O swoich związkach z
Teatrem Laboratorium, przełomowej podróży do Afryki, inspiracjach poezją,
filmem i wizerunkami Karola Marksa, a także operowaniu pustką i dźwiękami
kosmosu opowiedział wybitny rzeźbiarz Krzysztof M. Bednarski.
Krzysztof Bednarski, selfie artysty |
Barbara
Lekarczyk-Cisek: Pańskie prace są obecnie prezentowane we Wrocławiu na trzech
wystawach: w Pawilonie Czterech Kopuł, BWA, a także na otwartej niedawno w
Galerii Art Main Station by mia ekspozycji ”Ubi sunt?”. Szczęśliwy zbieg
okoliczności dla rzeźbiarza, który mieszka pomiędzy Warszawą a Rzymem?
Krzysztof M.
Bednarski: We Wrocławiu wystawiałem wielokrotnie, m. in. w 2010 roku
miałem w Muzeum Narodowym dużą wystawę, której kuratorem był Mariusz Hermansdorfer.
Są też trwale ślady mojej tu obecności. Zaledwie przed rokiem, w 25. (sic!)
rocznicę śmierci Ryszarda Cieślaka, został odsłonięty nagrobek według mojego projektu, z moją rzeźbą
(wcześniej był tam tylko drewniany krzyż z tabliczką zrobioną przez
Geta-Stankiewicza). Mało kto wie również, że jestem autorem płaskorzeźby w
Narodowym Forum Muzyki: portretu architekta Stefana Kuryłowicza, którego, tak
jak Ryszarda, dobrze znałem… Kiedy zacząłem przyjeżdżać do Wrocławia w latach
70., było to wyjątkowe dla kultury miasto, o czym można było się przekonać
niedawno oglądając wystawę ”Dzikie pola. Historia awangardy wrocławskiej”,
prezentowanej w warszawskiej Zachęcie, gdzie pokazano również moje plakaty z
tamtych lat. Do Instytutu Grotowskiego ściągały pielgrzymki młodych ludzi z
całego świata, a Dworzec Główny był takim szczególnym miejscem, gdzie można
było nocą spotkać Jerzego Grotowskiego i Ludwika Flaszena, dyskutujących przy
mocnej herbacie w dworcowej restauracji.
Był Pan więc we
Wrocławiu częstym gościem, szczególnie z powodu Teatru Laboratorium i
tworzących go ludzi…
Tak, stąd pomysł tej wystawy, która ma upamiętniać ludzi uprawiających tak
nietrwałą sztukę, jaką jest teatr. Dopiero po latach zdałem sobie sprawę, jaki
to miało wpływ na mnie i na moją sztukę. Pierwsze plakaty zrobiłem dla
Grotowskiego w 1976 roku, w okresie parateatralnym, można więc powiedzieć, że
we Wrocławiu zaczynałem. Grot rozpoczął wówczas nowy okres działalności i chciał to zaznaczyć również w materiałach
graficznych. Powierzył ich wykonanie mnie – studentowi drugiego roku rzeźby,
można powiedzieć: amatorowi, mimo iż wówczas we Wrocławiu działało wielu
wybitnych plakacistów. Dał mi buty na wyrost.
Jednak nie był Pan
kimś obcym, uczestnicząc w projektach parateatralnych i przyjaźniąc się z
członkami zespołu Teatru Laboratorium.
Krzysztof M. Bednarski, Thanatos polski, 1984 |
Rzeczywiście,
moimi najbliższymi przyjaciółmi byli Jackiem Zmysłowski i Leszek Kolankiewicz,
którzy tworzyli nową generację tego zespołu, a Jacek miał być nawet następcą
Grota, ale nie doszło do tego z powodu jego przedwczesnej śmierci.
Przy
zastrzeżeniu, że po latach człowiek ma skłonność do mitologizowania pewnych
przeżyć, uważam jednak, że tamte czasy były wspaniałe. Nie czuło się
zniewolenia ani tego, że funkcjonujemy na jakimś marginesie, bo teatr był
miejscem spotkań ludzi otwartych i
twórczych. Uczestniczyłem we wszystkich projektach parateatralnych, zobligowany
do tego przez Jerzego Grotowskiego, choć nie do końca z tym się utożsamiałem.
Nie naśladowałem Mistrza, ale chciałem być blisko niego. W sprawach projektów
dawał mi całkowitą wolność. Aby uniezależnić się od ograniczeń biurokratycznych
i wydłużonego w tamtych czasach procesu poligraficznego, przywiozłem z Paryża
materiały do serigrafii, których nie udało mi się wykorzystać dla Grotowskiego,
a to z powodu wprowadzenia stanu wojennego, a w konsekwencji - rozwiązania
teatru. Posłużyły za to do druku "Tygodnika Wojennego".
Moje powroty do
Wrocławia i fakt, że jestem tu znowu ze swoimi pracami, świadczy o pewnym
domykaniu się czasu. Pozostaje jednak retoryczne pytanie: Gdzie oni są?
Pamięć jest w Pańskiej sztuce bardzo mocno obecna, nie
tylko w odniesieniu do tej wystawy. Mnie osobiście bardzo poruszyły Pańskie
prace, które widziałam w Pawilonie Czterech Kopuł: ”Dom mojego ojca” i ”Walizka
Schulza”.
Krzysztof M. Bednarsk, Dom mojego ojca |
Każda z tych
prac ma swoją historię. Walizka pochodzi ze Lwowa, skąd przywieźli ją moi
rodzice. Natrafiłem na nią w stanie wojennym i odkryłem w niej zdjęcia
dotyczące miejsc stanowiących historię mojej rodziny, których ja już nigdy nie
zobaczę, m.in. domu rodzinnego mojego ojca.
W kolekcji MN
we Wrocławiu jest tez mój ”Thanatos
polski”, praca, którą zrobiłem w 1984 roku i poświęciłem pamięci przyjaciół
z Teatru Laboratorium. „Thanatos polski”
to był tytuł ostatniego wspólnego przedsięwzięcia zespołu – starszej i młodszej
generacji, Jerzego Grotowskiego. Potem, w bardzo krótkim czasie, nastąpił
tragiczny okres kolejnych śmierci jego członków.
Czy przełomowe
dzieło Pańskiej twórczości - "Moby Dick"
– ma również takie osobiste konotacje?
Moby Dick, jacht nad Wisłą |
W 1986 roku odbyłem podróż do Afryki, do miejsca szczególnego: do Togo, aby
zobaczyć się z synem, którego nie widziałem od paru lat. Ta podróż zmieniła moje podejście do życia i
do sztuki. Jak w chasydzkiej opowieści: trzeba odbyć daleką podroż, żeby
znaleźć to, czego szukamy, w miejscu naszego zamieszkania. Kiedy wróciłem do
Warszawy, zobaczyłem nad Wisłą łódź przysypaną śniegiem, stąd skojarzenie z
białym wielorybem – Moby Dickiem, a zarazem z łodzią Ahaba ze znanej powieści Hermana
Melville'a. To swoista hybryda - dwa w jednym, ścigający i ścigany… Dokonując
aktu dekonstrukcji tego pięknego kształtu (pociąłem go na 16 części), a
następnie rekonstruując go w różnych przestrzeniach galeryjnych, powtórzyłem
dokradnie to, co działo się wtedy ze mną. Był to
dla mnie czas bardzo trudny. Czas bardzo trudny dla wszystkich, dla całego
kraju. Jednocześnie był to czas głębokiej transformacji, tuż po stanie wojennym
i nie wiadomo było, gdzie nas to wszystko zaprowadzi.
Rzeźba z cyklu Moby Dick Czwórnia 2014, foto Leszek Fidusiewicz. |
Jest
Pan nietypowym rzeźbiarzem, bo często sięgającym po inspiracje literackie i
filmowe…
Wielu poetów mnie inspirowało i to od wczesnej młodości. Lista jest bardzo
długa, m. in. Dylan Thomas, którego poemat ”Vision and Prayer” dał początek
dużemu cyklowi reliefów i rzeźb. Ale także T.S. Eliot, R.M. Rilke, Józef Brodzki, Paul
Celan, Miron Białoszewski, Zbigniew Herbert, Wisława Szymborska – im wszystkim
poświęciłem moje prace. Jednak szczególne miejsce zajmują: Stanisław Barańczak,
Ryszard Krynicki i Adam Zagajewski. Od czasów liceum fascynował mnie Tymoteusz
Karpowicz, któremu dedykuję aktualną wystawę w Galerii Awangarda we Wrocławiu.
Wszystkich tych poetów cechowała podejrzliwość wobec słowa i jego znaczeń.
Podobnie jak oni, pracuję w rzeźbie –
nad jej językiem, próbując, jak Karpowicz, ”zamknąć wszystko w jednej
księdze”. To rodzaj obsesji, z której
nie potrafię się wyzwolić.
Krzysztof M. Bednarski, Złodzieje rowerów (2003), archiwum artysty |
Równocześnie
jednak, od czasów pracy dyplomowej, eksperymentuje Pan z wizerunkiem Karola
Marksa.
Tak, bo ten wizerunek dotyczy tego, co u poetów – lingwistów manifestowało
się nieufnością wobec języka propagandy. W przypadku tego ambiwalentnego
portretu-znaku wyrażam swoją podejrzliwość wobec rzeczywistości, w której
żyjemy. Karol Marks stał się rodzajem papierka lakmusowego, reagującego na
przemiany rzeczywistości i znaczy dziś zupełnie co innego, niż kiedy go po raz
pierwszy użyłem (1978). Jest w pewnym sensie pustym znakiem, którym manipuluję
i którego znaczenie ewoluuje w czasie. O ile jednak ”Portret Marksa” dotyczy
rzeczywistości widzialnej, mówiąc w pewnym uproszczeniu, o tyle ”Moby Dick”
dotyczy tego, co niewidzialne, co umyka naszemu bezpośredniemu poznaniu.
Krzysztof M. Bednarski z rzeźbą Marksa, fot. z archiwum artysty |
Czym
jest dla Pana tworzenie z rzeczy napotkanych, odnalezionych, wydrążonych przez
czas, jak owa łódź, która zainspirowała do ”Moby Dicka”?
Każdy materiał, w którym pracuję, jest sam w sobie środkiem przekazu
ważnych treści. Z reguły jednak operuję pustką, negatywem. A zaczęło się od
znalezionej skorupy łodzi, która była pustym miejscem do wypełnienia. Podobnie
jest po utracie kogoś bliskiego, kiedy jeszcze silniej odczuwamy jego brak, a
przez to jest on bardziej obecny w naszym życiu.
Prosty gest destrukcji pięknego kształtu, a następnie jakiś wariacki upór w
odbudowywaniu tego, co się wcześniej zniszczyło, stanowiło istotę tej pracy.
”Moby Dick” nie istnieje jako obiekt autonomiczny, każdorazowo wchodzi w
relacje z przestrzenią, tworzy z nią integralną całość. Ponadto użyłem w tej
pracy dźwięków planet i gwiazd, zarejestrowanych przez sondy NASA, a przywodzących na myśl ”Odyseję
kosmiczną” Stanley`a Kubricka. Na wystawie w BWA jest wiele tropów filmowych,
m.in. nawiązanie do ”Melancholii” Larsa von Triera czy ”Smugi cienia” J.
Conrada/Wajdy…
Rzeźby z cyklu Moby Dick Czwórnia, 2014, warszawskie studio artysty, foto Krzysztof M. Bednarski |
Używam bardzo zróżnicowanych środków formalnych i technik do realizacji
moich prac, co szczególnie widać na wystawie w galerii Awangarda. Natomiast
wystawa w Galerii Main Station by mia jest zdecydowanie bardziej jednorodna.
Pokazuję tu duży wybór rzeźb, w różnej skali, z cyklu
”Moby Dick”. Można na niej prześledzić proces mojej pracy: najpierw są zwarte
”Maski”, potem ”Sekcje”, a wreszcie „Powierzchnie całkowite”, będące
otwarciem Moby Dicka w przestrzeni.
Wszystkie rzeźby są odlewami z brązu lub aluminium, a ich podstawy – z żeliwa,
marmuru lub drewna. Jak wspominałem, użycie konkretnego materiału jest
nieprzypadkowe. Jest tu np. rzeźba, do której podstawę zrobiłem z fragmentu
drzewa, na które wspinałem się w dzieciństwie, a które przed kilku laty zostało
ścięte. Fakt, że część mojej rzeźby stanowi drzewo, które znam z dzieciństwa,
jest dla mnie istotny emocjonalnie.
Krzysztof M. Bednarski i jego rzeźby w Galerii Art Main Station by mia, fot. foto Leszek Fidusiewicz. |
Myślę, że dla
widza owa ”prawda materiału” jest także ważna, o czym mogłam się przekonać
zatrzymując się nad Pańskim ”Domem mojego ojca”.
Emocje zawarte w moich pracach nie mają w sobie nic z ilustracyjności, lecz
są głęboko przetransformowane. Podobnie jest w odniesieniu do inspiracji
literackich. Moim językiem jest język materii i przestrzeni – to jest mój
żywioł.
W sztuce najistotniejsze jest to, czego nie da się zwerbalizować, a czego
szukał przez lata ze swoim zespołem Grotowski. Rilke określał to słowem “Niewidzialne”
– “Unsichtbar”.
Dziękuję za
rozmowę.
Wystawa
“Gravity. Tymoteuszowi Karpowiczowi” w galerii Awangarda BWA potrwa do 31
lipca, podobnie jak ”Ubi sunt?” w Art Main Station by mia na Dworcu Głównym.
Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline w lipcu 2016 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz