Po sukcesie Dziewczyn z Powstania Anna Herbich poszła na całość i wydała całą serię podobnych książek: ukazały się Dziewczyny z Syberii, Dziewczyny z Solidarności i Dziewczyny z Wołynia. Przyznam, że trochę się obawiałam takiej "seryjnej" literatury, ale uznałam, że skoro Dziewczyny z Powstania bardzo się autorce udały, to i kolejne nie mogą być ze szczętem niedobre. Poza tym pomyślałam, że w przypadku tego rodzaju opracowań istotny jest sam fakt dotarcia do wiekowych rozmówczyń i oddanie im możliwości zabrania głosu.
Oglądałam filmy dokumentalne na temat ludobójstwa na Wołyniu, widziałam także, co oczywiste, film Wojciecha Smarzowskiego, ale tak obszerne, pełne wypowiedzi świadków i uczestników wydarzeń możliwe są tylko w formie książkowej narracji. Ten rodzaj intymnej relacji pomiędzy opowiadającym a słuchającym pozwala bardziej się otworzyć, co przekłada się potem na relację z czytelnikiem, który czyta ją we własnym tempie i ma możliwość "poczuć" owe emocje.
Tak przynajmniej było w moim przypadku. Rozmówczyń było dziewięć. Dlaczego tyle i właśnie te, nie zostało na wstępie wyjaśnione. Układają się one jednak w pełną dramatyzmu opowieść o tragicznych wydarzeniach, w których bohaterki uczestniczyły jako dzieci w różnych miejscowościach Wołynia. Każda historia ma indywidualny, niepowtarzalny charakter, a jednocześnie są jak chór współbrzmiących głosów. I choć temat ludobójstwa jest kluczowy, to z opowieści dowiadujemy się również, jak wyglądało życie na Wołyniu, zanim doszło do owych wydarzeń, a także, jak potoczyły się losy tych nielicznych ocalałych.
Niektóre z nich, jak Janina Kalinowska, bohaterka pierwszej opowieści, wyparły przeżytą grozę z pamięci i o tym, co się wydarzyło w 1943 roku, dowiedziały się z książek i od innych osób. Sierotę wzięli pod opiekę obcy ludzie, potem pobyt w różnych domach dziecka. Z cierpieniem, złymi wspomnieniami i brakiem miłości bliskich trzeba było sobie radzić samemu... Na szczęście, bohaterki dorastały, zakładały rodziny, rodziły dzieci. Janina pojechała na Wołyń dopiero w latach 90., jak większość z rozmówczyń Anny Herbich. W miejscu nieistniejącego domu postawiła rodzicom krzyż. Jednocześnie prawie wszystkie podkreślają swój żal i rozczarowanie postawą polskich władz, która od lat jest taka sama: próbuje się zachować dobre stosunki z Ukraińcami za wszelką cenę, także za cenę kłamstwa. Ludobójstwo nie skończyło się dla mnie w 1943 roku - mówi Janina. Konsekwencje tej tragedii odczuwałam jeszcze przez wiele, wiele lat. Odczuwam je zresztą do dziś. Całe moje życie upływa w jego cieniu.
Teodorze Zglinieckiej zawdzięczamy bezpośrednią relację z oblężonego kościoła w Kisielinie, podczas tzw. krwawej niedzieli na Wołyniu (11 lipca 1943 roku). Straciła wtedy ojca, a sama cudem ocalała dzięki temu, że garstka wiernych zamknęła się w kościelnej wieży i stawiła opór. Prawie we wszystkich opowieściach powtarza się ten sam scenariusz: Polacy mieszkali na tych terenach często z pokolenia na pokolenie i żyli w bardzo dobrych stosunkach z Ukraińcami i z Żydami - do tego stopnia, że odwiedzali się wzajemnie w czasie świąt. Trudno im było uwierzyć w to, że ci sami sąsiedzi napadną na nich z siekierami i widłami, a potem będą rozkradać ich majątek, aby na końcu spalić go i zrównać z ziemią.
Teraz, po latach, myślę - mówi Teodora - że sąsiedzi to ukartowali. Chodziło o to, żeby Polacy nie uciekali. Żeby można nas było wszystkich złapać w jednym miejscu i zamordować.
Byli jednak i tacy, nieliczni, którzy ostrzegali albo pomagali ukryć się, ryzykując przy tym wiele.
Kiedy tak się czyta te opowieści, uderza myśl o bezbronności tych ludzi, żyjących w swoistej arkadii, w zderzeniu z XX-wiecznymi totalitaryzmami i dzikim ukraińskim nacjonalizmem. Jedna z bohaterek, Janina Wójcik, mówi znamienne słowa: Byliśmy dziećmi Drugiej Rzeczypospolitej. Wychowanymi w patriotycznych domach i patriotycznych szkołach przez świetnych przedwojennych nauczycieli. Kochaliśmy ojczyznę, którą stawialiśmy na pierwszym miejscu. Wyznawaliśmy takie staromodne wartości jak solidarność, umiłowanie wolności, chęć niesienia pomocy bliźnim czy obrona słabszych. Dla tych wartości gotowi byliśmy na najwyższe poświęcenia i wyrzeczenia.
Za wierność tym wartościom zapłacili największą cenę, jednakże wszystkie rozmówczynie podkreślają, że pomimo tych straszliwych, nieludzkich doświadczeń, czują się zwyciężczyniami. Dziś jestem już u schyłku życia - mówi Janina Wójcik. Mam dziewięćdziesiąt jeden lat i spokój w duszy. Nie martwię się o moich synów, bo wiem, że razem z mężem wychowaliśmy ich na porządnych ludzi. Wpoiliśmy im wartości, które sami wyznawaliśmy i w których sami zostaliśmy wychowani. Sztafeta pokoleń trwa. Nie została przerwana. To nasze zwycięstwo.
Po zamordowanych i wypędzonych z Wołynia pozostała pustka. Po naszej miejscowości - mówi Rozalia Wielosz, której matkę porąbano żywcem - pozostali tylko ludzie. Samego Teresina już nie ma. Ukraińcy zrównali wszystko z ziemią, tam, gdzie były domy, posadzili las. W miejscu, gdzie stał nasz dom, wyrósł piękny, owocowy sad. Tyle po nas zostało. Drzewa i samotny krzyż.
Rozalia Wielosz klęcząca pośrodku pola. W tym miejscu znajdowała się jej rodzinna wieś - Teresin. skan książki |
Według historyków, ukraińscy nacjonaliści w okrutny sposób zgładzili podczas II wojny około stu tysięcy Polaków. Prawie tyle samo, ilu Ukraińców mieszka obecnie we Wrocławiu. Polskie władze chętnie ich przygarnęły, pomimo że zabrakło woli sprowadzenia Polaków z Kazachstanu...
Wszystkim polecam lekturę książki Anny Herbut. To ważny kawałek naszej historii, o której nie uczy się w szkole lub uczy za mało i którą niechętnie się głosi, bo ona rzekomo przeszkadza w dobrych stosunkach z Ukraińcami, którzy bez żadnych skrupułów i moralnych wątpliwości stawiają pomniki Banderze.
Książka "Dziewczyny z Wołynia" Anny Herbut ukazała się w Wydawnictwie Znak Horyzont w 2018 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz