifor. Początkowo traktuje go jako niegroźnego
pomyleńca, który irytuje go i zarazem fascynuje swoją odmiennością. To nie jest
przypadek, że „wprowadza się” właśnie do jego pracowni, aby w niezwykłym
skupieniu całymi dniami malować. Właściwie prawie ze sobą nie rozmawiają, a
jednak tworzy się między nimi pełna napięcia więź. Odczuwa ją także rodzina
bohatera – żona i dwie córeczki. Jego milcząca obecność w tej rodzinie
przybiera jednak dramatyczne oblicze, kiedy okazuje się, że Nikifor jest
poważnie chory na gruźlicę. Ponieważ Włosiński nie potrafi czy też nie może
pozbyć się intruza, robi to za niego żona. Przegnany z pracowni, bez słowa
odchodzi. Nie buntuje się, bo doświadczenie wygnania jest obecne w jego życiu
od początku, ale nie znaczy to, że mu nie doskwiera, że nie boli. Film
subtelnie pokazuje, że jednak mu ono ciąży, kiedy w pięknie sfilmowanej przez Krzysztofa
Ptaka scenie widzimy jak ciężko opada na łóżko i nie ma nawet siły zdjąć butów.
Oznajmia też z goryczą, że nie będzie
już więcej malował... Trwa to jednak krótko, bo w następnej scenie widzimy go
podążającego w stronę miasteczka, żeby „zarobić na opał”.
Włosiński próbuje teraz „żyć normalnie”: kiedy spacerując z
córkami napotyka siedzącego na murku malarza, ucieka na drugą stronę ulicy, jak
się ucieka od swego przeznaczenia. Ale od swego przeznaczenia uciec się nie
da.... Rezygnuje z kariery, z wyjazdu do Krakowa, a nawet z rodziny. To nie są
racjonalne wybory i film nie próbuje nas o tym przekonać. Przeciwnie: prowokuje
do zastanowienia nad własnymi postawami, tak często odległymi od racjonalnych. Postawa tego, który „siebie ofiarowuje”
zracjonalizować się nie daje, ale przecież wiemy jak bardzo buduje ona
dającego, jak bardzo on się wtedy „staje”...
Trzeba w tym miejscu szczególnie podkreślić znakomitą kreację Krystyny Feldman. Mistrzyni epizodu, aktorka
charakterystyczna, która – można bez przesady powiedzieć – zagrała rolę swego
życia. Jest do Nikifora nie tylko łudząco podobna, ale przede wszystkim
stworzyła niezwykle bogaty portret malarza i człowieka. Bez niej
nie byłoby tego filmu w takim kształcie. Wiernie sekunduje jej Roman Garncarczyk, grający Romana Włosińskiego – ciepły, przekonujący i prawdziwy.
Krystyna Feldman jako Nikifor
W jakimś momencie Włosiński staje się postacią nieomal
ewangeliczną: opiekuje się chorym malarzem, tuła wraz z nim, zmusza go do
leczenia, nosi, myje mu nogi.
Najwyższy wymiar
sztuka zyskuje dopiero wtedy, kiedy uwalniamy się od swojego „ja”. (...) – wyjaśnia
w wywiadzie reżyser – Z trwogi jak to „ja” wypada w oczach świata, tracimy
intuicję, zaczynamy naśladować, przestajemy mówić własnym głosem. (...) Pełnię
sztuki osiąga się tą samą drogą jak pełnię człowieczeństwa. Tylko kiedy porzuci
się „ja”, można rozpoznać w drugim człowieku siebie samego.
Włosiński przechodzi duchową przemianę od „ja” do „nikt”, to
znaczy od „brać” do „dawać”; od egzystencji nieautentycznej, zniewolonej i
zaburzonej do życia w prawdzie, wolnego od presji innych. Taka postawa może się
wydawać heroiczna i zapewne taką jest. Autentyczne życie, wypełnione ciszą, w
której można usłyszeć głos własnego powołania, nie może być łatwe, ale czy
„pogoń za wiatrem” może przynieść człowiekowi radość spełnienia..?
kadr z filmu Mój Nikifor
Kiedy się to
wszystko staje, jesteśmy świadkami scen pięknych i „jasnych” – dosłownie i w
przenośni, scen niosących pociechę: wyjazdy za miasto, wystawa w Zachęcie,
ciepły humor towarzyszą nam już do końca filmu.
Nikifor nie zajmował
się promocją swojej twórczości, a jednak stał się jednym z najbardziej znanych
malarzy neoprymitywistów. Tak niewiele potrzebował ten artysta, aby wyczarować
świat pełen znakomitej linearnej formy i przepięknej kolorystyki – prosty i
skomplikowany zarazem. Świat utrwalony w jego obrazach odnajdziemy przede
wszystkim w końcowej sekwencji filmu, w przepięknych zdjęciach operatora
Krzysztofa Ptaka. Statyczne ujęcia Krynicy nocą i w czasie dnia, nieśpieszny,
służący refleksji rytm obrazów, zmienia się w finale w prawdziwą feerię barw i
niezwykłych treści. Widzimy w nich zawartą całą przebogatą wyobraźnię Nikifora,
czerpiącą z głębokiej wiary i – ostatecznie – zwycięską.
Imię Nikifor pochodzi od greckich słów: „nike” i „foros” –
„niosący zwycięstwo”...
rysunek Nikifora
A oto eleganccy święci spacerują wraz z kuracjuszami po
krynickim deptaku, widać domy i stacyjkę, suną dorożki. Pośród nich dominuje
duża sylwetka wykwintnego pana z pędzlem i akcesoriami do malowania. Jak na
płótnach starych mistrzów, patrzy on na nas i nie mamy wątpliwości, że jest to
autoportret artysty, prawdziwego artysty. A świat przed naszymi oczami, darowany
nam przez niego - to świat prawdziwy, piękny i harmonijny, w którym – wiemy
to z całą pewnością – bylibyśmy prawdziwie szczęśliwi.
Kadr z filmu "Mój Nikifor"
Mój Nikifor, trailer
Recenzja ukazała się pierwotnie w "Nowym Życiu" 2004/11, s. 9
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz