Barbara Lekarczyk-Cisek: Czy pamięta
Pan taki obraz: mały, może 10-letni chłopiec ciągnie za sobą sznurek, z
uwiązanymi do niego czaszkami. Wszystko to rozgrywa się w ruinach zamku. Poznaje
go Pan?
Jacek
Bławut: Ja nim jestem! Kiedy po latach opowiedziałem tę historię mojej córce,
nie uwierzyła mi. Dopiero kiedy przeczytałem jej opis tej sceny, która została po latach przypomniana przez
Stanisława Różewicza, zrozumiała, że to zdarzyło się naprawdę.
Czy nie jest to obraz poniekąd
symboliczny? Później ciągnie też Pan za sobą swoich bohaterów – ludzi często
bardzo doświadczonych przez los.
Rzeczywiście,
tak jest. Mnie interesuje podnoszenie tych ludzi. Gdy robiliśmy ”Wojownika”, to
hasłem tego filmu było: ”Wstań i walcz”. Właśnie to jest ważne: kiedy się
podnosimy, kiedy przekraczamy jakieś ograniczenia. Szukam takich sytuacji, w
których człowiek musi się wykazać niezwykłą wolą, charakterem. Odkrywamy w ten
sposób siebie. Mówimy o sobie coś takiego, co w sytuacjach codziennych trudno
jest odkryć. Odkrywamy w ten sposób naszą wyjątkowość.
Jak znajdował Pan tych
nietuzinkowych, nietypowych bohaterów, np. Michała ze ”Szczura w koronie” czy
Roberta z ”Wojownika”?
Myślę, że to
oni mnie znajdują. Chyba dzieje się tak dlatego, że ludzie czują, że się przy
nich zatrzymuję, wysłuchuję ich. I to jest ważne.
Mój
przyjaciel – dokumentalista twierdzi, że w jakiś sposób wykorzystujemy ludzi,
czerpiąc z ich historii, dramatów… Ja tak nie uważam. Ze mną jest inaczej. W
przypadku Michała to ja czułem się wykorzystywany. To był film, w którym moi
bohaterowie wyciągali ze mnie wszystko, co miałem, aż uznałem, że tak dłużej nie
może być, że ważne jest także moje życie, rodzina i że nie mogę tak głęboko
wchodzić w ich historie. Bywało też zupełnie inaczej. Realizując
”Nienormalnych” otrzymałem więcej niż dałem i to ja jestem ich dłużnikiem.
Po obejrzeniu tylu Pana filmów
dochodzę do wniosku, że ludzie lgną do Pana, bo jest Pan dla wszystkich bez
wyjątku dobry, ciepły i serdeczny…
Nie
potrafiłbym zrobić filmu o bohaterze, którego bym nie lubił, nie darzył
szacunkiem, dla którego nie pragnąłbym zmiany na lepsze… A przy tym ja także
staję się dużo bogatszy z powodu tego zatrzymywania się przy ludziach. Moje
przebywanie z nimi trwa czasem kilka lat. Wtedy już nie film jest
najważniejszy. Ważne stają się te relacje. A film jest tylko dodatkiem.
Współczesny sprzęt daje takie możliwości, że możemy bez wielkich kosztów
towarzyszyć komuś z kamerą przez wiele lat.
Podczas retrospektywy Pana filmów
zwróciłam uwagę na to, jak pięknie pokazuje Pan ludzi. To mnie właśnie
najbardziej urzekło, że opowiada Pan o swoich bohaterach w sposób poetycki,
używając np. wielkich planów, zbliżeń charakterystycznie oświetlonej twarzy… W
dokumencie ”Byłem generałem Wermachtu” widać nie tylko wypełniającą cały ekran
twarz bohatera, ale także niewielką celę i zbliżenie pająka – jedynego
towarzysza uwięzionego człowieka. A może także symbol uwikłania? Opowiada Pan
tę historię w taki sposób, że powstaje coś fascynującego. Wydawać by się mogło,
że dla każdego człowieka ma Pan inną narrację.
Najciekawsze
jest w dokumencie to, co materiał gromadzony miesiącami sam mówi.
Najpiękniejsza jest właśnie ta ciekawość. Człowiek wkłada w pracę, emocje,
myśli, ale dopiero kiedy to wszystko ogląda, staje się uczestnikiem narodzin
czegoś nowego. Podobnie jak z dzieckiem: jest moje, a jednak to już inny
człowiek. Otóż ja zawsze czekałem na taki moment, kiedy film zaczynał żyć własnym
życiem, przemawiać swoim językiem. Za każdym razem innym.
Charakterystyczne jest jednak to, że
pokazuje Pan często trudnych bohaterów, zwracając w ten sposób uwagę, że tacy
ludzie także żyją obok nas.
Takie filmy
są ważne nie tylko dla tych osób, które potrzebują wsparcia, jak Wojownik i
inni. Zależało mi zawsze na tym, aby mój bohater stanął na nogi. Np. Robert
[bohater ”Wojownika] po filmowej przygodzie, a przede wszystkim dzięki
kontaktowi z niepełnosprawnymi, stał się zupełnie innym człowiekiem. Robiąc
film chciałem pokazać, jak rodzą się piękne uczucia i jaką niezwykłą wrażliwość
ma ten człowiek. Znając świat ludzi upośledzonych, wiedziałem, że oni muszą go
otworzyć na dobro, ponieważ mają czyste intencje, piękne emocje i nam je dają.
Po takim spotkaniu jesteśmy dużo mocniejsi i bardziej otwarci. A także więcej
widzący i więcej czujący.
Najpiękniejsze
w realizacji filmów dokumentalnych jest właśnie to, co się dzieje z człowiekiem
poza filmem. Żeby film mógł do nas dotrzeć i nas poruszyć, potrzebne są tematy,
poprzez które konfrontujemy się ze sobą, na coś uwrażliwiamy. Jeżeli zaś
zgubimy nasz wewnętrzny drogowskaz, to się okaże, że nie mamy kontaktu sami ze
sobą.
Podczas przeglądu można było obejrzeć
film pozornie różny od Pana poprzednich dokumentów, a mianowicie ”Wirtualną
wojnę”. Pokazał Pan mężczyzn toczących ze sobą walki w wirtualnym świecie. Skąd
taki temat?
To jest
film, który zrobiłem dlatego, że … chciałem być pilotem. Nie potrafiłem latać,
nie miałem kontaktów i tak trafiłem na tych pasjonatów wirtualnych lotów.
Istnieje także bardziej poważna przyczyna. Otóż wydaje mi się, że tym filmem
zapisują coś niezwykłego, co właśnie się rodzi. Powstają nowe sposoby
komunikacji, spędzania czasu, stylu życia. W ogóle powstaje nowy gatunek
człowieka: homo virtualis. Na razie
nas to bawi, ale uważam, że zjawisko to może mieć niezwykle poważne
konsekwencje. Kończy się to często uzależnieniem, a w grupie staje się
szczególnie groźne. Internet jest przestrzenią, która sprawia, że ludzie stają
się bezkarni i agresywni. Wszystko zależy od tego, czy umiemy nad tym
zapanować.
Faktura tego
filmu jest bardzo efektowna. Dzięki niemu znowu powróciłem na zamek mojego
dzieciństwa. Uważam, że filmy dokumentalne trzeba opowiadać równie atrakcyjnie
jak fabularne – żeby oddziaływały na emocje i na wyobraźnię. ”Wirtualna wojna”
jest atrakcyjnym widowiskiem, a jednocześnie opowiada o naszej mentalności – o
tym, jacy jesteśmy.
Dziękuję za rozmowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz