"Szczyt" Ole Giæver, czyli „Norwegia bez granic” (także obyczajowych)
"Szczyt" Ole Giæver |
W ramach prezentowanego na tegorocznym festiwalu projektu można zobaczyć nie tylko współczesne kino norweskie. Odbywa się ponadto przegląd filmów Anji Breien, jednej z najważniejszych przedstawicielek kinematografii norweskiej oraz kina feministycznego w Europie, autorki głośnego tryptyku "Żony", prowokacyjnego portretu kilku pokoleń Norweżek.
Projekt ów to także filmy dla dzieci, warsztaty animacji poklatkowej Matsa Groruda oraz indywidualna wystawa twórczości Ane Lana – norweskiego artysty wizualnego i performera, zatytułowana „Są we mnie wszystkie kobiety świata!” Swoją przygodę z Norwegią rozpoczęłam od kameralnego filmu Ole Giæver Szczyt. To bardzo "skandynawski" dramat: dwie kobiety o imionach zaczerpniętych z "Domu lalki" i "Peer Gynta" Ibsena (Nora i Solveig) na tle surowego górskiego krajobrazu, zmagające się ze sobą i przeżytą ongiś w tym miejscu tragedią.
Jedna z bohaterek jest w ciąży, druga straciła w górach syna i wydarzenie to kładzie się cieniem na relacjach kobiet, których związek chyli się ku upadkowi. Oszczędne dialogi, krajobraz górski jesienno-zimowy i pełne napięcia relacje kobiet, pokazane oszczędnymi, subtelnymi środkami. Taki letni Bergman. Można zobaczyć, ale właściwie po co...
Kręcę siebie jako dramat – bezkompromisowa spowiedź artysty w Arirang
Po zrobieniu piętnastu filmów, docenionych zresztą głównie za granicą, Kim Ki - Duk przeżył głęboki kryzys. Rozpoczął się on od dramatycznego incydentu podczas kręcenia "Snu", kiedy to omal nie zginęła jedna z aktorek. Reżyser zaszył się na blisko trzy lata w małej chatce i – można by rzec – zaczął życie pustelnicze, to znaczy pozornie ciche i samotne, ale w rzeczywistości wypełnione walką i dramatycznymi rozmowami z samym sobą. Rozmowy te reżyser rejestrował kamerą cyfrową i – jak wyznał podczas spotkania z publicznością – traktował filmowanie swoich rozterek jako rodzaj terapii.
Arirang |
Tytułowy Arirang jest cytatem z dramatycznej pieśni, którą artysta śpiewa w momentach melancholii i rozpaczy. Bo Arirang to przełęcz, przez którą musi przejść, aby się odrodzić na nowo. Ten film to przede wszystkim pytanie o sens – sztuki, życia… A ponieważ pytania, które stawia, dotyczą każdego człowieka, prawie nikt nie wyszedł po projekcji, pragnąc jeszcze posłuchać i zobaczyć tego bezkompromisowego artystę. Bezkompromisowego nie tylko wobec siebie, ale także wobec widzów.
Film niełatwy w odbiorze, ale nie jest to bynajmniej monolog kabotyna i ekshibicjonisty. Artysta jest do bólu prawdziwy, właściwie we wszystkim, także w codziennym rytuale życia, kiedy to przygotowuje sobie posiłki, zjada je, sam wykonuje różne skomplikowane urządzenia. Czy któryś pięknoduch zrobiłby sam zaparzacz do kawy albo rewolwer? "Kręcę siebie jako dramat" – powiada w pewnym momencie artysta, mając świadomość, że ból istnienia i potrzeba tworzenia, przede wszystkim siebie, to nieustanna gra z sobą samym i ze światem.
Italiani – Hamlet w sosie Visconti
Italiani w reż. Łukasza Barczyka |
Relacjonując przegląd konkursowy Nowe Filmy Polskie wyraziłam opinię, że kondycja polskiego kina jest całkiem dobra. Żeby zatem nie popaść w samozadowolenie, rzucę jednak kamyk do tego ogródka. Otóż obejrzałam wczoraj film Łukasza Barczyka Italiani i stwierdzam stanowczo, że powyższa opinia nie dotyczy tego dzieła (?).
Autor posłużył się fabułą Hamleta Shakespeare`a, ale akcję swego filmu umieścił we Włoszech, w czasach II wojny. Wszystko to jest jednak bardzo umowne i tylko mundury datują ten film, stając się jednak bardziej teatralnymi kostiumami niż informacją. I właśnie ta teatralność (wnętrza, wnętrza, labirynt ogrodowy) wszystkiego, sztuczność gestów, gry aktorskiej, strojów i makijaży doprowadzona jest do absurdu. Przez tę „teatralność” i włoskie realia film kojarzył mi się z dziełami Viscontiego, np. ze Zmierzchem bogów, ale tamta poetyka miała swój artystyczny podtekst. W filmie Barczyka tego nie dostrzegłam. Film jest nieznośnie sztuczny, od tytułu i pierwszej sceny począwszy. I doprawdy nie wiem, „co autor miał na myśli.” I czy w ogóle była tam jakaś myśl..?
Wydarzenie: Pina Wima Wendersa, czyli o Sztuce w 3D
Po obejrzeniu filmu można postawić znak równości między Piną a Sztuką (pisaną wielką literą). Wenders nie pokazuje biografii artystki. Ona sama pojawia się z rzadka i jakby w tle. Oglądamy fragmenty najważniejszych przedstawień Piny –Święta wiosny, Vollmond i Café Müller, a jednocześnie na naszych oczach rozgrywa się spektakl, w którym biorą udział artyści ukształtowani przez Nią, tańczący w filmie Wendersa w miejskich plenerach i na scenie. Tworzą własne, niepowtarzalne wizje, a ich taniec staje się cudownym środkiem ekspresji, który przemawia swoim pięknem do każdego. W filmie pada niewiele słów i są one niezwykle trafne zarazem.
Pina w reż. Wima Wendersa |
Współgrają z tym, co widzimy: jedna z tancerek opowiada na przykład, że własna nieśmiałość ją blokowała i że musiała sama wyciągnąć się z tego za włosy. Jednocześnie widzimy jej taniec, w którym następuje udosłownienie tej metafory. Na początku i na końcu artyści kroczą w tanecznym, nieco żartobliwym korowodzie. Sztuka jest indywidualną ekspresją, ale jest także piękną i harmonijną współpracą z drugim człowiekiem – zdaje się mówić ta i inne podobne sceny.
Pina Bausch była artystką niezwykłą. Nie tylko łamała konwencje i stereotypy tanecznej ekspresji, ale taniec był jej ogromną wewnętrzną pasją, którą potrafiła zarazić innych. Był sposobem na życie, czymś pierwotnym i prawdziwym, bez czego człowiek czuje się niepełny. Tańczcie – powiada w pewnym momencie artystka – bo inaczej zginiemy. A więc, drodzy Kinomani, tańczmy w 3D!
Artykuł ukazał się na portalu PIK Wrocław
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz