czwartek, 13 lutego 2020

Rafał Łuc - tańczący z akordeonami /wywiad/

Rozmawiam z Rafałem Łucem - wybitnym akordeonistą i muzycznym eksperymentatorem, absolwentem brytyjskiej Royal Academy of Music - o początkach jego muzycznej kariery, pasjach i eksperymentowaniu z muzyką.

Rafał Łuc, fot. Bartosz Maz


Barbara Lekarczyk-Cisek: Nawiązując do znanego filmu o Ryszardzie Riedlu, mogłabym powiedzieć o Panu: "Skazany na akordeon". Czy mam rację?

Rafał Łuc: Poniekąd tak jest. Nie pamiętam, czy było mi kiedyś zadane pytanie o to, czy chcę grać na tym instrumencie - pewnie tak, a gram na nim od siódmego roku życia. Owszem, pytano mnie, czy chciałbym pójść do szkoły muzycznej, ale widząc w swoim domu różne instrumenty, obcując ciągle z muzyką – oczywiście, chciałem. Jeżeli ojciec, również akordeonista, mnie jakoś ukierunkowywał, to robił to w sposób dla mnie niezauważalny.

Nie zbuntował się Pan nigdy?

Na pewno się buntowałem, bo współpracować z rodzicem jest trudno. Nie jest mi znanych wiele takich związków, na myśl przychodzi Krzysztof Jakowicz z synem Jakubem. Znam jednak przypadki, kiedy ta współpraca nie ułożyła się dobrze. Z nami było inaczej.
Początkowo gra na akordeonie była dla mnie rodzajem zabawy, ale później, kiedy zaczęły się regularne ćwiczenia, to już nie było takie oczywiste. Wyobraźmy sobie: jest ciepły dzień, koledzy biegają po podwórku i słyszę ich wesołe głosy… W takich okolicznościach małe dziecko nie ma zbyt wielu chęci do ćwiczenia Później, w okresie gimnazjum, kiedy rodzice wracali do domu, a ja siedziałem akurat przy komputerze lub przy telewizorze, pytali mnie, czy ćwiczyłem, a ja odpowiadałem na to twierdząco. Oczywiście, jeździłem już wówczas na konkursy i uczyłem się dobrze. Kiedy jednak szkoła zakupiła nowy włoski instrument, nauka gry na nim zaczęła mi się już bardziej podobać. Dostrzegłem wówczas, że robię postępy. Od tego czasu pragnąłem ćwiczyć, uczyć się tego repertuaru. Od taty także dostałem więcej swobody: ustalaliśmy na początku roku, co będziemy robić, ale ćwiczyłem już sam, we własnym tempie. A kiedy czułem, że opanowałem materiał, wówczas nasza praca się intensyfikowała. W rezultacie jechałem na kolejny konkurs i albo wracałem z jakąś nagrodą, albo nie. Po czym dostawałem czas do nadrobienia tego, co było w szkole, a potem znowu następowały ćwiczenia. Dzięki temu nauczyłem się pracować i organizować sobie czas. W dodatku dzięki nagrodom i stypendiom miałem poczucie, że moja praca przynosi wymierne efekty, że ktoś docenia małego chłopca, który gra na akordeonie.

Kiedy te ćwiczenia stały się dla Pana pasją?

Kiedyś chciałem wyjść do kolegów na boisko, aby zagrać w piłkę, a dopiero potem ćwiczyć. Potem stało się odwrotnie: najpierw chciałem grać, a dopiero potem wyjść na podwórko. W pewnym momencie w ogóle nie wychodziłem, bo ciągle ćwiczyłem. Teraz staram się jednak znaleźć czas dla przyjaciół i być w ruchu.

Rafał Łuc, fot. Bartosz Maz

Po ukończeniu Akademii Muzycznej we Wrocławiu wyjechał Pan do Londynu, aby kształcić się dalej w Royal Academy of Music u prof. Owena Murraya. Dlaczego właśnie tam?

Zarówno ojciec, jak i ja zdawaliśmy sobie sprawę, że abym się dalej rozwijał, powinienem gdzieś wyjechać i znaleźć kogoś, od kogo mógłbym się nauczyć nowych rzeczy. A ponieważ dobrze znałem angielski, mój wybór padł na szkołę anglojęzyczną o dużym prestiżu. Ponadto profesor Murray studiował u legendarnego Mogensa Ellegaarda z Kopenhagi, który stworzył podwaliny do nauki akordeonu – to także miało istotne znaczenie

Jak wyglądało Pana życie w Londynie? Trudno było?

Oczywiście, nikt mi tam nie pomagał. Musiałem się przystosować do innego kraju, odmiennej kultury. Musiałem też nauczyć się pewnych życiowych umiejętności: załatwiać różne sprawy, robić zakupy, zadbać o siebie po prostu. Myślę jednak, że bardzo dobrze się zaaklimatyzowałem, poznałem wiele osób z całego świata – muzyków, z którymi miałem wielką ochotę współpracować. W rezultacie zakładaliśmy zespoły kameralne, aby móc grać i koncertować. Można powiedzieć, że pomieszkiwałem na uczelni, a do domu chodziłem tylko po to, aby się wyspać, a i to nie trwało długo, bo szkoda było mi czasu. Koło uczelni był park, gdzie wychodziło się odetchnąć świeżym powietrzem, był też bar, w którym spożywało się posiłki i chodziło na piwo wieczorami z kolegami i profesorami. Miałem świadomość, że przyjechałem się czegoś nauczyć i nie marnowałem tego czasu. Poza tym miałem finansowe wsparcie od Rodziców i od Miasta, więc tym bardziej czułem się zobowiązany, nie mogłem zawieść pokładanych we mnie nadziei, toteż ciężko pracowałem. Później uczelnia także dawała nam duże możliwości koncertowania, przy czym czasu na przygotowanie nie było zbyt wiele. Było więc bardzo dużo różnorodnej pracy. Aby wykorzystać tę szansę, trzeba było pracować szybko i intensywnie, w przeciwnym razie można było ją stracić. 

Czy to właśnie ta szkoła sprawiła, że nabrał Pan takiego rozpędu - od Bacha do muzyki elektronicznej i eksperymentalnej?

Szkoła uczyła mnie repertuaru klasycznego, ale jednocześnie działał prężnie wydział kompozycji, którego studenci chętnie pisali utwory na akordeon. Współpracowałem z nimi przy różnych okazjach, m.in. grywałem z angielską wiolonczelistką Jessicą Hayes, potem założyłem duet z altowiolistą Ianem Andersonem... Projektów było naprawdę sporo. Wtedy też zacząłem interesować się muzyką elektroniczną, a w konsekwencji znalazłem swoją niszę – pomysł na siebie. Szczególną wartość miało dla mnie także to, że mogłem współpracować z kompozytorami i brać udział w prawykonaniach utworów.

Kiedy wrócił Pan do Polski, miał już pomysł, co pragnie robić?

Skorzystałem z zaproszenia prof. Krystiana Kiełba, który namówił mnie na pisanie doktoratu. Wróciłem z prawdziwym zapałem i poczuciem, że powinienem podzielić się zdobytą wiedzą i umiejętnościami. Londynem byłem już po czterech latach trochę zmęczony, więc wróciłem z ochotą, ale ciągle utrzymuję nawiązane kontakty i cały czas de facto tam jeżdżę. Myśląc o temacie doktoratu, zdałem sobie sprawę, że mamy na wrocławskiej Akademii Muzycznej bardzo silny wydział kompozycji i chciałem połączyć jego mocne elementy z akordeonem. 


"Zapomniane Miasto" - Rafał Łuc – akordeon 

Skąd ta elektronika?

We Wrocławiu działa bardzo prężnie Studio Kompozycji Komputerowej, które założył prof. Stanisław Krupowicz z Cezarym Duchnowskim i Marcinem Bortnowskim. Poprosiłem Cezarego, a także Pawła Hendricha i Sławomira Kupczaka o napisanie kompozycji na akordeon i elektronikę i w konsekwencji nagrałem je na płytę. Był to 2015 rok, ale nasza współpraca trwa do dziś i zaowocowała trwałymi przyjaźniami. Potem zaprosiłem do współpracy kolejną generację – moich  młodszych kolegów – kompozytorów, m. in. Mikołaja Laskowskiego, Jacka Sotomskiego, Adama Porębskiego, którzy obecnie odgrywają ważną rolę w tworzeniu najnowszej muzyki polskiej, zarówno w kraju, jak i za granicą.

13 lutego daje Pan wraz z przyjaciółmi koncert zatytułowany tajemniczo: "Sekretne znaki" w Narodowym Forum Muzyki. Jak wygląda dobór i układ repertuaru?

Wychodzę z założenia, że program musi być zawsze przemyślany i dobrze dobrany. Zawsze też staram się przemycić jakiś najnowszy, często nietypowy utwór. Chodzi o to, by publiczność, nawet ta niezaznajomiona z nowoczesną literaturą muzyczną miała styczność z kulturą najnowszą. Takie utwory, jeśli są odpowiednio zapowiedziane, mogą być przez słuchaczy pozytywnie odebrane i otworzyć ich na nowy rodzaj muzyki. Tak było na przykład podczas cyklu "Zapomniane miasto", kiedy to przygotowałem klasyczny repertuar, ale dodałem też krótki utwór włoskiej kompozytorki Marceli Pavi, zatytułowany Sonanze, który był oparty na klasterach. Zagrany na podwórku kamienicy na Szewskiej, gdzie dźwięki pięknie się odbijały po znajdującej się tam studni.

Jak w takim radzie wygląda konstrukcja czwartkowego koncertu?

Przeważa nowa muzyka. Staraliśmy się, aby znalazły się w repertuarze utwory kobiet-kompozytorek na równi z mężczyznami-kompozytorami, a poza tym chciałem, aby było i lokalnie, i międzynarodowo. W koncercie znalazły się dwa utwory z naszej najnowszej płyty. Na początek zabrzmi Fere Vetus Canticum na sopran, akordeon i elektronikę Cezarego Duchnowskiego – utwór skomponowany siedem lat temu, ale w Polsce dotąd niegrany, do tekstu Horacego – ody do Postumusa, będącej refleksją nad upływającym czasem. To niezwykle wyważona i wysmakowana, krótka kompozycja, ascetyczna, ale o pięknym dźwięku. Drugim utworem Duchnowskiego jest tytułowa kompozycja z nowej płyty: cROSSFADe 3 na sopran, akordeon i elektronikę, będąca – jak sugeruje tytuł – zderzeniem odmiennych artystycznych wizji, „próbą uchwycenia zjawisk na styku, pomiędzy – jak tłumaczy w dołączonej do płyty książeczce Rafał Augustyn. Przy czym chodzi o „fuzję postaw radykalnych".

Kolejnym utworem koncertu jest Unisono II na głos, akordeon i elektronikę Agaty Zubel, wrocławianki i znanej kompozytorki. Obok wrocławskich kompozytorów koncert wypełnią także: kompozycja warszawianina Wojciecha Błażejczyka: Dziewięćset dwudziesty roczek na sopran, akordeon i elektronikę oraz utwory kompozytorów zagranicznych. Tych ostatnich reprezentują: wybitna serbska kompozytorka mieszkająca w Niemczech - Milica Djordjević, pisząca dla czołowych zespołów. Usłyszymy dość krótki jej utwór I ti hoćeš da se volimo (Żebyśmy byli kochani) – trzyminutową miniaturę na akordeon i głos. W programie znalazł się też utwór norweskiej kompozytorki Maja Solveig Kjelstrup Ratkje do szwedzkiego tekstu Hemliga tecken, czyli Sekretne znaki. Są to pięknie napisane tanga, melodyjne, klasycznie brzmiące. Czerpiemy wielką radość z ich grania. Autorem ostatniej kompozycji do francuskiego tekstu Longue durée na głos, akordeon i elektronikę, jest Amerykanin Christopher Trapani. Nasze partie w tym utworze są piękne i ascetyczne, mają dużo wybrzmień.

A zatem czekamy na Wasze sekretne znaki. Dziękuję za rozmowę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kto otrzyma Nos Chopina podczas Millennium Docs Against Gravity Film Festival?

 12 wspaniałych filmów dokumentalnych o ludziach całkowicie oddanych sztuce, która zmienia nie tylko ich życie, ale fascynuje i porusza takż...

Popularne posty