Mój egzemplarz książki |
Rozpoczyna ją, rozpisana na dni, a nawet godziny, niczym film sensacyjny, opowieść o scenicznym debiucie Komedy i jego Sekstetu. Krótkie, informacyjne zdania, przypominające nieomal kronikarski zapis, wprowadzają nas w tamten miniony świat, w którym jazz był czymś więcej niż tylko muzyką - był powiewem wolności, Zachodu, miał posmak zakazanego owocu. Rodzaj narracji przypomina także film - stajemy się świadkami tego, o czym pisze Grzebałkowska:
"W środę ósmego dnia sierpnia 1956 roku - czytamy - około godziny dwudziestej, na zbitą z desek i częściowo przykrytą dywanem scenę wchodzi sześciu młodych mężczyzn w czarnych ubraniach.
Lekarz.
Student mechanizacji rolnictwa.
Plastyk.
Inżynier.
Student konserwatorium. Muzyk, miłośnik bobrów.
Konferansjer Leopold Tyrmand podchodzi d mikrofonu i ostrzega publiczność, że teraz usłyszy muzykę trudną, ambitną i przeznaczoną wyłącznie dla koneserów. Po czym zapowiada zespół Sekstet Komedy, co <nie oznacza angielskiego słowa komedia, tylko jest pseudonimem".
Sekstet Komedy w kondukcie pogrzebowym podczas parady otwierającej Festiwal/skan |
"Nasz zespół uprawia wyłącznie jazz nowoczesny - powie dziennikarzom wówczas jeszcze nikomu nieznany Komeda. Jesteśmy pierwszym tego rodzaju zespołem w Polsce. (...) Uprawiamy muzykę dość eksperymentalną, którą trzeba umieć słuchać".
Zofia Lach z synem Tomkiem, Sopot, 1956/skan |
Od tego momentu Magdalena Grzebałkowska prowadzi nas "swoimi ścieżkami", czyli dokąd chce :-) Dowiadujemy się dzięki niej o losach rodziny Trzcińskich (takie było prawdziwe nazwisko Krzysztofa Komedy). Rodzina była zamożna:
"Niania do dzieci. Ogrodnik do roślin". Kucharka do obiadów." - pisze lakonicznie Grzebałkowska. Dowiadujemy się nawet tego, jakie były ulubione rozrywki (teatr, kino, koncerty, kawiarnie), ulubione potrawy (zupa grzybowa z suszonymi owocami, a na Wielkanoc żurek zabielany), nigdy nie rozmawiają o pieniądzach, są dla siebie uprzejmi, żadnych zakazów. Najważniejszą osobą jest dla Krzysztofa matka, Zenobia - po niej odziedziczy zamiłowanie do muzyki. Ona też jest jest jego pierwszą nauczycielką fortepianu. Ale wygląd i rude włosy odziedziczy Krzysztof po ojcu Mieczysławie.
Krzysztof Trzciński z rodzicami i siostrą Ireną, Częstochowa, lata czterdzieste/skan |
Zanim Krzysztof zacznie być częścią tego światka, uczy się w klasie humanistycznej I Państwowego Gimnazjum i Liceum w Ostrowie Wielkopolskim, dokąd Trzcińscy przeprowadzili się po wojnie z rodzinnej Częstochowy. Chodzi także na lekcje muzyki - ćwiczy Bacha i Chopina. I choć z muzyki zbiera same piątki, w szkole uczniem jest raczej miernym. O mały włos, a nie zostałby dopuszczony do matury. Na bal maturzystów pójdzie z mamą :-) Dla niej też wybiera studia medyczne, choć bardzo tego nie chce. Ich relację zdaje się dobrze oddawać zdjęcie z balu maturalnego: Zenobia promienna i dominująca, Krzysztof - skromny i podporządkowany. Później okazuje się, że jednak nie do końca, skoro przyprowadza do domu Zofię (rozwódkę z dzieckiem!) i oznajmia, że odtąd będą razem, po czym wyjeżdża z nią do Krakowa.
Komers, czyli bal maturzystów. Krzysztof Trzciński tańczy z mamą, Ostrów Wielkopolski, 1950 /skan |
Zofia dziewczyną z okładki tygodnika "Przyjaźń" - organu Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej /skan |
"A co miał Krzysiu zrobić - kończy swoją opowieść Wróblewski - jak mu zespół niedorostków, których uczył grać, chciał wywalić menedżerkę i dziewczynę?".
Tak czy owak Zofii nikt dobrze nie wspomina, także Polański i Andrzej Krakowski, który poznał kompozytora w Stanach. W końcu związek ten zaczął ciążyć także Komedzie i będąc w Los Angeles związał się z inną kobietą.
Grzebałkowska jest jednak zbyt rzetelną biografką, aby nie oddać głosu także Zofii Komedowej (w końcu się pobrali). Chociaż bohaterka tej opowieści nie żyje, zostawiła po sobie wspomnienia, spisane wespół z synem. Ostatecznie cały ten amerykański wątek biografii kompozytora kończy się dramatycznie. Był to wprawdzie wypadek, ale w dużej mierze spowodowany przez wiecznie pijanego Marka Hłaskę. Pozornie niegroźny, spowodował powstanie krwiaka, ten zaś przyczynił się do utraty przytomności, a w końcu do śmierci Komedy.
Komeda z Markiem Hłasko, Los Angeles, 1968/skan |
Grzebałkowska kończy swoją opowieść wzruszającą sceną, rozgrywającą się w warszawskim szpitalu, do którego przetransportowano Komedę. Jest 23 kwietnia 1969 roku. Życie toczy się jak gdyby nic się nie stało: PAP podaje, że Leopold Teliga opuścił port w Las Palmas, wieczorem wystąpi w Filharmonii Narodowej saksofonista jazzowy Nathan Davis... Tymczasem w południe stan Krzysztofa się pogarsza. Wiozą go na reanimację. Zofia biegnie za noszami i otula wystające spod kołdry nogi męża swoim swetrem...
Magdalena Grzebałkowska dokonała rzeczy pozornie niemożliwej. Nie tylko opowiedziała historię niezwykle utalentowanego artysty i powszechnie lubianego człowieka, który jako jeden z nielicznych zrobił (w tamtych czasach!) międzynarodową karierę. Potrafiła także przywołać ów miniony świat - z jego kolorami, atmosferą, obyczajowością, pomimo że sama jej nie zaznała, ponieważ należy do zupełnie innego pokolenia. Do tego zaś potrzeba nie tylko talentu, ale także pewnej wrażliwości i wyobraźni. Tego zaś odmówić jej nie sposób.
Książka Magdaleny Grzebałkowskiej "Komeda. Osobiste życie jazzu" ukazała się w Wydawnictwie Znak w 2018 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz