Barbara Lekarczyk-Cisek: Panie
Profesorze, jest to dla Pana rok szczególny. Otrzymał Pan tytuł honoris causa
Uniwersytetu Wrocławskiego w uznaniu zasług w dziedzinie tłumaczeń literatury
hiszpańskiej i iberoamerykańskiej. Ponadto Krzyż Komandorski Orderu Izabeli
Katolickiej, odznaczenie Jego Królewskiej Mości Króla Hiszpanii. W sierpniu
ukończy Pan dziewięćdziesiąt lat. Myślę, że to jest dobry czas na pewne
podsumowania i refleksje. A zatem czym jest dla Pana los w kontekście Pana
bogatej i złożonej biografii?
Prof. Florian Śmieja: Dla mnie los jest darem niebios.
Powróciłem do pojęcia anioła stróża. Wydaje mi się, że mam ich wielu, bo mam w
życiu dużo szczęścia (śmiech). Kiedy wydawało się, że już nie ma wyjścia, że
stoi przede mną mur nie do pokonania, otwierały się zawsze jakieś drzwiczki
boczne i tamtędy mogłem się przesmyknąć. Bywało i tak, że pewne sprawy nie
wyszły po mojej myśli, jednak z upływem czasu dochodziłem do refleksji, że ta
alternatywa była właściwsza. Podczas wojny poznałem w Belgii dziewczynę, w
której się zakochałem, ale z naszego związku nic nie wyszło. Byłem początkowo
bardzo nieszczęśliwy, ale po latach sądzę, że – choć utrzymujemy do dziś
serdeczny korespondencyjny kontakt –
moje małżeństwo nie byłoby tak szczęśliwe, jak związek z Zofią, z którą
przeżyłem 61 lat.
Poza tym los
lubi ładne puenty. Kiedyś prof. Beata Baczyńska odbierała z moich rąk doktorat,
a teraz, po latach, ja odebrałem z jej rąk doktorat honoris causa…
prof. F. Śmieja_uroczystości na UW
Każdy z nas nosi w sobie swój „kraj
lat dziecinnych”. Jak Pan pamięta Kończyce albo inne odległe czasie
przestrzenie? Czy czerpie z tego okresu i z tych miejsc pewne obrazy, rodzaj
wyobraźni?
Jako mały
chłopiec jeździłem do Niemiec, na Śląsk Opolski, bo tam mieszkali moi dziadkowie.
Bardzo mile wspominam te spędzone u nich wakacje. Pamiętam także obozy
harcerstwa polskiego w Niemczech nad Odrą. Wracam do idyllicznych krajobrazów
nad Odrą, do wspomnień o dziadku, który był mędrcem i potrafił bardzo trafnie
nazwać pewne doświadczenia i zjawiska, często sięgając po różne powiedzonka. Pamiętam
także bociany, które ciotka karmiła i potrafiła z nimi rozmawiać. To była
szczególna zażyłość, która mnie zaskakiwała. Zapamiętałem też wiele słów
gwarowych. Często wymieniam na ten temat uwagi z prof. Janem Miodkiem, z którym
chodziliśmy (w różnych latach) do tego samego gimnazjum. Używając języka
artystycznego, nieraz zastanawiam się nad słowami i wyrażeniami, które się
zachowały na Śląsku. Przywracam im żywot w wierszach, które piszę, czuję bowiem
taką potrzebę.
Jaki okres w swoim życiu uważa Pan
Profesor za najtrudniejszy i jak radził Pan sobie z trudnościami?
Kiedy
zapisałem się na studia w Irlandii, odkryłem język hiszpański. Po napisaniu
pracy doktorskiej dostałem się do London School
of Economics – wspaniałej szkoły z tradycjami równymi Oxfordowi. Nie
miałem tam jednak zbyt wielu szans na rozwój i radzono mi, abym przeniósł się
na uczelnię, gdzie mógłbym się specjalizować w literaturze. Przeniosłem się
wówczas na uniwersytet w Nottlingham, co było dla mnie dużym przełomem. Wtedy
dostałem propozycję wyjazdu do Kanady w charakterze wizytującego profesora
nadzwyczajnego. Mieliśmy wówczas czworo małych dzieci, musieliśmy nagle opuścić
dom i statkiem udać się w nieznane. To była trudna decyzja. Kiedy jednak
zobaczyliśmy nowe miejsce, które okazało się bardzo urokliwe, a London Ontario
okazał się wspaniałym uniwersytetem – nie miałem wątpliwości, że dobrze się
stało. Dzieci szybko się zaadoptowały, a ja pozostałem w pewnym sensie tym, kim
byłem i częściej myślę o Opolszczyźnie, a nie o Kanadzie…
prof. Florian Śmieja udekorowany Krzyżem Komandorwskim Orderu Izabeli Katolickiej
W swoim bogatym i ze wszech miar
aktywnym życiu miał Pan Profesor okazję spotkać wielu interesujących i
twórczych ludzi. O wielu z nich napisał. Co znaczyły dla Pana przyjaźnie?
Cieszyłem
się zaufaniem i przyjaźnią wielu pięknych ludzi. Nie wszyscy mieli okazję, by
obecność swoją zaznaczyć w ludnych i głośnych centrach. W emigracyjnym
rozproszeniu ginęły nazwiska twórców, którzy zasługiwali na pamięć. Dlatego
jadąc do Kalifornii szukałem Jana Kowalika i Jana Leszczy, podróżując do
Wenezueli – Przemysława Chróściechowskiego, w Londynie szukałem Olgi Żeromskiej
i Wojciecha Gniatczyńskiego, w Hiszpanii odnalazłem Piotra Guzego. Cieszę się
też, że Jan Darowski wyszedł z cienia. Chętnie o nich piszę przeświadczony, że
robię dobrą robotę. Są ludzie mało znani, jak Bronisław Przyłuski – poeta i
publicysta, Tadeusz Sułkowski – poeta, dziennikarz i krytyk, pracujący w
Londynie w polskiej Oficynie Poetów i Malarzy… Chciałbym także wspomnieć Tymona
Terleckiego - krytyka literackiego i teatralnego, organizatora życia naukowego
i literackiego w Anglii oraz Stanach Zjednoczonych. Jestem ciągle w kontakcie z
jego drugą żoną – Angielką, Niną Taylor-Terlecką, która nie tylko nauczyła się
języka polskiego, ale poznała rodzinne strony męża: Lwów i w ogóle Kresy. Można
ją bez większej przesady nazwać ekspertem tych ziem, ona wręcz mówi o „świętej
ziemi polskiej”… Zawdzięczam Tymonowi Terleckiemu wielką przychylność i wiarę w
moje możliwości. Takim był człowiekiem.
Przekonany
jestem, że więzy międzyludzkie są na emigracji konieczne, by przetrwało
poczucie podstawowej, podskórnej solidarności. Związek Polaków w Niemczech
przed wojną ustanowił własny, szlachetny kodeks postępowania i jedno z jego
praw brzmiało “Polak Polakowi bratem”. Hasło nadal aktualne jako zadanie dla
każdego.
Prof. Florian Śmieja, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek
Jest Pan Profesor nie tylko tłumaczem
i popularyzatorem literatury hiszpańskiej, ale także poetą. Czym jest dla Pana
tworzenie?
Kiedy
przestałem pracować naukowo, poezja stała się bardzo ważna. Napisałem już tyle
wierszy, że aż się tym przeraziłem – tą zbytnią łatwością pisania (śmiech).
Jakby rozbiła się nade mną wielka bania z poezją. Swoje wiersze dołączam do
listów, które piszę do znajomych. Najczęściej pisuję na tematy egzystencjalne.
Robię to zazwyczaj o czwartej rano, kiedy to budzę się z pomysłem na wiersz.
Niektóre są nawet udane. Obecnie moim modelem jest jedenastozgłoskowiec
nierymowany, który przede wszystkim musi mieć rytm i sens. Traktuję to pisanie
trochę jako ćwiczenie umysłowe.
Przeczytałam w antologii Pańskich
wierszy króciutki tekst zatytułowany „Jesień”. Pisze Pan:
Szczęścia mam szukać
Nie celu
A w drodze samej
Czym więc dla Pana jest szczęście – dążeniem? Co sprawia Panu autentyczną
radość: pisanie wierszy o poranku, a może rozmowa z żoną, a może jeszcze coś
innego?
Życie jest ruchem, aktywnością i samo
w sobie powinno nas satysfakcjonować. Życie to
jest tu i teraz. Navigare necesse est – ważne jest żeglowanie, a czy
dotrzemy do celu, to już sprawa losu, szczęścia albo przypadku.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline w maju 2015 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz