"Chcę nawet „zgubić” ślad Tomaszewskiego, choć bardzo go cenię. Bo aktor w tym przedstawieniu musi się wtopić w malarstwo. Czułem, że im mniej będę mówił, tym mniej będą się czuli szkoleni, a za to będą sobą: pokażą to, co w nich jest czasami naturalne." Rozmawiam z Leszkiem Mądzikiem z okazji premiery jego spektaklu "Zuzanna i starcy" we Wrocławskim Teatrze Pantomimy.
Leszek Mądzik, fot. Krzysztof anin Kuzko |
Barbara Lekarczyk-Cisek: Pańskie
spektakle, począwszy od w pełni autorskiej Wieczerzy
(1972), układają się w pewien wzór – rodzaj zapisu kolejnych etapów
duchowego i artystycznego rozwoju. Jak sytuuje się w tym kontekście najnowsze
przedstawienie Zuzanna i starcy, przygotowane we współpracy z aktorami
Wrocławskiego Teatru Pantomimy?
Leszek Mądzik: Jeśli mówimy o więzach mieszczących ten spektakl w pewnym
myśleniu, które ujawniało się wcześniej w innych moich przedstawieniach, to z
pewnością poprzedzał go Zielnik (1976).
Był to pierwszy erogenny temat, który zainspirowany został osobą Aliny
Szapocznikow i podejmował temat związku Erosa i Tanatosa - erotyki ze śmiercią. Przenikała go świadomość,
że młoda, piękna kobieta naznaczona jest piętnem nowotworu, że to ciało, które
nas zdobywa, jednocześnie umiera… Przedtem
był jeszcze spektakl Piętno (1975), który również subtelnie dotykał tematu kobiecości i erotyki, a
także problemu ciała i upływu czasu. Czas zresztą jest obecny we wszystkich
moich spektaklach. Pierwsze przedstawienia: Wieczerza
(1972) i Ecce Homo (1970) były opowieściami nawiązującymi do Nowego
Testamentu. Natomiast w Zuzannie i
starcach szukam raczej problemu niż opowieści, anegdoty.
Co więcej, wrocławskie
przedstawienie odbywa się dwa tygodnie po premierze Lustra – spektaklu wyrastającego z inspiracji twórczością BrunoSchulza. Kobiety zawsze go fascynowały, a jednocześnie był wobec nich bezradny
i pełen kompleksów. Widać to wyraźnie na jego rysunkach. Otóż zarówno osoba
Schulza, jak i jego rysunki doprowadziły mnie do spektaklu Lustro. Kiedy więc otrzymałem propozycję realizacji spektaklu we
Wrocławskim Teatrze Pantomimy, zdecydowałem, że będzie to Zuzanna i starcy. W ten sposób – można by rzec – rozłożyłem problem
na dwa spektakle. To, co się nie dopełniło w Lustrze, znalazło swoje dopowiedzenie w Zuzannie. Można by nawet określić te dwa przedstawienia jako
dyptyk.
Przy okazji
pracy nad Schulzem znalazłem wśród jego rysunków temat Zuzanny i starców.
Sięgali po niego wszyscy znaczący malarze, rzadko jednak zdarzało się, aby ktoś
poszedł dalej, to znaczy wydobył głębsze treści, które tkwią w tym temacie. Główną
myślą tej historii jest problem prawdy. Trudno jest ją obronić i znaleźć się w
takiej postawie, jaką przyjęła Zuzanna. To wiara w Opatrzność i zawierzenie, że
prawda jest silniejsza od kłamstwa, że ją obroni… Zdążyła ją jeszcze obronić zanim umarła, a
przecież nie musiało tak być. Bardzo silnie punktuję w drugiej części spektaklu
postać Daniela. Jest on dla mnie symbolem moralności, bliskim chrześcijańskiej
wizji znakiem nieskazitelnego obrońcy. Drugim tematem jest wieczna fascynacja
kobiecością, niezależnie od wieku mężczyzny. Co więcej, im bardziej fizycznie
nie ma możliwości jej zdobyć, tym silniej widzi ją w wyobraźni. I wizja ta staje się źródłem fascynacji. To zresztą
dotyczy tęsknot, marzeń i wyobraźni w ogóle. Myślę, że ta tęsknota za
kobiecością nigdy nie opuszcza męskiego świata. Obok sacrum, erotyzm jest najsilniejszą
pożywką dla artysty i dla człowieka w ogóle.
Jaką rolę odgrywa w życiu artysty
wiara? W Bruździe był Pan kreatorem, demiurgiem teatralnym. Czy wierzącemu artyście
łatwiej jest zbliżyć się do Tajemnicy?
Moja wiara
nie jest dewocyjną, a czasami jest tęsknotą za wiarą, za jej spełnieniem. Ale
mieć tę tęsknotę to już jest dużo. Gdybym natomiast miał gotowe odpowiedzi na
pytania, które stawiam, nie robiłbym teatru. Dopełnienie owego braku jest
warunkiem pewnej równowagi. Oczywiście, człowiekowi towarzyszy pokusa, aby żyć
z poczuciem sensowności własnego trwania, ale na tej drodze jest dużo pytań.
Gdyby bowiem było to oczywiste… Ja przynajmniej nie miałbym motywacji dalej
tworzyć, tylko chciałbym ogłaszać światu apoteozę czegoś, co można by wyrazić
jednym zdaniem: jest wspaniale! Tymczasem kłopoty, cierpienie, brak czegoś są
powodem tworzenia, przynajmniej w moim wypadku. Bo cały czas chciałoby się
zajrzeć na tę drugą stronę…
To jest widoczne zwłaszcza w Bruździe, gdzie na końcu uchyla Pan tę
zasłonę…
Tak, w Bruździe pokazuję, co jest za tą
zasłoną. W tym spektaklu nie ma udawania. Sztuka jest tworzeniem z przeżycia,
faktu, a ja wróciłem do źródła. W jakimś sensie przeraziłem się nawet
możliwości stworzenia iluzji. Sądziłem, że to jest magia, którą opanowałem
bardziej w kategoriach warsztatu, określonej techniki niż ukazywania prawdy.
Zadałem sobie pytanie, jaki jest ten świat, który buduję, dlatego poleciłem,
aby zapalić jak najwięcej światła.
W filmie Dotyk przemijania mówi Pan o wpływie krajobrazów dzieciństwa. Szara
rzeczywistość nie oznaczała wtedy jednak szarego dzieciństwa…
Nie robiłbym
takiego teatru, gdybym miał doświadczenie dzisiejszej rzeczywistości. Ona nie
jest szara, ale jest żadna. Ten teatr nie powstałby w takiej rzeczywistości,
gdybym zaczął go robić teraz. Poszedłbym innymi ścieżkami i chyba bym się
zgubił…
Jednak Pańska droga do teatru była
dość pokrętna, bo zaczął Pan od Akademii Sztuk Pięknych, do której zdawał
trzykrotnie, bez rezultatu…
To jest
paradoks, bo właśnie otrzymałem niedawno propozycję pracy w Katedrze
Scenografii Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. To jest ta sama uczelnia, która mnie przed
laty nie przyjęła. Z tą niemożnością spełnienia dzieje się tak, że człowiek
cały czas poszukuje. I gdyby nie moje spotkanie z Ireną Byrską i Mieczysławem Kotlarczykiem,
to też by zapewne nie było tego teatru. Zacząłem terminować jako scenograf i
byłem ostatnim, który współpracował z Teatrem Rapsodycznym. A pierwszym był … Papież
Jan Paweł II. Gdy o tym powiedziałem Ojcu Świętemu podczas audiencji, to dłużej
rozmawialiśmy, tak się ożywił. Potem poszedłem swoją drogą, bo ja słowo
zgubiłem, a u Byrskiej i Kotlarczyka słowo było podstawą.
Jak tworzy Pan spektakle, skoro nie
mają one nawet scenariusza?
Na początku
jest tak, jakbym kręcił film: widzę obrazy. Pomysł powstania spektaklu leży w
jakimś problemie, który mnie w jakiś sposób dotyka. Na początku są to luźne
skojarzenia, które gromadzą się w myślach, w podświadomości, aż w pewnym
momencie powstaje to „coś”. Bardzo często zdarzało mi się zobaczyć na przykład
finał spektaklu. Nie wiedziałem, jak do niego mogło dojść, ale wiedziałem, czym
się spektakl kończy, bo jest silna scena wieńcząca. Szukałem więc tego kłębka,
który rozwinę i który doprowadzi mnie do takiego finału. I to jest dramaturgia,
bo spektakl zawsze prowadzi do napięcia, które go wieńczy. Kiedy próbowałem coś
zapisywać, wychodził z tego wielki banał. Jak powiedziała kiedyś krytyk
Pilatova z Pragi: „Żeby ten teatr wypowiedzieć, trzeba go zatańczyć, a nie -
mówić o nim”. Trzeba więc inną sztuką
odpowiedzieć na niego, nie zaś komentować.
l
Kim jest aktor w Pańskim teatrze, bo
przecież nie traktuje go Pan instrumentalnie jak Craig czy Kantor… A jednak w
jakiś sposób wymaga Pan oddania się bez reszty, żeby bez wahania „wpadali w
bruzdę”.
Aktor jest
częścią tego obrazu – jest weń wkomponowany. Może najbardziej odchodzę od tego
pracując z mimami, ponieważ wykorzystuję ich atrakcyjność, urodę, bryłę, ruch, słowem
to - czego nie miałem potrzeby wydobywać we wcześniejszych spektaklach. Jednak
swojego teatru nie zrobiłbym z zawodowcami. Potrzebuję ludzi naturalnych, którzy
zawierzą mi. Jeżeli się w coś wierzy, to się nie racjonalizuje. Sam się zawsze
w swoich spektaklach całkowicie zatracam. Tylko wtedy spektakl ma szansę powiedzieć coś
naprawdę ważnego. Nawet kiedy widzę, że w aktorze tego nie ma, to tak go
prowokuję, że wyzwalam to w nim. Aktorzy wiedzą, że ja sam wierzę w spektakl i
że jest w nim prawda.
Nie zdarza się Panu jednak pracować z
tymi samymi ludźmi?
Nie.
Generalnie jest tak, że oni cały czas są młodzi, a ja się starzeję. (śmiech) Teraz
pracuję z ludźmi, którzy są – można by rzec – dziećmi moich pierwszych aktorów.
Ten teatr ma już 46 lat, a ja każdą premierę robiłem z nowym zespołem. Kiedy
zaczynałem, chciałem być partnerem dla aktora, dla reżysera, dla słowa, które
było na początku mojej drogi. I nagle się okazało, że ta plastyka zaistniała,
że ktoś ją zauważył i nagrodził. I to mnie zachęciło, że może w wyobraźni tkwi jakaś szansa dla teatru. I tak od
malarstwa, poprzez scenografię, stworzyłem tę formę teatru.
Czy z zawodowymi aktorami, jak
mimowie, pracuje się trudniej czy łatwiej?
Myślę, że
trudniej. Wolę materię nieurobioną, bo sam ją kształtuję. Po drugie, aktor po
szkole teatralnej już się czegoś nauczył i teraz chce mi tę wiedzę „sprzedać”.
A ja nie szukam w nim tej wiedzy, tylko jego samego. Chcę zabić w gestach
aktorów wyuczoną formułę, dlatego zostawiam duży margines na żywiołowe
działania. Chcę nawet „zgubić” ślad Tomaszewskiego, choć bardzo go cenię. Bo
aktor w tym przedstawieniu musi się wtopić w malarstwo. Czułem, że im mniej
będę mówił, tym mniej będą się czuli szkoleni, a za to będą sobą: pokażą to, co
w nich jest czasami naturalne.
Wyrafinowany obraz, jak u malarzy
barokowych, malowany światłem, bo światłem wydobywa Pan przedmioty i ludzi. Po Bruździe jest Pan nadal malarzem na
scenie.
Tak, maluję
przed widzem na czarnym blejtramie – nie pędzlem, ale światłem. Dziś już nie
potrafiłbym być malarzem, choć kiedyś tak tego pragnąłem. Aby coś robić dobrze,
trzeba temu poświęcić całe życie. Wolę już teraz patrzeć na dobre malarstwo.
Dziękując za rozmowę, życzę wielu
jeszcze wspaniałych obrazów malowanych światłem.
Leszek Józef Mądzik (ur. 5 lutego 1945 w Bartoszowinach na Kielecczyźnie) - polski scenograf i reżyser teatralny. Profesor sztuk plastycznych KUL (2010), wykładowca na ASP w Poznaniu. Ukończył Liceum Plastyczne w Kielcach (jest honorowym obywatelem Kielc), studiował historię sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a także reżyserię na Wydziale Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, filii warszawskiej Akademii Teatralnej. W 1969 roku założył Scenę Plastyczną KUL, gdzie po roku zaczął wystawiać przedstawienia (pierwszym była oparta na scenariuszu Mądzika sztuka Ecce Homo wystawiona 24 marca 1970 roku). W przedstawieniach Mądzika dominuje ruch, obraz, a nadrzędną rolę pełni według twórcy światło. Jego interpretacjom towarzyszy także warstwa dźwiękowa, nie ma natomiast słowa. Sztuki prezentowane na deskach Sceny Plastycznej KUL prezentują filozoficzną refleksję o życiu i przemijaniu. Ta refleksja bardzo często bierze się z konkretnych przeżyć artysty. Leszek Mądzik współpracował m.in. z Ireną Byrską, Mieczysławem Kotlarczykiem, Jerzym Zawieyskim czy Teatrem Gong 2. Tworzył także w teatrach dramatycznych w Lublinie (Teatr im. Juliusza Osterwy), Łodzi i Warszawie (Teatr Studio) oraz z Teatrem Lalki i Aktora im. Hansa Christiana Andersena w Lublinie. Współpracował także z Wrocławskim Teatrem Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego. Obecnie współpracuje z wieloma uczelniami teatralnymi w Polsce i na świecie, jest wykładowcą w Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu.
Rozmowa z Leszkiem Mądzikiem była pierwotnie opublikowana na portalu PIK Wrocław, w 2013 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz