Barbara Lekarczyk-Cisek:
Twój fabularny debiut: "Córki dancingu" został wyróżniony na
festiwalu filmowym w Gdyni, a także został doceniony przez Amerykanów, którzy
zaprosili film na Sundance Film Festival i nagrodzili za ”unikalną wizję i
design”. To rzeczywiście film niezwykle oryginalny, zupełnie niepodobny do
innych. Nie jest jednak dziełem przypadku, ale wieloletnich poszukiwań własnego
języka. Od czego zaczęła się Twoja potrzeba opowiadania o świecie i o
sobie poprzez filmowe obrazy?
Agnieszka Smoczyńska-Konopka: Zaczęło się już podczas
nauki w klasie z edukacją filmową, do której trafiłam dość przypadkowo. Moim
marzeniem było dostanie się do klasy teatralnej w XIV LO we Wrocławiu i
zostanie w przyszłości aktorką. Kiedy jednak okazało się, że nie ma chętnych do
tej klasy i wobec tego nie będzie do niej naboru, zdecydowałam się na klasę z
edukacją filmową w I LO. Uważam teraz, że to był fantastyczny wybór, bo w tej
klasie miałam historię kina, pisałam scenariusze filmowe i oglądałam w ramach
DKF mnóstwo klasycznych filmów, które potem omawialiśmy. To był ogromny skok w
moim rozwoju, bo obejrzałam wtedy m.in. nieznane mi dotąd filmy Antonioniego,
Felliniego, Viscontiego i wiele innych. Podobało mi się także łączenie historii
literatury z filmowymi kontekstami. Niektóre filmy wówczas oglądane, jak choćby
"Zmory" Wojciecha Marczewskiego, filmy Ingmara Bergmana, Romana
Polańskiego, Carlosa Saury wstrząsnęły mną... Pod wpływem tych przeżyć zaczęłam
poważnie myśleć o filmie, choć teatr nadal był moją inspiracją. W czwartej
klasie byłam już przekonana, że pójdę na reżyserię filmową lub teatralną.
Pamiętam,
że asystowałaś Mikołajowi Grabowieckiemu przy realizacji "Króla Leara"
w Łodzi, a także uczestniczyłaś w warsztatach Leszka Mądzika na Wydziale
Reżyserii Dramatu Dzieci i Młodzieży PWST we Wrocławiu...
Dzięki
asystenturze u Grabowskiego mogłam doświadczyć, na czym polega praca reżysera.
Znałam go ze spektakli oglądanych na lekcjach polskiego, ale żywy kontakt był
czymś niezastąpionym. Poznawałam też tajniki pracy z aktorem. Wtedy już
przygotowywałam się do studiów reżyserskich w szkole filmowej w Katowicach. W
międzyczasie studiowałam historię sztuki i kulturoznawstwo, ponieważ chciałam
poszerzyć swoją wiedzę, sądząc także, że będzie to dobrze widziane podczas
egzaminów na "filmówkę". Już samo przygotowywanie się do tych studiów
sprawiało mi wielką frajdę. Czułam, że to jest właśnie to. Chciałam wtedy
realizować dokumenty. Kiedy okazało się, że zdałam z najlepszym wynikiem, było
to dla mnie potwierdzeniem, że nie tylko predyspozycje, ale również praca dała
takie efekty. Potem stałam się specjalistką i przez lata przygotowywałam innych
(śmiech).
A jak
oceniasz z perspektywy studia w Katowicach?
Wspominam
je bardzo dobrze. Miałam możliwość robienia etiud i z każdą z nich uczyłam się
czegoś nowego. Na pierwszym roku zrobiłam dokument, na II - etiudę kostiumową
"Kapelusz". Było to niezwykłe doświadczenie, bo oto poczułam, że za
pomocą scenografii i kostiumu mogę stworzyć cały świat. Choć przyznam, że
bardzo dużo nauczyłam się robiąc dokumenty, bo była to także okazja rozmowy z
ludźmi, to jednak zrozumiałam, że nie jest to gatunek filmowy, w którym
chciałabym się wypowiadać. Losy żyjących w nędzy dzieci utrzymujących swoje
rodziny, o których zrobiłam film zatytułowany "Pieniążki", zbyt
mną wstrząsnęły. Na III roku zrobiłam "3 love" - na podstawie
autentycznej historii dziewczyny, która umówiła się z nieznajomym chłopcem i
została zamordowana.
A co po
szkole?
Okres po
ukończeniu szkoły jest niesłychanie trudny. Nikt już o ciebie nie dba, nie ma
pieniędzy na robienie filmów... Trzeba o to walczyć. Przedłużyłam sobie studia
idąc do szkoły Andrzeja Wajdy, ponieważ bardzo mi zależało, aby spotkać się z
moimi mistrzami: Edwardem Żebrowskim i Wojciechem Marczewskim, Marcelem
Łozińskim... I tam zrobiłam "Arię Divę", która była dla mnie dużym
wyzwaniem i czymś więcej niż poprzednie etiudy. W takim 30-minutowym filmie nie
można jeszcze opowiedzieć anegdoty, nie jest to historia na trzy akty. W
dodatku sposób opowiadania zmienił się zupełnie. Zrobiłam godzinny film,
który trzeba było jeszcze skracać w montażu. Nie miałam wtedy pomysłu, jak
zrobić kulminacyjną scenę opowiadania Olgi Tokarczuk (ostatecznie nie weszła do
filmu) i to stało się dla mnie nauką, że nie można się brać za sceny, na które
nie ma się obrazowego ekwiwalentu, a które są kluczowe dla danej
historii.
Film
został jednak doceniony i zauważony. Czy to Ci pomogło w realizacji kolejnych
filmów?
Dostałam
pracę w telewizji, przy realizacji seriali, co pomagało się utrzymać. To
były soap opery, ale dzięki nim nauczyłam się pracy na planie,
komunikacji z ekipą i aktorami. Nauczyłam się pokory, a jednocześnie rozwijałam
projekty, które dosyć długo przygotowywałam, bo trzeba było wielokrotnie
poprawiać scenariusze. W tym czasie urodziłam drugie dziecko, więc dzieliłam
czas między wychowanie córek a pracę. Moja frustracja narastała. I wtedy
zatelefonował do mnie Robert Bolesto, z którym pracowałam przy "Arii
Divie" i powiedział, że ma pomysł na film o jego przyjaciółkach -
siostrach Wrońskich. Wychowały się właściwie w słynnej warszawskiej Adrii,
pisały i wykonywały piosenki jako zespół Ballady i Romanse. Chciały, aby to był
musical. A ponieważ moja mama prowadziła w Szklarskiej Porębie Polonię i
jeszcze inną restaurację w Kowarach, znałam ten świat z własnego dzieciństwa i
uznałam, że to bliskie mi klimaty. Z początku jednak obawiałam się, że film
będzie za drogi i nikt mi takich pieniędzy nie da. Kiedy jednak posłuchałam
płyty sióstr Wrońskich, zafascynowała mnie ich muzyka - bezpretensjonalność,
liryczna poezja tekstów, trochę oniryczny nastrój, ale też nutki ironii i
współczesne przesłanie.
Jednak
bohaterkami "Córek dancingu" nie są siostry Wrońskie, tylko syreny...
Tak, bo
kiedy zaczęłyśmy pracować, Wrońskie doszły do wniosku, że powrót do
dzieciństwa to dla nich wielka trauma i nie chcą jej na nowo przeżywać.
Wtedy Robert Bolesto wpadł na pomysł, aby je schować za maską dwóch
syren. Praca nad filmem trwała blisko trzy lata. Rozwijaliśmy nasz pomysł i
zdobyliśmy na niego pieniądze. Powstał obraz niejednorodny - mieszanina
gatunków, choć pierwotnie miał to być musical. Trzeba się było odciąć
radykalnie od mistrzów i zrobić coś własnego, innego. To był rodzaj szaleństwa,
na które jednak pozwalał mi scenariusz. Czułam się totalnie wolna i nie
miałam lęku, że mogę coś stracić. Miałam także świadomość, że jeśli będę się
bała, to polegnę. Robiąc ten film, przekraczałam
wiele tabu. Robiąc film o inicjacji, sami przechodziliśmy
rodzaj inicjacji.
Robiąc
taki film postawiłaś sobie wysoką poprzeczkę. Co teraz?
Nie
przejmuję się tym (śmiech). Obecnie pracuję nad dramatem psychologicznym o
kobiecie, która straciła pamięć i musi się po latach skonfrontować ze swoim
dawnym życiem. Autorką scenariusza jest Gabrysia Muskała. Mam także zamiar
zrobić drugi projekt - tym razem z Robertem Bolesto. Bohaterem będzie trickster - zmiennokształtna postać,
dziewczyna uciekającą przed wojną w Izraelu. Będzie to rzecz o wojnie, ale w
formie slapstickowej. Ważne jest, aby po prostu robić filmy.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz