sobota, 30 grudnia 2017

Skarb Średzki ponownie w Muzeum Narodowym

Choć do "złotego pociągu" jeszcze nie dotarto, we wrocławskim Muzeum Narodowym od 1. października 2015 r. do 3 stycznia 2016 r. można podziwiać skarby już znalezione.

skarb średzki, prasowe
Jeden z najcenniejszych skarbów odnalezionych w Europie w XX w. będzie prezentowany w Muzeum Narodowym we Wrocławiu. Chodzi o Skarb Średzki, nazwany tak od miejscowości, w której został odnaleziony - Środy Śląskiej.  

Jak odnaleziono Skarb Średzki

złota korona ślubna, prasowe
W 1988 r., na podmiejskim wysypisku w Środzie Śląskiej, odnaleziono złote przedmioty, które trafiły tam wraz z ziemią i gruzem z prac rozbiórkowych na terenie Starego Miasta. Fragmenty tej części skarbu w 2005 r. odzyskali funkcjonariusze CBŚ w Olsztynie. Wydobywanie skarbów było rozłożone na lata. Tzw. Pierwszy Skarb odnaleziono w czerwcu 1985 roku, w trakcie prac budowlanych przy ulicy Daszyńskiego 14 w Środzie Śląskiej. Robotnicy natknęli się na gliniany garnek zawierający ok. 3700 monet. Archeolodzy stwierdzili, że są to srebrne grosze praskie, wybite za panowania Wacława II i Jana Luksemburskiego.


Trzy lata później, 24 maja 1988 r., w trakcie dalszych prac przy Daszyńskiego, ok. 15 m od miejsca znalezienia Pierwszego Skarbu, natknięto się na kolejne znalezisko. Tym razem były to złote klejnoty ozdobione szlachetnymi kamieniami - klejnoty koronne, 39 florenów i dukatów oraz 3924 srebrnych groszy praskich. Z powodu dużej wartości odnaleziony zespół nazwano Wielkim Skarbem. 

złote zawieszki, XII w., prasowe

Zabytki zwane Trzecim Skarbem to złoty orzeł stanowiący część odkrytej wcześniej korony oraz blisko 100 srebrnych groszy. Kosztowności te, po nieformalnych pertraktacjach z prywatnym kolekcjonerem, zostały w odkupione przez jeden z banków i przekazane Muzeum Regionalnemu w Środzie Śląskiej.

W XIV w. Środa Śląska leżała w granicach królestwa Czech i była dynamicznym oraz liczącym się ośrodkiem handlowym. Opierając się na zachowanych dokumentach z połowy XIV w. historycy ustalili, że skarb został prawdopodobnie zdeponowany u bankiera  Muscho (oboczna forma imienia Mojżesz). Potwierdza to również obecność wśród odnalezionych klejnotów złotego pierścienia - własności tegoż bankiera. Zdaniem historyków, prawdopodobnie skarb został ukryty przez żydowskiego bankiera w obliczu kolejnego pogromu Żydów, których obwiniano za sprowadzenie zarazy czarnej śmierci dziesiątkującej mieszkańców Europy.

Skarb przekazany został do zbiorów Muzeum Narodowego we Wrocławiu i po raz pierwszy pokazany tam w 1997 r. Następnie znalazł się, jako depozyt na ekspozycji w Środzie Śląskiej. Co roku Skarb prezentowany jest w Środzie Śląskiej od stycznia do końca września, natomiast we wrocławskim Muzeum Narodowym można go oglądać przez ostatnie trzy miesiące w roku.

Najcenniejsze w Skarbie Średzkim

zapona, prasowe

Najcenniejszym elementem części skarbu jest złota korona ślubna z XIV w. należąca prawdopodobnie do pierwszej żony Karola IV Luksemburskiego Blanki de Valois, która zmarła w 1348 r. Poszczególne segmenty klejnotu zdobione są trójlistnymi plakietami z barwną emalią i dużymi szafirami oraz mniejszymi granatami, akwamarynami, szmaragdami, spinelami, tektytami i perłami. Segmenty zwieńczone są figurami orłów trzymających w dziobach pierścienie i są połączone szpilami, z których każda zakończona jest kwiatonem.

"Skarbem w Skarbie" jest również  zapona, ozdobiona kameą z chalcedonu, z przedstawieniem orła. Zaponę zdobią również szlachetne kamienie - granty i szmaragdy. Ozdoba ta była wykorzystywana do spinania ceremonialnych płaszczy dworskich oraz szat koronacyjnych i liturgicznych.

Wśród innych elementów biżuterii są także dwie złote zawieszki z końca XII w., używane jako ozdoba głowy kobiecej oraz złote pierścienie i sygnet z motywem półksiężyca i gwiazdy.

Wystawa będzie czynna od 1. października 2015 r. do 3 stycznia 2016 r.

Artykuł ukazał się na portalu Kulturaonline w październiku 2015 roku.

Hermann Wislicenus: Ich troje i secesja /relacja z wystawy w Muzeum Miejskim Wrocławia/

Do końca maja we Wrocławiu pierwsza w Polsce  retrospektywa Wislicenusa - tajemniczego XIX-wiecznego portrecisty i pejzażysty. Na wystawie w Pałacu Królewskim (oddziale Muzeum Miejskiego we Wrocławiu), przypominającej tego niesłusznie zapomnianego artystę, znalazło się prawie 70 prac pochodzących z różnych lat jego działalności twórczej i reprezentujących wszystkie podejmowane przez niego tematy. 

Herrman Wislicenus, Autoportret, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek
Niewiele dziś  o Wislicenusie wiemy, toteż tak duża wystawa związanego z Wrocławiem malarza, pozwala poznać bliżej zarówno jego twórczość, jak i biografię. Urodził  się w 1861 w Weimarze, w rodzinie malarza historycznego Hermana Wislicenusa. Mając sześć lat przeniósł się wraz z rodziną do Düsseldorfu, w związku z mianowaniem jego ojca na profesora tamtejszej Akademii Sztuki. Tam też studiował malarstwo w latach 1880–1889 u Eduarda von Gebhardta i Wilhelma Sohna

Hermann Wislicenus im Scheitniger Park, SMG F-2006-1514
Naukę kontynuował w Monachium, gdzie był uczniem Bruno von Piglheina, jednego z założycieli słynnego Stowarzyszenia "Secesja”. Na wystawach zbiorowych Stowarzyszenia publikował swoje pierwsze prace. Podobnie jak inni twórcy tego nurtu, zajmował się nie tylko malarstwem, ale również sztuką użytkową, projektowaniem mebli, witraży, haftów, druków, plakatów. Od 1904 projektował także kilimy o motywach figuralnych. Malował dużo: pejzaże, kompozycje alegoryczne, symboliczne i religijne, portrety, studia aktów, martwe natury.

Pejzaże


Pejzażem zainteresował się bliżej w okresie wrocławskim. Oprócz miejskich zaułków i nadbrzeży Odry, malował okolice Wrocławia oraz widoki Karkonoszy, Kotliny Jeleniogórskiej, Henrykowa. Wiele pejzaży powstało w rezultacie licznych podróży artysty, m.in. do Tyrolu, Dolomitów, Estonii, Finlandii, Dalmacji, Nadrenii, gór Harzu, na wybrzeże Bałtyku... 

Okolice miasta, zresztą nie piękne w konwencjonalnym sensie, ale bogate w osobliwe nastroje, pobudzały mnie do coraz to nowych studiów - wspominał artysta swoje wrocławskie lata.

Herman Wislicenus, Przedwiośnie, fot. B. Lekarczyk-Cisek
Szczególnie lubił rozlewiska Odry, które malował we wszystkich porach roku, najczęściej jednak zimą i jesienią, kiedy nabierały melancholijnego uroku. Tafla wody z przedwiosennych roztopów, odbijające się w niej rachityczne brzozy, płaty śniegu na polach, rdzawe pasma ziemi i bladoniebieskie niebo, jak to widzimy na obrazie "Przedwiośnie", namalowane zostały płaskimi plamami o asymetrycznym układzie, zgodnie z dekoracyjnymi założeniami sztuki secesyjnej.

Wielokrotnie malował także Śnieżkę, przeważnie zimą, w różnych ujęciach. Motyw ośnieżonych drzew, przybierających kształty fantastycznych postaci, bywał też samodzielnym tematem innych kompozycji.

Portrety

Wislicenus znany był również jako genialny portrecista, nie ograniczający się do jednego typu przedstawień. Obok postaci kobiet w pejzażu, często o rysach żon artysty, pełniących rolę kompozycji alegorycznych, baśniowych lub religijnych, portretował także członków swojej najbliższej rodziny, polskich wirtuozów występujących we Wrocławiu na początku XX w., Ignacego Paderewskiego i Józefa Śliwińskiego, a także osoby ze świata artystycznego, z którymi łączyła go bliższa znajomość lub przyjaźń. Również znanych lekarzy i naukowców. Na wystawie znalazło się ich sporo, m.in. "Młoda kobieta w zimowym krajobrazie" (1901), "Kosiarz przy płocie", portrety Jadwigi Bibrowicz i Else Freudenberg.

Hermann Wislicenus, Portret Wandy Bibrowicz, fot. B. Lekarczyk-Cisek


Gobeliny

Kilimy o motywach figuralnych stały się równorzędną z malarstwem dziedziną twórczości Wislicenusa. Na wystawie można obejrzeć kilka dużych gobelinów, sygnowanych przez artystę i Jadwigę Bibrowicz.

Gobelin Wislicenusa i Jadwigi Bobrowicz, fot. B. Lekarczyk-Cisek

Ich troje


Wislicenus  poślubił w 1894 roku Else Freudenberg, która urodziła mu córkę Gonhildę. Wkrótce potem, bo w 1896 roku, został nauczycielem rysunku i sztuki włókienniczej w Królewskiej Wyższej Szkole Sztuki i Rysunku Artystycznego we Wrocławiu, a po czterech latach - profesorem tej uczelni. Pracował na tym stanowisku, dopóki nie przeszedł na emeryturę w 1921 r. W latach 1916–1918 pełnił również funkcję dyrektora. 

W 1903 roku Wislicenus zorganizował w Szkole warsztaty tkackie, których kierownictwo powierzył swojej studentce, późniejszej drugiej żonie, Wandzie Bibrowicz. Odtąd jego życie i twórczość (żona również zajmowała się tkactwem artystycznym) upływało między tymi dwiema kobietami. Wprawdzie przez pewien czas Jadwiga postanowiła żyć i pracować oddzielnie, W 1911 roku przeprowadziła się mianowicie do Szklarskiej Poręby, gdzie otworzyła warsztaty tkactwa artystycznego, ale Wislicenus odwiedzał ją tam. Kiedy opuścił Wrocław, ona wraz z matką zamieszkała w pałacu, koło jego pracowni,  na przedmieściach Drezna, w Hosterwitz. 

Hermann Wislicenus, Else Wislicenus, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek
W 1919 roku Max Wislicenus stworzył wraz z Wandą Bibrowicz w Pillnitz pod Dreznem Warsztaty Gobeliniarskie, mieszczące się w tamtejszym pałacu. Po śmierci pierwszej żony, ożenił się ponownie w 1948 mając 88 lat (!) ze swoją ukochaną - Wandą Bibrowicz, młodszą od niego o  lat 17. Razem w 1951 zorganizowali w Pillnitz wystawę prac, które zostały ocalone przed wojennymi zniszczeniami. W 1955 r. ofiarował do zbiorów państwowych wszystkie dzieła będące w jego posiadaniu. Zmarł 25 maja 1957 roku, przeżywszy obie kobiety i pochowany został na cmentarzu "Maria Am Wasser" w Dreźnie obok swoich dwóch żon.

Hermann Wislicenus, Młoda kobieta w wiosennym krajobrazie, ok. 1900/Muzeum Miejskie Budziszyn
fot. Barbara Lekarczyk-Cisek
Na wystawie w Pałacu Królewskim (oddziale Muzeum Miejskiego we Wrocławiu), przypominającej tego niesłusznie zapomnianego artystę, znalazło się prawie 70 prac pochodzących z różnych lat jego działalności twórczej i reprezentujących wszystkie podejmowane przez niego tematy. Ekspozycji towarzyszy katalog oraz prezentacja multimedialna, na której można zobaczyć zaginione podczas wojny dzieła artysty, a także nieobecne na wystawie witraże, meble i inne okazy secesyjnej sztuki użytkowej. 

Wystawę można oglądać w Muzeum Miejskim Wrocławia do 31 maja 2016 roku.

Artykuł ukazał się na portalu Kulturaonline w marcu 2015 roku.

Krzysztof M. Bednarski: Najistotniejsze jest to, co niewidzialne /wywiad/

O swoich związkach z Teatrem Laboratorium, przełomowej podróży do Afryki, inspiracjach poezją, filmem i wizerunkami Karola Marksa, a także operowaniu pustką i dźwiękami kosmosu opowiedział wybitny rzeźbiarz Krzysztof M. Bednarski.
Krzysztof Bednarski, selfie artysty
Barbara Lekarczyk-Cisek: Pańskie prace są obecnie prezentowane we Wrocławiu na trzech wystawach: w Pawilonie Czterech Kopuł, BWA, a także na otwartej niedawno w Galerii Art Main Station by mia ekspozycji ”Ubi sunt?”. Szczęśliwy zbieg okoliczności dla rzeźbiarza, który mieszka pomiędzy Warszawą a Rzymem?
Krzysztof M. Bednarski: We Wrocławiu wystawiałem wielokrotnie, m. in. w 2010 roku miałem w Muzeum Narodowym dużą wystawę, której kuratorem był Mariusz Hermansdorfer. Są też trwale ślady mojej tu obecności. Zaledwie przed rokiem, w 25. (sic!) rocznicę śmierci Ryszarda Cieślaka, został odsłonięty nagrobek  według mojego projektu, z moją rzeźbą (wcześniej był tam tylko drewniany krzyż z tabliczką zrobioną przez Geta-Stankiewicza). Mało kto wie również, że jestem autorem płaskorzeźby w Narodowym Forum Muzyki: portretu architekta Stefana Kuryłowicza, którego, tak jak Ryszarda, dobrze znałem… Kiedy zacząłem przyjeżdżać do Wrocławia w latach 70., było to wyjątkowe dla kultury miasto, o czym można było się przekonać niedawno oglądając wystawę ”Dzikie pola. Historia awangardy wrocławskiej”, prezentowanej w warszawskiej Zachęcie, gdzie pokazano również moje plakaty z tamtych lat. Do Instytutu Grotowskiego ściągały pielgrzymki młodych ludzi z całego świata, a Dworzec Główny był takim szczególnym miejscem, gdzie można było nocą spotkać Jerzego Grotowskiego i Ludwika Flaszena, dyskutujących przy mocnej herbacie w dworcowej restauracji.
Był Pan więc we Wrocławiu częstym gościem, szczególnie z powodu Teatru Laboratorium i tworzących go ludzi…
Tak, stąd pomysł tej wystawy, która ma upamiętniać ludzi uprawiających tak nietrwałą sztukę, jaką jest teatr. Dopiero po latach zdałem sobie sprawę, jaki to miało wpływ na mnie i na moją sztukę. Pierwsze plakaty zrobiłem dla Grotowskiego w 1976 roku, w okresie parateatralnym, można więc powiedzieć, że we Wrocławiu zaczynałem. Grot rozpoczął wówczas nowy okres działalności  i chciał to zaznaczyć również w materiałach graficznych. Powierzył ich wykonanie mnie – studentowi drugiego roku rzeźby, można powiedzieć: amatorowi, mimo iż wówczas we Wrocławiu działało wielu wybitnych plakacistów. Dał mi buty na wyrost.
Jednak nie był Pan kimś obcym, uczestnicząc w projektach parateatralnych i przyjaźniąc się z członkami zespołu Teatru Laboratorium.
Krzysztof M. Bednarski, Thanatos polski, 1984
Rzeczywiście, moimi najbliższymi przyjaciółmi byli Jackiem Zmysłowski i Leszek Kolankiewicz, którzy tworzyli nową generację tego zespołu, a Jacek miał być nawet następcą Grota, ale nie doszło do tego z powodu jego przedwczesnej śmierci.
Przy zastrzeżeniu, że po latach człowiek ma skłonność do mitologizowania pewnych przeżyć, uważam jednak, że tamte czasy były wspaniałe. Nie czuło się zniewolenia ani tego, że funkcjonujemy na jakimś marginesie, bo teatr był miejscem spotkań  ludzi otwartych i twórczych. Uczestniczyłem we wszystkich projektach parateatralnych, zobligowany do tego przez Jerzego Grotowskiego, choć nie do końca z tym się utożsamiałem. Nie naśladowałem Mistrza, ale chciałem być blisko niego. W sprawach projektów dawał mi całkowitą wolność. Aby uniezależnić się od ograniczeń biurokratycznych i wydłużonego w tamtych czasach procesu poligraficznego, przywiozłem z Paryża materiały do serigrafii, których nie udało mi się wykorzystać dla Grotowskiego, a to z powodu wprowadzenia stanu wojennego, a w konsekwencji - rozwiązania teatru. Posłużyły za to do druku "Tygodnika Wojennego".
Moje powroty do Wrocławia i fakt, że jestem tu znowu ze swoimi pracami, świadczy o pewnym domykaniu się czasu. Pozostaje jednak retoryczne pytanie: Gdzie oni są? 
Pamięć jest w Pańskiej sztuce bardzo mocno obecna, nie tylko w odniesieniu do tej wystawy. Mnie osobiście bardzo poruszyły Pańskie prace, które widziałam w Pawilonie Czterech Kopuł: ”Dom mojego ojca” i ”Walizka Schulza”.
Krzysztof M. Bednarsk, Dom mojego ojca
Każda z tych prac ma swoją historię. Walizka pochodzi ze Lwowa, skąd przywieźli ją moi rodzice. Natrafiłem na nią w stanie wojennym i odkryłem w niej zdjęcia dotyczące miejsc stanowiących historię mojej rodziny, których ja już nigdy nie zobaczę, m.in. domu rodzinnego mojego ojca.
W kolekcji MN we Wrocławiu jest tez mój ”Thanatos polski”, praca, którą zrobiłem w 1984 roku i poświęciłem pamięci przyjaciół z Teatru Laboratorium. „Thanatos polski” to był tytuł ostatniego wspólnego przedsięwzięcia zespołu – starszej i młodszej generacji, Jerzego Grotowskiego. Potem, w bardzo krótkim czasie, nastąpił tragiczny okres kolejnych śmierci jego członków.
Czy przełomowe dzieło Pańskiej twórczości - "Moby Dick" – ma również takie osobiste konotacje?
Moby Dick, jacht nad Wisłą
W 1986 roku odbyłem podróż do Afryki, do miejsca szczególnego: do Togo, aby zobaczyć się z synem, którego nie widziałem od paru lat.  Ta podróż zmieniła moje podejście do życia i do sztuki. Jak w chasydzkiej opowieści: trzeba odbyć daleką podroż, żeby znaleźć to, czego szukamy, w miejscu naszego zamieszkania. Kiedy wróciłem do Warszawy, zobaczyłem nad Wisłą łódź przysypaną śniegiem, stąd skojarzenie z białym wielorybem – Moby Dickiem, a zarazem z łodzią Ahaba ze znanej powieści Hermana Melville'a. To swoista hybryda - dwa w jednym, ścigający i ścigany… Dokonując aktu dekonstrukcji tego pięknego kształtu (pociąłem go na 16 części), a następnie rekonstruując go w różnych przestrzeniach galeryjnych, powtórzyłem dokradnie to, co działo się wtedy ze mną. Był to dla mnie czas bardzo trudny. Czas bardzo trudny dla wszystkich, dla całego kraju. Jednocześnie był to czas głębokiej transformacji, tuż po stanie wojennym i nie wiadomo było, gdzie nas to wszystko zaprowadzi.

Rzeźba z cyklu Moby Dick Czwórnia 2014, foto Leszek Fidusiewicz.
Jest Pan nietypowym rzeźbiarzem, bo często sięgającym po inspiracje literackie i filmowe…

Wielu poetów mnie inspirowało i to od wczesnej młodości. Lista jest bardzo długa, m. in. Dylan Thomas, którego poemat ”Vision and Prayer” dał początek dużemu cyklowi reliefów i rzeźb. Ale także  T.S. Eliot, R.M. Rilke, Józef Brodzki, Paul Celan, Miron Białoszewski, Zbigniew Herbert, Wisława Szymborska – im wszystkim poświęciłem moje prace. Jednak szczególne miejsce zajmują: Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki i Adam Zagajewski. Od czasów liceum fascynował mnie Tymoteusz Karpowicz, któremu dedykuję aktualną wystawę w Galerii Awangarda we Wrocławiu. Wszystkich tych poetów cechowała podejrzliwość wobec słowa i jego znaczeń. Podobnie jak oni,  pracuję w rzeźbie – nad jej językiem, próbując, jak Karpowicz, ”zamknąć wszystko w jednej księdze”.  To rodzaj obsesji, z której nie potrafię się wyzwolić.

Krzysztof M. Bednarski, Złodzieje rowerów (2003), archiwum artysty
Równocześnie jednak, od czasów pracy dyplomowej, eksperymentuje Pan z wizerunkiem Karola Marksa.

Tak, bo ten wizerunek dotyczy tego, co u poetów – lingwistów manifestowało się nieufnością wobec języka propagandy. W przypadku tego ambiwalentnego portretu-znaku wyrażam swoją podejrzliwość wobec rzeczywistości, w której żyjemy. Karol Marks stał się rodzajem papierka lakmusowego, reagującego na przemiany rzeczywistości i znaczy dziś zupełnie co innego, niż kiedy go po raz pierwszy użyłem (1978). Jest w pewnym sensie pustym znakiem, którym manipuluję i którego znaczenie ewoluuje w czasie. O ile jednak ”Portret Marksa” dotyczy rzeczywistości widzialnej, mówiąc w pewnym uproszczeniu, o tyle ”Moby Dick” dotyczy tego, co niewidzialne, co umyka naszemu bezpośredniemu poznaniu.

Krzysztof M. Bednarski z rzeźbą Marksa, fot. z archiwum artysty
Czym jest dla Pana tworzenie z rzeczy napotkanych, odnalezionych, wydrążonych przez czas, jak owa łódź, która zainspirowała do ”Moby Dicka”?

Każdy materiał, w którym pracuję, jest sam w sobie środkiem przekazu ważnych treści. Z reguły jednak operuję pustką, negatywem. A zaczęło się od znalezionej skorupy łodzi, która była pustym miejscem do wypełnienia. Podobnie jest po utracie kogoś bliskiego, kiedy jeszcze silniej odczuwamy jego brak, a przez to jest on bardziej obecny w naszym życiu.

Prosty gest destrukcji pięknego kształtu, a następnie jakiś wariacki upór w odbudowywaniu tego, co się wcześniej zniszczyło, stanowiło istotę tej pracy. ”Moby Dick” nie istnieje jako obiekt autonomiczny, każdorazowo wchodzi w relacje z przestrzenią, tworzy z nią integralną całość. Ponadto użyłem w tej pracy dźwięków planet i gwiazd, zarejestrowanych przez sondy NASA, a przywodzących na myśl ”Odyseję kosmiczną” Stanley`a Kubricka. Na wystawie w BWA jest wiele tropów filmowych, m.in. nawiązanie do ”Melancholii” Larsa von Triera czy ”Smugi cienia” J. Conrada/Wajdy…

Rzeźby z cyklu Moby Dick Czwórnia, 2014, warszawskie studio artysty,
foto Krzysztof M. Bednarski
Używam bardzo zróżnicowanych środków formalnych i technik do realizacji moich prac, co szczególnie widać na wystawie w galerii Awangarda. Natomiast wystawa w Galerii Main Station by mia jest zdecydowanie bardziej jednorodna. Pokazuję tu duży wybór rzeźb, w różnej skali, z cyklu ”Moby Dick”. Można na niej prześledzić proces mojej pracy: najpierw są zwarte ”Maski”, potem ”Sekcje”, a wreszcie „Powierzchnie całkowite”, będące otwarciem  Moby Dicka w przestrzeni. Wszystkie rzeźby są odlewami z brązu lub aluminium, a ich podstawy – z żeliwa, marmuru lub drewna. Jak wspominałem, użycie konkretnego materiału jest nieprzypadkowe. Jest tu np. rzeźba, do której podstawę zrobiłem z fragmentu drzewa, na które wspinałem się w dzieciństwie, a które przed kilku laty zostało ścięte. Fakt, że część mojej rzeźby stanowi drzewo, które znam z dzieciństwa, jest dla mnie istotny emocjonalnie.

Krzysztof M. Bednarski i jego rzeźby w Galerii Art Main Station by mia, fot. foto Leszek Fidusiewicz.
Myślę, że dla widza owa ”prawda materiału” jest także ważna, o czym mogłam się przekonać zatrzymując się nad Pańskim ”Domem mojego ojca”.

Emocje zawarte w moich pracach nie mają w sobie nic z ilustracyjności, lecz są głęboko przetransformowane. Podobnie jest w odniesieniu do inspiracji literackich. Moim językiem jest język materii i przestrzeni – to jest mój żywioł.
W sztuce najistotniejsze jest to, czego nie da się zwerbalizować, a czego szukał przez lata ze swoim zespołem Grotowski. Rilke określał to słowem “Niewidzialne” – “Unsichtbar”.

Dziękuję za rozmowę.

Wystawa “Gravity. Tymoteuszowi Karpowiczowi” w galerii Awangarda BWA potrwa do 31 lipca, podobnie jak ”Ubi sunt?” w Art Main Station by mia na Dworcu Głównym.

Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline w lipcu 2016 roku. 

piątek, 29 grudnia 2017

”Miasto 44” Jana Komasy - Kochankowie z masakrą w tle

Banalne postaci, miałkie dialogi, źle zagrany. ”Masakra”, jakby powiedział współczesny młody człowiek.

Plakat filmu


Tytuł artykułu zapożyczyłam świadomie z eseju Marii Poprzęckiej. Autorka omawia w nim obraz Johna Everetta Millais: ”Hugenota w dniu św. Bartłomieja odmawia nałożenia katolickiej odznaki mającej uchronić go od niebezpieczeństwa”. W ciągu jednej nocy 1572 roku zginęło 30 tysięcy wyznawców kalwinizmu. Powstanie Warszawskie, trwające od 1 sierpnia do 3 października, pochłonęło 10 tysięcy zabitych żołnierzy i około 200 tys. cywilów, nie mówiąc już o zaginionych, a także o tym, że miasto zostało niemal całkowicie zniszczone.

Miasto 44” według scenariusza i w reżyserii Jana Komasy jest filmowym obrazem Powstania Warszawskiego, ujętym w perspektywie młodego pokolenia. Obraz to okrutny i oddziałujący na emocje, ale bez większych ambicji. Z pewnością daleko mu np. do ”Kanału” Andrzeja Wajdy.

Banalny początek i marne aktorstwo



Józef Pawłowski (Stefan Zawadzki) i Zofia Wichłacz (Alicja "Biedronka")

Prolog filmu jest próbą przedstawienia atmosfery okupowanej Warszawy i postaci głównych bohaterów, tuż przed wybuchem powstania. Poznajemy zatem Stefana (Józef Pawłowski), Alicję ps. "Biedronka” (Zofia Wichłacz), Kamę (Anna Próchniak) i pozostałych. Młodzi poznają się, kiedy główna bohaterka, nie umiejąca pływać, zostaje „uratowana” przez chłopaka, który pomaga jej przedostać się z powrotem na bezpieczny brzeg. Scena ta zrymuje się zresztą z jednym z końcowych obrazów filmu i stanowić będzie rodzaj klamry: miłość zwycięży. Banalne? Może i tak, ale aby przetrwać piekło, jakim było powstanie, trzeba było kochać i być kochanym. Jak wspomina Marek Edelman w swoim wywiadzie – rzece: Każdy musiał wtedy mieć kogoś, wokół kogo kręciło się jego życie, dla kogo mógł działać. Bierność oznaczała pewną śmierć.

Najlepiej z tej trójki wybronił się aktor grający główną rolę męską. Widać rozwój postaci – od zdominowanego przez neurotyczną matkę chłopca, który „do niczego się nie miesza”, poprzez przeżycia tragicznej utraty bliskich, a kończąc na scenach, kiedy zdeterminowany usiłuje wyprowadzić swoją grupę w bezpieczne miejsce. Choć to młody aktor, z niewielkim dorobkiem, jednak udźwignął tę trudną rolę. Gorzej oceniam dziewczyny. Zofia Wichłacz w roli „Biedronki” – zjawiskowo piękna, ale trudno tu mówić o grze aktorskiej… Filmowana, zwłaszcza w zbliżeniach, wygląda urodziwie, ale kiedy otworzy usta… Podobnie jak jej rywalka, Kama,  ma problemy z dykcją, modulacją głosu, jest nienaturalna. Grać nie umie, to pewna. Za co Złote Lwy – nie wiem.

Obraz powstańczej masakry


scena zbiorowa
Początek powstania w ujęciu Komasy pokazuje z jednej strony, jak naiwni byli ludzie, którzy sądzili, że potrwa ono najwyżej kilka dni i Niemcy uciekną z okupowanej Warszawy, szczególnie że zbliżał się front rosyjski. Z drugiej zaś mamy świadomość, jak bardzo zdeterminowani byli powstańcy żyjący pod kilkuletnią okupacją i jak bardzo żądni odwetu. Jednakże już scena na cmentarzu pokazuje nierówność tej walki. Kolejne zaś, w których widzimy bestialskie zabijanie niewinnych cywilów – kobiet i dzieci oraz rannych w szpitalach, są obrazami kompletnego zdziczenia i okrucieństwa Niemców i pozostających na ich usługach Ukraińców. Sceny tak okrutne, że aż trudno się je ogląda. Wiemy jednak z książek, które zawierają wspomnienia ocalonych (np. ”Dziewczyny z Powstania”), że tak właśnie było. Zapamiętałam z książki scenę z czołgiem pełnym materiałów wybuchowych, którego eksplozja pozbawiła życia kilkaset osób. Komasa także pokazuje to wydarzenie  w swoim filmie. W ogóle wiele z nich ma charakter nieomal faktograficzny. Ostatecznie z apokalipsy ocaleje dwójka głównych bohaterów. Ocaleje przez miłość, której tłem jest ta straszliwa masakra.

Muzyka


scena zbiorowa

Sądzę, że warto zwrócić uwagę na sposób wykorzystania muzyki w tym filmie. Pełni ona bowiem różne role. Przedwojenne przeboje tworzą koloryt tamtych czasów i są niekiedy komentarzem do scen miłosnych. Ale jest też muzyka współczesna, symfoniczna, skomponowana przez Antoniego Łazarkiewicza, a Czesław Niemen komentuje sceny powstańcze swoim słynnym przebojem ”Dziwny jest ten świat”. Mnie najbardziej poruszyło użycie miłosnego madrygału, który stanowi rodzaj kontrapunktu dla sceny zabijania ostatnich powstańców przez Niemców. Ale jest także zapowiedzią finałowej sceny ocalenia.
Konkludując, bardzo podobał mi się Jan Komasa jako reżyser ”Sali samobójców”. Jednak ten młody utalentowany twórca zawiódł jako piewca Powstania Warszawskiego. Czekaliśmy na obraz bardziej dojrzały, a to jest komiks, niestety. Słowo ”masakra” bardziej się tu kojarzy z młodzieżowym żargonem, niż z przesłaniem płynącym z eseju Marii Poprzęckiej.


MIASTO 44 - oficjalny trailer

Artykuł ukazał się na portalu Kulturaonline we wrześniu 2014 roku.

Cinema Italia Oggi: Sztuka filmowej opowieści

Piękna epicka opowieść, będąca pochwałą życia i rodziny oraz lecznicza moc opowieści stylizowanej na renesansowe malarstwo - na Przeglądzie nowego kina włoskiego.

Przegląd nowego kina włoskiego w Kinie NoweHoryzonty, który zakończył się 7 kwietnia 2016 roku, był dobrą okazją, aby zapoznać się z najnowszymi propozycjami tej  kinematografii, ale nie tylko. Dziełom, które pojawiły się na ekranach w roku ubiegłym towarzyszył film Ettore Scoli z 1987 roku - "Rodzina", który w jakiś sposób dopełnia obraz tej kinematografii. 
 
Ettore Scola, Rodzina
Portret rodziny we wnętrzu

Opowieść o wielopokoleniowej rodzinie rozgrywa się wyłącznie w obszernym wnętrzu mieszczańskiego apartamentu, którego wygląd nie zmienia się ani na jotę i stanowi symbol tradycji, stabilizacji, ostoi wreszcie, mimo zmiennych losów ludzkich. Również historia pozostaje na dalekim tle.
Narratorem, a zarazem głównym bohaterem filmu jest Carlo (piękny i młody Andrea Occhipinti , a następnie dojrzały Vittorio Gassman), którego życie obserwujemy od narodzin aż po głęboką starość. Akcja zaś rozgrywa się w przedziale czasowym od czasów sprzed I wojny do lat 80. XX wieku. Rodzina jest liczna i znakomicie, z nieodłącznym humorem, sportretowana, trochę w stylu Felliniego. Ojciec bohatera utrzymuje dom, ale nie lubi swojej pracy i najchętniej maluje portret żony (typowej pani domu), którego nigdy nie udaje mu się go dokończyć. Po jej śmierci jednak ten właśnie portret nabiera cech symbolu.

Oprócz rodziców dom zamieszkują trzy niezamężne siostry pana domu - nieodłączne i wiecznie ze sobą skłócone, które stanowią jego nieodłączny "koloryt". Carlo ma młodszego brata - Guido, z którym konkuruje i który uchodzi za mniej zdolnego niż on. Lubi się bawić i jest "niepoważny", nie ma głowy nauki ani do interesów, ale to on, a nie robiący uniwersytecką karierę Carlo, napisze piękną książkę...
Oś fabularną stanowi niespełniona miłość głównego bohatera do Beatrice (urodziwa Stefania Sandrelli), w której nie można nie dostrzec nawiązań do Petrarki. Życie i sztuka nieustannie splatają się w tym dziele, tworząc bogatą, barwną opowieść o życiu i przemijaniu. Bohaterowie starzeją się i umierają, pojawiają się kolejne pokolenia - dom trwa niezmienny
Film Etore Scoli to piękna epicka opowieść, będąca pochwałą życia i rodziny. W przeciwieństwie do filmu Viscontiego, którego tytuł zapożyczyłam, mimo różnych zawirowań, rodzina, podobnie jak dom, który ją symbolizuje, stanowi wartość trwałą i niezmienną. Opowieść ta, pełna ciepłego humoru, może trochę sentymentalna, jest także piękna wizualnie: meble, kostiumy z epoki, a przede wszystkim piękne ludzkie twarze - oto, co pozostaje na długo w pamięci.

Cudowne opowieści
 
Bracia Taviani, Cudowny Boccaccio
Drugim filmem, który z pewnością warto było zobaczyć,  był ”Cudowny Boccaccio”. Już sam tytuł filmu braci Paola i Vittoria Tavianich  wskazuje na fascynację sztuką renesansowej opowieści, której Boccaccio pozostał do dziś prawdziwym mistrzem. Jego "Dekameron" posłużył filmowcom do opowiedzenia kilku nowel za pomocą filmowych obrazów. I jest to zupełnie inna opowieść, niż znany film Pasoliniego.

"Cudowny Boccaccio" wskazuje przede wszystkim na ważną cechę opowieści - jej leczniczą moc. Grupa młodych ludzi ucieka przed dżumą z Florencji i chroniąc się w pustej willi, spędza czas na snuciu historii. Są wśród nich dzieje pięknej kobiety, którą zazdrosny o jej uczucia ojciec  doprowadza do śmierci, jest także zabawna historia głupca, który sądzi, że może robić wszystko, gdyż jest niewidzialny oraz - najbardziej chyba znana nowela "Sokół" - o pięknej, ofiarnej miłości, która zostaje nagrodzona. 

Ale jak to zostało pokazane! Film Tavianich od pierwszej do ostatniej sceny przypomina włoskie malarstwo renesansowe. Przede wszystkim portrety pięknych młodych kobiet i mężczyzn, przywodzące na myśl malarstwo szkoły florenckiej, szczególnie Ghirlandaja, ale także Masaccia, Filippo Lippi i Rafaela. Piękne toskańskie pejzaże stanowią dla nich naturalne tło. 
 
Cudowny Boccaccio, scena zbiorowa
Sama zaś opowieść, co podkreślone zostaje za pomocą obrazu, zostaje zainspirowana nagłym pojawieniem się jakiejś postaci. Twarz człowieka, jego ubiór i zachowanie stanowią bowiem znakomity pretekst do snucia opowieści: kim jest i co mu się wydarzyło – jaka jest jego historia. 

Film "Cudowny Boccaccio" służy w gruncie rzeczy do smakowania obrazu i narracji, które tworzą harmonijną, nierozerwalną całość. 

Dla mnie osobiście Przegląd nowego kina włoskiego stał się inspiracją do  refleksji na temat sztuki opowieści, która - jak się okazuje - ma się całkiem dobrze, mimo że od dawna głosi się jej upadek. Trzeba jednak przyznać, że zarówno zmarły w styczniu tego roku Ettore Scola, jak też bracia Paolo i Vittorio Taviani to twórcy, którzy urodzili się 1931 roku. Reprezentują więc starą, dobrą szkołę, która  jednak zmierzcha.
zwiastun Cudownego Boccaccio


Artykuł ukazał się na portalu Kulturaonline w kwietniu 2016 roku. 

Bogusław Klimsa: Cały ten jazz /recenzja książki "Jazz we Wrocławiu 1945-2000/

Książka Bogusława Klimsy "Jazz we Wrocławiu 1945 - 2000" to najpełniejsze kompendium tematu, zawierające bogaty materiał foto- i faktograficzny.




Bogusław Klimsa - znany dziennikarz, kompozytor, twórca programów telewizyjnych - opisał życie muzyczne Wrocławia począwszy od lat tuż powojennych. Ponieważ zajmował się aktywnie tą dziedziną przez wiele lat, toteż książka ma żywą narrację, pełną nie tylko faktów, ale także anegdot. Nie jest wprawdzie wrocławianinem, ale większość życia spędził w stolicy Dolnego Śląska.  


Jazzowa martyrologia

Jego przygoda z muzyką ma swój początek w rodzimych Katowicach, gdzie rozpoczął swoją edukację muzyczną, najpierw prywatnie, a następnie w Państwowej Szkole Muzycznej im. Mieczysława Karłowicza. Oczywiście, nie miała ona nic wspólnego z jazzem, bo w tamtych latach nie istniał jako dziedzina nauczania, jak to jest dzisiaj.

Grałem obowiązkowe utwory - wspomina - etiudy, wprawki i inne drobiazgi oraz występowałem podczas kwartalnych popisów. Była też teoria, solfeż, ćwiczenia z harmonii, słuchanie muzyki, chór i zespoły kameralne. To znakomita szkoła.

Jazzu zaczął słuchać z francuskiego gramofonu Prelude Stare. Taki był początek tej fascynacji. Potem próbował zagrać boogie woogie w klasie, pod nieobecność nauczyciela. Skończyło się na interwencji dyrektora, który wytargał go za ucho i rzucając pogardliwie "Chodź no tu... ty... ty... jazzmanie", postawił delikwenta w kącie.

Taka była moja jazzowa martyrologia... - skonstatował żartobliwie po latach.

rys. Robert Szecówka


Być jak Louis Armstrong

Ostatecznie nadszedł czas, kiedy - nieoficjalnie - zaczęto zezwalać uczniom na granie jazzu. Grano także w barakach i prywatnych mieszkaniach. Początkowo królował dixiland, a idolem Bogusława Klimsy w tamtym czasie stał się Louis Armstrong. Przestał wówczas grać na fortepianie, który zamienił na trąbkę. Wkuwałem na pamięć wszystkie jazzowe figury - wspomina - i "armstrongowskie" zagrywki wysłuchane z krążących, wyeksploatowanych do granic możliwości płyt zespołów Hot Five i Hot Seven. Na początku był kłopot z "górą" i wytrzymałością warg, ale myśl, że nie ma jak "frontman" dodawała mi skrzydeł.


Jazzowe początki we Wrocławiu

Wrocław miał swoją przedwojenną tradycję - jako Breslau posiadał znakomity kinoteatr Capitol, który był rozrywkowo - gastronomicznym kombinatem. Jazz we Wrocławiu miał bogatą przedwojenną tradycję, nie wziął się znikąd. Znakomity polski kontrabasista jazzowy - Janusz "Lala" Kozłowski wspomina, że kiedy w wyniku wojennych losów znalazł się w Brzegu, z jednego z poniemieckich domów emitowano muzykę Duke`a Ellingtona i Counta Basiego.

Wiedzę o początkach i rozwoju muzyki jazzowej we Wrocławiu czerpie autor nie tylko z zachowanych dokumentów, ale także ze wspomnień ludzi, którzy tę muzykę tworzyli. Do Wrocławia ciągnęli młodzi, energiczni ludzie, którzy mieli nadzieję, że będą uczestniczyć w nowo organizującym się życiu rozrywkowym. Często byli to muzycy z Kresów Wschodnich - Lwowa, Wilna i okolic.

Zespół Zygmunta Wicharego/skan

Podobnie jak w Warszawie czy Krakowie, we Wrocławiu również powołano do istnienia młodzieżowy klub YMKA, w którym powstał Związek Miłośników Nowoczesnej Muzyki Jazzowej - Jazz-Club. Jego szefem był w końcu lat 40. Władysław Rossa. Już 2 grudnia 1945 roku koncertowała w Teatrze Miejskim Orkiestra Jazzowa "Wesoła 16" Władysława Rossy, a wcześniej - 22 września odbył się koncert muzyki popularnej.

Powojenne lata we Wrocławiu to przede wszystkim rozkwit orkiestr dancingowych. Jednak w 1949 roku władze zlikwidowały polskie kluby i stowarzyszenia grające jazz, a ich majątek zarekwirowano. 

Studenci grają jazz

Bogusław Klimsa poświęca jeden z rozdziałów swojej publikacji tworzeniu życia muzycznego przez studentów. Wspomina m.in. pierwszy studencki zespół "prawie jazzowy" - dixilendową grupę Czterolistna Koniczynka, założony przez studentów Politechniki Wrocławskiej. Nazwę swą zawdzięczali utworowi Louisa Armstronga i Elli Fitzgerald, który spopularyzowali, grając go prawie na każdym koncercie.

rys. Robert Szecówka/skan


Zawodowe orkiestry jazzowe

Oczywiście, z czasem zaczęły się pojawiać zawodowe orkiestry jazzowe.  Autor wymienia trzy spośród używających w nazwie słowa "jazzowy": Wrocławski Zespół Jazzowy pod kierownictwem klarnecisty i saksofonisty Franciszka Sobczyka, Rock and Dixie Band, założony przez puzonistę Eugeniusza Goldsteina. Wywodzący się z tego zespołu Włodzimierz Plaskota i Jerzy Pakulski grali następnie w pierwszym wrocławskim zespole jazzu nowoczesnego - Far Quartet.


Orkiestra Glenna Millera, Dave Brubeck i ... świeże pieczarki

Pisząc o rozwoju muzyki jazzowej we Wrocławiu Klimsa nie pomija także tak ważnych wydarzeń, jak koncerty znanych muzyków, którzy gościli w stolicy Dolnego Śląska. Było to elektryzujące wydarzenie, kiedy 6 kwietnia 1957 roku zabrzmiała w Hali Ludowej (dziś Hali Stulecia) słynna "Serenada w Dolinie Słońca" w wykonaniu orkiestry Glenna Millera. Rok później we Wrocławiu zagrał kwartet Dave Brubecka. Aby uświadomić, jaki to był zgrzebny świat, autor przytacza ówczesne ogłoszenia prasowe, w których pojawiały się tak "elektryzujące" informacje, jak ta, że "w sklepie przy Stalinigradzkiej zostały wprowadzone do sprzedaży świeże pieczarki"...

Cały ten jazz

Dodajmy, że wydawnictwo poświęcone historii muzyki jazzowej we Wrocławiu zawiera właściwie wszystko, co przeciętny słuchacz muzyki powinien wiedzieć: biogramy muzyków oraz ludzi zajmujących się jazzem - od działaczy, dziennikarzy i impresariów, a na "fanach i fanatykach" kończąc. Osobny rozdział poświęcony jest wokalistom i zespołom wokalnym, klubom jazzowym, obecności jazzu w radiu i telewizji, a także szkolnictwu jazzowemu. Jest także wybrana dyskografia, a nawet ... słowniczek muzycznego żargonu. Można się z niego dowiedzieć, że "badyl" to "klarnet", , "cizio" - "osoba nie będąca muzykiem",  "drzazgi" to "skrzypce". Słownik zawiera także słowa "niegrzeczne", jak "czytać dupą" czy "ciować" (nie zdradzę, co oznaczają). 

rys. Robert Szecówka/skan


Bogata szata graficzna   i ten wspaniały Szecówka

Na koniec nie mogę nie wspomnieć o atrakcyjnej szacie graficznej albumu. Składa się on z dwóch części - tomu zawierającego historię jazzu oraz osobnego dodatku zatytułowanego "Muzyczne pozdrowienia z Wrocławia", a zawierającego  stylowe i unikatowe portrety muzyków.

W tomie pierwszym na szczególną uwagę zasługują rysunki Roberta "Robsa" Szecówki - znakomitego karykaturzysty i ilustratora, bardzo ongiś popularnego. Dzięki niemu książka ma swoje dodatkowe "smaczki". Ponadto autor znakomicie zilustrował swój tekst nie tylko fotografiami, ale także skanami dokumentów i starej prasy, dzięki czemu opowieść osadzona jest niejako w klimacie tamtych lat. 

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa C2.

Recenzja ukazała się na portalu Kulturaonline w maju 2015 roku.


Wywiad z autorem można znaleźć pod tym linkiem

`Vue d’optique i maszyny optyczne` – nowa wystawa w Muzeum Architektury we Wrocławiu /zapowiedź/

9 maja o 18.00 nastąpi uroczyste otwarcie nowej wystawy w Muzeum Architektury we Wrocławiu. Na ekspozycji "Vue d’optique i maszyny opty...

Popularne posty