Rozmawiam z Julią Fiedorczuk – poetką,
tłumaczką krytyczką literacką – o jej najnowszej powieści, tajemnicach
ludzkiego losu oraz o … „kwantowym splątaniu”.
Julia Fiedorczuk, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
Barbara Lekarczyk-Cisek: Niedawno
ukazała się w Wydawnictwie Marginesy Pani powieść zatytułowana tajemniczo
„Nieważkość”. Jakie były okoliczności jej powstania?
Julia
Fiedorczuk: Piszę zwykle bardzo powoli. Od pierwszego impulsu do ukończenia
książki zwykle mija ładnych parę lat. „Nieważkość” zaczęła powstawać kilka lat
temu, kiedy przeczytałam reportaż o zniknięciu pewnego chłopca. Po kilku
miesiącach okazało się, że to dziecko popełniło samobójstwo.
Ta historia
głęboko we mnie zapadła – trudno racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego akurat ta, a
nie inna spośród tak wielu tragedii, o których codziennie słyszymy. Było to
właściwie coś w rodzaju choroby. Myślałam o tym chłopcu, a jednocześnie przypominały
mi się historie innych zaszczutych dzieci. Sądzę, że każdy takie pamięta:
brudne, zaniedbane, nieatrakcyjne, inne; takie, obok których wstyd usiąść w
jednej ławce. Myślałam o niewinnym dziecinnym okrucieństwie i z jakiegoś powodu
było to dla mnie bardzo bolesne. Ostatecznie jednak nie napisałam tej książki z
perspektywy chłopca. Postanowiłam raczej, że jego historia będzie stanowiła
bolesne, pulsujące centrum powieściowego świata. Dałam mu na imię Mirosław, co
oznacza: „sławiący pokój”. Mirek niewiele mówi. Pod koniec powieści pojawia się
jeszcze drugi chłopiec, Antonis – to grecki malarz, który nie mówi wcale, ale
komunikuje się ze światem za pomocą obrazów.
Wszystkie postacie tej powieści żyją
życiem, by tak rzec, wewnętrznym. Przeżywają traumy z dzieciństwa, nie mogąc
się od nich uwolnić. Czy zawsze tak postrzega Pani ludzkie losy?
Mam wrażenie,
że żyjemy w dużej mierze przeszłością albo mrzonkami na temat przyszłości, a
rzadko kiedy przeżywamy teraźniejszość. Bohaterki tej książki faktycznie w
jakimś stopniu są skazane na swój los, ugrzęzły w przeszłości i dlatego są oderwane
od teraźniejszości. Tytuł powieści sugeruje jakiś rodzaj zawieszenia – te kobiety nie mają kontaktu z własnym życiem, a
może też nie chcą dorosnąć, pragnąc pozostać jak najdłużej w idyllicznym
dzieciństwie. Tylko jednej z nich, Zuzannie, udaje się przebudzić. Dzieje się
to w momencie, kiedy przestaje myśleć o sobie i rozumie, że może komuś pomóc. Tu
i teraz. To szansa i początek nowej drogi.
Kryje się tu
wielka egzystencjalna zagadka: dlaczego niektórzy z nas dostają taką szansę, a
inni nie? Uważam samą siebie za bardzo
uprzywilejowaną w tym względzie. Płynie z tego poczucie długu wobec innych
istot, zobowiązanie etyczne, odpowiedzialność. Myślę, że Zuzanna zaczyna
odczuwać to zobowiązanie pod koniec powieści. Przeżywanie życia – tu i teraz - łączy
się z odpowiedzialnością i gotowością do adekwatnego reagowania na to, co właśnie
się wydarza. A to z kolei otwiera przestrzeń wolności, człowiek odrywa się od
przeszłości i daje sobie możliwość wyboru.
Istotną rolę ogrywa zarówno tytuł
powieści, jak też tytuły rozdziałów.
Mają symboliczny, metaforyczny sens i wskazują, że nie mamy do czynienia ze
zwykłą powieścią obyczajową, ale czymś znacznie więcej: z refleksją nad ludzkim
losem.
Jako powieść
obyczajowa „Nieważkość” byłaby chyba raczej nieciekawa. Jak zauważyła Agata
Passent, żadna z bohaterek tej książki nie wspina się na Mount Everest. Cóż,
nie wspina się. Fabuła zbudowana jest z najprostszych, ale zarazem najbardziej
fundamentalnych spraw, takich jak narodziny i śmierć, samotność i poszukiwanie spełnienia,
praca, w tym nudna, powtarzalna praca biednej kobiety przypominająca wysiłek
Syzyfa, ale i radość, także radość z tej pracy. Przypomniało mi się niedawno,
że w „Micie Syzyfa” Camus pisał o spełnieniu wynikającym z pełnego utożsamienia
się ze swoim losem, o radości
wynikającej z faktu, że pcha się ten kamień pod górę, kompletnie bez sensu
– a więc także radość, godzina po
godzinie, dzień po dniu, że rodzimy się, cierpimy, kochamy, nienawidzimy,
umieramy, ale w tym wszystkim mamy szansę okazać się ludźmi. Dopóki oddychamy,
jesteśmy „w drodze”; pchamy kamień, zmieniają się pory roku, krople rosy lśnią
na nitkach pajęczyny, coś gnije, coś zakwita.
Ważną rolę odrywają w Pani powieści
nawiązania biblijne: motto ze sceny powołania rybaków przez Chrystusa, a także
cytaty wewnątrz tekstu. Znajdziemy fragmenty Pieśni nad Pieśniami, nie mówiąc
już o znaczących imionach bohaterów: Zuzanny i Daniela, które przywodzą na myśl
historię Zuzanny i starców…
Cieszę się,
że zwróciła Pani na to uwagę. W istocie nawiązania biblijne układają się w
ukrytą w tekście – ale niezbyt głęboko – opowieść o Zuzannie. Zuzanna, w
porównaniu z pozostałymi dwiema bohaterkami tej książki, bardzo dużo dostała:
pochodzi z domu z inteligenckimi aspiracjami, otrzymuje wykształcenie, nie musi
walczyć o byt. Jednocześnie jednak w młodości coś w niej zostało przetrącone na
skutek destrukcyjnego romansu z nauczycielem malarstwa, który miał być jej
Mistrzem. Ostatecznie, na gorzki, ironiczny sposób, był nim dla niej, ale był
też starcem odbierającym młodej dziewczynie niewinność. Biblijny prorok Daniel,
jak pamiętamy, wyratował Zuzannę z rąk nieuczciwych świadków. Oczywiście
powieściowy Daniel nie jest żadnym prorokiem, ale na ścianie w jego pracowni
Zuzanna znajduje zapisany po hebrajsku cytat, który może wiele dla niej znaczyć
– nie chcę wyjaśniać, co, bo tam kryje się pewna zagadka. Nie ulega dla mnie
wątpliwości, że pod koniec powieści Zuzanna odpowiada na czyjeś wezwanie – na
wezwanie innego lub samego życia, i tym samym staje się, dosłownie, odpowiedzialna.
Opowieść
judeochrześcijańska nie stanowi jednak dla mnie ostatecznego klucza do tej
opowieści. Historię Zuzanny i pozostałych bohaterek i bohaterów można też
odczytywać po buddyjsku jako przypowieść o karmie i mozolnej drodze do wolności
czyli, w ostatecznym rozrachunku, do samego siebie. W istocie, interpretacja
mitu o Syzyfie, którą znajdziemy w książce Camus, jest bardzo buddyjska.
Zwróciłam także uwagę na narrację tej
opowieści, szczególnie na piękny, momentami poetycki, innym razem bardzo zmysłowy, obrazowy język. Dzięki niemu i wzajemnemu przenikaniu obrazów dotykamy jakiejś
tajemnicy: że oto te losy jakoś się ze sobą splatają.
W fizyce
mówi się o „kwantowym splątaniu”, kiedy jedna cząstka „wie” co dzieje się z
inną cząstką, nawet jeśli są od siebie odległe o całe lata świetlne. Ludzkie
losy czasem są podobnie „splątane” – kto wie, być może ktoś kiedyś znajdzie
naukowe, fizyczne wyjaśnienie tych spraw (śmiech).
Poza tym, w tkance wszystko jest ze sobą
splecione – materialne z duchowym, żywe z martwym, piękne z brzydkim. Czas
również pozostaje dla nas tajemnicą, ponieważ, zatopieni w nim jak owady w
bursztynie, nie możemy zobaczyć go z zewnątrz. Wydaje mi się jednak, że
literatura pozwala trochę wniknąć w tę tajemnicę. Właśnie język – precyzyjny,
bezkompromisowy - jest sposobem na to, żeby
zrobić szczelinę w otaczającej nas skorupie i wpuścić trochę światła z
zewnątrz.
Czy ukazanie się powieści oznacza dla
Pani koniec pewnego etapu i rozpoczęcie nowego? Czy też żyje Pani jeszcze tą historią?
Emocjonalnie
nadal jestem z tą powieścią związana, czuję to kiedy rozmawiam z czytelnikami. Jednocześnie jednak zaczynam już
pracować nad nowymi tematami. Jest trochę starych, niepublikowanych opowiadań,
chciałabym wkrótce do nich wrócić. Roboczy tytuł nowej książki to: „Siedem
opowieści o duszy”. Zaczęłam też pisać nowelę o malarzu, w której powracam do
relacji Mistrz-uczennica, ale ukazuję ten temat zupełnie inaczej niż w
„Nieważkości”. Spośród wszystkich wątków obecnych w powieści ten wydaje mi się
najbardziej niedomknięty.
Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline, w kwietniu 2015 roku.
Julia Fiedorczuk pisze dedykację dla mnie :-) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz