Tegoroczny 54. Międzynarodowy Festiwal Wratislavia Cantans zabrał nas w muzyczną podróż na Południe. Okazało się, że znaczenie i barwy tej nazwy są zmienne i różnorodne, ale zawsze kojarzą się z piękną muzyką. Największe wrażenie wywarły na mnie trzy koncerty: "Judyta triumfująca" A. Vivaldiego, III Symfonia G. Mahlera oraz "Sud , sud" G. Solimy. Oto dlaczego:
Konferencja prasowa 44. MF Wratislavia Cantans, drugi od lewej dyr. Andrzej Kosendiak, obok niego: Giovanni Antonini, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
Romantycy, którym patronował J. W. Goethe jako autor "Podróży włoskiej", traktowali Południe jak mekkę albo słoneczną krainę przypominającą Arkadię. Jeszcze większe bodaj znaczenie miało dla naszej kultury słynne dzieło Pawła Muratowa: "Obrazy Włoch", które odcisnęło swoje piętno zarówno na polskiej literaturze (Jarosław Iwaszkiewicz, Zbigniew Herbert), jak i na muzyce. Karol Szymanowski, rówieśnik Muratowa, w latach poprzedzających wybuch I wojny światowej także podróżował do Włoch. Prawdziwą rewelacją był dla niego zwłaszcza pobyt na Sycylii. Wrażenia te znalazły odbicie w znakomitych dziełach tworzonych już w czasie wojny, w rodzinnej Tymoszówce. Powstały wtedy Maski, Metopy, Mity, III Symfonia, I Koncert skrzypcowy. Napisał także powieść "Efebos", w której chciał zawrzeć swoje marzenia o lepszym świecie. Miała ona za tło włoskie pejzaże i włoską sztukę i stanowiła apologię piękna, miłości, swobody. W tym samym czasie — i czerpiąc z podobnych inspiracji — rozpoczynał Szymanowski pracę nad "Królem Rogerem". Opera dotykała podobnej problematyki, co Efebos: związków i napięć między dionizyjską i apolińską wizją życia i twórczości. Scenerią były znów Włochy. Libretto pisał młody kuzyn Szymanowskiego Jarosław Iwaszkiewicz, który wypełniał jedynie zalecenia wielkiego kompozytora. Jednak później sam stał się autorem takich utworów, jak "Śpiewnik włoski", "Kochankowie z Werony" czy "Podróże do Włoch". Całe Włochy bowiem, nie tylko ich południe, są dla Polaków Południem - ową wymarzoną krainą. Przede wszystkim jako miejsce najpiękniejszej, najstarszej kultury, w której wciąż czujemy się jak "barbarzyńcy w ogrodzie". Mit Południa trwa, choć - jak mogliśmy się przekonać podczas tegorocznej Wratislavii - różne są jego oblicza.
Program dowiódł niezbicie, że istnieje wiele rytów religijnych, które miały swój początek na południu: chorał bizantyjski, śpiew mozarabski, muzyka etniczna z okolic Neapolu i afrykańska, a wreszcie wykroczyliśmy poza teren Europy doświadczając muzyki Południa Stanów, przetworzonej przez Georga Gershwina w operze "Porgy i Bess". Niektóre rodzaje muzyki były nam doskonale znane, jak choćby muzyka Gershwina czy nasza własna twórczość w postaci polskiej muzyki ludowej. Jak się podczas festiwalu osobiście przekonaliśmy, "Południe" oznacza szerokie spectrum i różne perspektywy, o czym zresztą uprzedzał nas maestro Giovanni Antonini na konferencji prasowej:
"Południe ma zawsze w sobie coś względnego, nie jest niczym absolutnym, i to zarówno geograficznie, jak i kulturowo. Jest to temat bardzo szeroki, ale o tych trudnych relacjach między Północą a Południem chcieliśmy w naszym programie także powiedzieć".
Bóg - uosobienie miłości, do której wszystko podąża: III Symfonia
Gustawa Mahlera
Oficjalne rozpoczęcie festiwalu zainaugurował niezwykły koncert: III Symfonia Gustawa Mahlera w wykonaniu Israel Philharmonic Orchestra i pod dyrekcją Zubina Mehty. Maestro i jego muzycy wystąpili już podczas 50. odsłony Wratislavia Cantans. Zagrali wówczas IX Symfonię - uznaną za ostatnią symfonię romantyczną. Zasłużony dyrygent został także upamiętniony w Alei Gwiazd przed Narodowym Forum Muzyki.
O swoim utworze napisał Mahler w jednym z listów:
"Moja symfonia będzie czymś takim, czego jeszcze świat nigdy nie słyszał. Cała Natura dochodzi tutaj do głosu i wyjawia tajemnicę tak głęboką, jaką jedynie we śnie można przeczuć".
Maestro Zubin Mehta i Israel Philharmonic Orchestra, fot. Sławek Przerwa |
Jest to zatem w założeniu symfonia-misterium, którą cechuje maksymalizm i poczucie nieograniczonej mocy twórczej. W płaszczyźnie symboliki symfonia tak rozumiana pragnie wyrazić kosmos i miejsce człowieka w nim z perspektywy nadziei, zgodnie z chrześcijańską koncepcją ludzkiej kondycji. To najbardziej rozbudowana, najbogatsza formalnie symfonia Mahlera - prawdziwe wyzwanie dla wykonawców. Maestro Mehta wraz z Israel Philharmonic Orchestra, a także solistką Gerhild Romberger i Chórem Chłopięcym NFM wspaniale ją zinterpretował. Całość ma charakter narracyjny, polifoniczny jak w powieściach Dostojewskiego, do których porównał ten utwór Bohdan Pociej. Na ten trop wskazują także tytuły poszczególnych części, które kompozytor usunął przed publikacją w 1898 roku.
Gerhild Romberger i Chór NFM, Chór Chłopięcy NFM, fot. Sawek Przerwa |
Część I, zatytułowana pierwotnie "Pan budzi się, nastaje lato" (dosł. "nadciąga w rytmie marsza"), utrzymana w tonacji F-dur (jak zwykło się czynić od czasów "Pastoralnej"), zawiera bogactwo dźwięków natury, oddanych za pomocą oboju, skrzypiec, puzonu, trąbki, rogu i klarnetu. Kolejne części III Symfonii także nosiły pierwotnie znaczące tytuły: „Co mi mówią kwiaty na łące” (forma menueta), „Co mówią mi zwierzęta w lesie” (odgłosy zwierząt i ptaków), „Co mówi do mnie człowiek”. W tej części dopiero pojawia się partia wokalna, którą na wrocławskim koncercie wykonała Gerhild Romberger (cudowny mezzosopran!) w towarzystwie jednolitego akompaniamentu. Istotną rolę odgrywa w tej partii sam tekst, będący fragmentem dzieła Friedricha Nietzschego "Tako rzecze Zaratustra":
O Mensch! Gib Acht! (O człowieku! Uważaj!), mówiący o nieuniknionym cierpieniu, ale także o tym, że "Cała radość poszukuje wieczności" i nie pozwala człowiekowi się poddać.
Niezwykły, tajemniczy fragment, splatający się z chórem chłopięcym, śpiewającym o miłości Boga:
„Co mówią mi anioły”oraz "Co mówi Miłość". W muzycznej wizji Mahlera świat ma charakter hierarchiczny - prowadzi człowieka w rejony wyższe, zamieszkałe przez doskonalsze formy bytu: aniołów i Boga pojmowanego jako uosobienie miłości, do której wszystko podąża. Oto przesłanie III Symfonii:
Niebiańska radość jest błogosławionym miastem,
niebiańska radość, która nie ma końca!
Niebiańska radość została udzielona Piotrowi
przez Jezusa i dla całej ludzkości na wieczne szczęście.
Toteż ostatnia część utworu została nasycona pełnią brzmienia orkiestry smyczkowej i częstą obecnością figur gruppetto - romantycznego symbolu miłości. Fragment ten zagrany został w tonacji D-dur Langsam — Ruhevoll — Empfunden (powoli, spokojnie, głęboko odczuwany) i na długo pozostanie w sercu...
Mohiko Fujimura i Israel Philharmonic Orchestra, fot. Sławek Przerwa |
Trzeba było dyrygenta tak znakomitego i dojrzałego jak Zubin Mehta, aby wszystkie te niuanse Mahlerowej kompozycji oddać w sposób świadczący o głębokim zrozumieniu intencji kompozytora. To był tak wspaniały koncert, że wystarczyłby za wszystkie.A jednak maestro Antonini zadbał o to, abyśmy wysłuchali jeszcze innych, nie mniej pięknych, ba, olśniewających. Z pewnością należało do nich oratorium Antonia Vivaldiego "Judyta triumfująca"
Triumf Judyty i ... Julii
"Edyta Triumphans", 1. wydanie dzieła/ fot. Wikipedia |
"Judyta triumfująca" Antonia Vivaldiego zawiodła nas na południe Włoch - do Wenecji, tam bowiem powstało to piękne, a jedyne zachowane oratorium tego kompozytora, tzw. "oratorium wojenne" (sacrum militare oratorium), które opisuje historię spotkania dzielnej izraelskiej wdowy Judyty z asyryjskim wodzem Holofernesem, którego skutki okazały się dla tego ostatniego tragiczne - stracił głowę w przenośni i dosłownie. Vivaldi podjął tę historię na nowo, mając własny zamysł. Oto bowiem w 1716 roku nastąpił zwrot w wojnie peloponeskiej. Turcy odstąpili od oblężenia twierdzy Korfu. Otóż Cassetti, librecista oratoriów Vivaldiego, użył biblijnej historii oblężenia Betulii w wojnie między Żydami a Asyryjczykami jako alegorii konfliktu Wenecji z Imperium Osmańskim. Oratorium miało zatem dawać nadzieję na zwycięstwo. A ponieważ kompozycja powstała z myślą o uczennicach szkoły, w której Rudy Ksiądz, jak go nazywano, pracował, toteż ów thriller rozpisany został na głosy wyłącznie żeńskie i z barokową przekorą podany w dość lirycznym sosie.
Sonia Prina jako Judyta e oratorium "Judyta triumfująca", NFM, fot. Sławek Przerwa |
Na plan pierwszy wysuwa się motyw uwiedzenia ciemiężyciela przez naszą bohaterkę i dwuznaczne gry między parą protagonistów. Holofernes Vivaldiego zaś, jak zauważa Michael Talbot, to wprawdzie łajdak, ale czarujący, trochę jak Don Giovanni. Po wysłuchaniu cudownej arii "Sede, o cara" słuchacz jest wręcz przekonany o tym, że najgroźniejszy generał Nabuchodonozora wcale nie jest jakimś krwiożerczym potworem, ale czułym na niewieście wdzięki wrażliwym mężczyzną :-) A gdybyśmy jeszcze mieli wątpliwości, wystarczy posłuchać arii "Nox obscura tenebrosa" oraz kolejnych recitatiwów, aby docenić, jak bardzo mu na Judycie zależy. W rezultacie odczuwamy dyskomfort, kiedy Judyta ostatecznie pozbawia go życia. Skłonni jednak jesteśmy wybaczyć Vivaldiemu brak dramatyzmu, który w tej sytuacji aż się prosi, a wszystko dlatego, że arie, które napisał, są niewyobrażalnie piękne. W "Judycie" nie ma duetów, dwukrotnie pojawia się chór reprezentujący kolejno wojowników asyryjskich oraz dziewczęta z Betulii. Mimo to jednak nie czujemy monotonii, ponieważ każdy z tych kobiecych głosów ma inne brzmienie, a ponadto charakterystyki dopełnia instrumentacja utworu.
Mary-Ellen Nesi jako Holofernes (mezzosopran) NFM, fot. Sławek Przerwa |
Judyta we wrocławskiej wersji oratorium dysponowała niskim kontraltem Soni Priny. Dawało to wrażenie godności i dystansu, który bohaterka przejawia w stosunku do Holofernesa. Ponadto Judyta ma do dyspozycji kobiece brzmienia violi d`amore, szałamaję i mandolinę. Przykładowo, po recitatiwach z Holofernesem, na koniec części II oratorium, zaśpiewała piękną liryczną arię z towarzyszeniem mandoliny: "Transic aetas", w której mówi o przemijaniu wszystkiego, także miłości, podczas gdy tylko dusza pozostaje nieśmiertelna.
Julia Lehzneva jako Vagaus (sopran), NFM, fot. Sławek Przerwa |
Paradoksalnie, Holofernes w wykonaniu Mary-Ellen Nesi (mezzosporan) był bardziej liryczny od Judyty, szczególnie w ariach miłosnych, np. "Noli, o cara", gdzie towarzyszą mu oboje i organy obligato. Najczęściej jednak śpiewał w towarzystwie smyczków. Tak czy owak po tylu pięknych ariach każda kobieta by mu uległa :-) Ale nie Judyta!
Rolę sługi Holofernesa, Vagausa, zaśpiewała we Wrocławiu znana tu i kochana Julia Lehzneva (sopran), przydając blasku tej nieco marginesowej postaci. Wydaje się, że nie bez przyczyny była najgoręcej oklaskiwana po każdym swoim występie, począwszy od "Volate servi" ("Pośpieszcie słudzy"), a na dramatycznym "Armate di fuoko e di serpi", z przywoływaniem furii, ognistych smoków i węży, które miałyby pomścić pana. Jeśli ktoś triumfował w tym oratorium, to ośmielę się powiedzieć, że była to właśnie Julia.
Francesca Ascioti (kontralt) jako Ozjasz, NFM, fot. Sławek Przerwa |
Godny zapamiętania był także kapłan Ozjasz w wykonaniu Francesci Ascioti (kontralt), śpiewającej szczególnie pięknie majestatyczny "Gaude felix". Poruszył mnie ponadto chór dziewic modlących się w Betulii: "Mundi Rector de Caelo micanti" w niezwykle subtelnym wykonaniu Chóru NFM. Pojedyncze arie, oprawne we wciąż zmieniające się instrumentarium w wykonaniu fantastycznego Il Giardino Armonico, były w tym oratorium prawdziwym crème de la crème, czyniąc ten wieczór prawdziwym i niezapomnianym muzycznym przeżyciem.
Mary-Ellen Nesi jako Holofernes (mezzosopran) i Raffaella Milanesi jako Abra (sopran), w tle Chór NFM, fot. Sławek Przerwa |
Giovanniego Solimy podróże w czasie i przestrzeni
O tegorocznym Festiwalu Wratislavia Cantans mogłabym pisać bez końca, ale rozsądek nakazuje mi skupić się na tych koncertach, które szczególnie mnie poruszyły. Należał do nich z pewnością występ wybitnego włoskiego kompozytora i wiolonczelisty Giovanniego Sollimy, który pojawił się na festiwalu dwukrotnie: podczas 48. jego odsłony, a także rok później. Od początku wziął szturmem festiwalową publiczność i nic się pod tym względem nie zmieniło w tym roku. Muzyk to absolutnie niezwykły, oryginalny – i jako kompozytor, i jako wykonawca. Kogoś tak grającego tematy klasyczne, etniczne i współczesne nigdy wcześniej nie słyszałam. Niezwykła wyobraźnia muzyczna i wirtuozeria połączone z nieudawaną radością tworzenia.
Koncert w Synagodze pod Białym Bocianem, zatytułowany "Sud, sud - a Musical Journey from Rome Beyond the Mediterranean Sea", rzeczywiście okazał się muzyczną podróżą z Rzymu na południe, sięgającą aż za Morze Śródziemne. Była to także podróż w czasie - od utworów z przełomu XVI i XVII wieku włoskiego kompozytora Giulio de Ruvo, hiszpańskiego twórcy Bartolome de Seima y Salaverde, poprzez utwory XVIII-wiecznego kompozytora włoskiego Giovanni Batista Costanzi, po kompozycje współczesne Eliodoro Solimy oraz własne. Artysta grający na wiolonczeli wystąpił tym razem w towarzystwie Michele Pasotti - na teorbie, ale wykonał także wiele utworów solo.
Nie sposób opisać jego gry, bo jest to muzyk, który potrafi cudownie zagrać utwory klasyczne z niesłychaną wprost lekkością. Z drugiej zaś strony ciągle eksperymentuje z instrumentem, wydobywając z niego dźwięki skrzypiec, elektrycznej gitary, perkusji, a nawet ... całej orkiestry symfonicznej. Pomaga sobie głosem - własnym i publiczności. Solima to prawdziwy człowiek-orkiestra, w dodatku z taką ekspresją, że czasami nie sposób oddzielić człowieka od instrumentu. Mnie się nie bez przyczyny skojarzył z Mickiewiczowskim Wojskim:
Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało,
Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.
(...)
Z oczyma wzniesionymi, stał jakby natchniony,
Łowiąc uchem ostatnie znikające tony.
A tymczasem zagrzmiało tysiące oklasków,
Tysiące powinszowań i wiwatnych wrzasków.
Zapewniam, że Solima grał w podobnym natchnieniu, a po jego koncercie zagrzmiały oklaski i głośny aplauz.
Sądzę, że dotyczy to całego Festiwalu Wratislavia Cantans - niby skończył się, a jednak w uszach brzmią ciągle jego dźwięki, zaś pod powieką zatrzymały się obrazy śpiewaków i instrumentalistów... Dziękuję!
Giovanni Solima (wiolonczela) i Michele Pasotti (teorba), Synagoga pod Białym Bocianem, fot. Joanna Stoga |
Koncert w Synagodze pod Białym Bocianem, zatytułowany "Sud, sud - a Musical Journey from Rome Beyond the Mediterranean Sea", rzeczywiście okazał się muzyczną podróżą z Rzymu na południe, sięgającą aż za Morze Śródziemne. Była to także podróż w czasie - od utworów z przełomu XVI i XVII wieku włoskiego kompozytora Giulio de Ruvo, hiszpańskiego twórcy Bartolome de Seima y Salaverde, poprzez utwory XVIII-wiecznego kompozytora włoskiego Giovanni Batista Costanzi, po kompozycje współczesne Eliodoro Solimy oraz własne. Artysta grający na wiolonczeli wystąpił tym razem w towarzystwie Michele Pasotti - na teorbie, ale wykonał także wiele utworów solo.
Giovanni Solima (wiolonczela), Synagoga pod Białym Bocianem, fot. J. Stoga |
Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało,
Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.
(...)
Z oczyma wzniesionymi, stał jakby natchniony,
Łowiąc uchem ostatnie znikające tony.
A tymczasem zagrzmiało tysiące oklasków,
Tysiące powinszowań i wiwatnych wrzasków.
Zapewniam, że Solima grał w podobnym natchnieniu, a po jego koncercie zagrzmiały oklaski i głośny aplauz.
Sądzę, że dotyczy to całego Festiwalu Wratislavia Cantans - niby skończył się, a jednak w uszach brzmią ciągle jego dźwięki, zaś pod powieką zatrzymały się obrazy śpiewaków i instrumentalistów... Dziękuję!
Barbara Lekarczyk-Cisek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz