piątek, 28 grudnia 2018

Od „Syberyjskiego przewodnika” do „Sacrum”, czyli homo religiosus w filmie dokumentalnym.

Podczas szóstej edycji Międzynarodowego Festiwalu ERA NOWE HORYZONTY (2007) zafrapowały mnie przede wszystkim filmy dokumentalne. Chętnie je oglądam z powodu zwartej formy, a także dla celnych i  interesujących refleksji, kryjących się pod podszewką tzw. realizmu. Piszę o dwóch z nich: "Syberyjskim przewodniku" oraz "Sacrum".


W latach 70. można było zobaczyć przed główną projekcją ok. kilkunastominutowe dokumenty, które – jak choćby przypomniane na festiwalu „Ćwiczenia warsztatowe”  czy „Próba mikrofonu” Marcela Łozińskiego – pokazywały kondycję i mentalność ludzi w Polsce tamtych lat. Obecnie filmy dokumentalne stały się bardziej jednoznaczne, „tematyczne” albo – jak  jeden z hitów festiwalowych:  „Wielka cisza” - mówią o ludzkiej kondycji godzinami, co nie zawsze wychodzi im (i widzowi) na dobre...

  Zainteresowały mnie szczególnie filmy mówiące o duchowej kondycji człowieka, cóż jest bowiem bardziej fascynującego... Spośród wielu obejrzanych dokumentów zwróciły moją uwagę zwłaszcza trzy: wspomniana „Wielka cisza” – film Philipa Gröninga o życiu monastycznym w surowym, kontemplacyjnym zakonie w Alpach, „Syberyjski przewodnik” w reż. Macieja Migasa i Jędrzeja Morawieckiego oraz „Sacrum” w reż. Aliony Połoninej.  Dwa ostatnie w jakiś sposób się uzupełniały, ponieważ dokument zrealizowany przez Polaków  mówił o kondycji duchowej Rosjan, zaś  zrealizowany w ramach projektu "Rosja-Polska. Nowe spojrzenie" przez Rosjankę -  był próbą spojrzenia na religijność Polaków odwiedzających sanktuarium w Licheniu.

Syberyjski przewodnik w reż. Macieja Migasa i Jędrzeja Morawieckiego

       Tytułowy bohater „Syberyjskiego przewodnika” – Igor Nowikow – jest zarazem naszym, tj. widzów, przewodnikiem po rosyjskiej duchowości. Sprzyja temu sposób prezentacji współczesnej Rosji: od pięknej panoramy syberyjskiej krainy, skąd bohater wyrusza do miasta, aby „łowić ludzi”, poprzez miejskie, gęsto zaludnione pejzaże, zatłoczone pociągi, aż do powrotu do – jak ją nazywa - „ziemi obiecanej”. Igor – ok. 50-letni mężczyzna o szlachetnych rysach i twarzy okolonej brodą, ubrany w lnianą prostą tunikę, przypomina  proroka Starego Testamentu. Należy do sekty zwanej „Kościołem ostatniego testamentu”, której przywódcą jest były milicjant, niejaki Wissarion.  Igor Nowikow – niegdyś aktor, alkoholik, obecnie człowiek rozwiedziony i samotny – przystał do sekty, aby poskładać swoje nieuporządkowane życie. Odtąd próbuje przekonać napotkanych ludzi, że warto w coś wierzyć, bo można przez to zmienić diametralnie swoje dotychczasowe życie, nadać mu duchowy wymiar. Widzimy go zatem jak roztacza przed słuchaczami piękne perspektywy „ziemi obiecanej”, gdzie – jak twierdzi - ludzie żyją we wspólnocie, która się o siebie troszczy, nie spożywają mięsa, nie używają pieniędzy. Jedni sceptycznie odnoszą się do tej wizji „powrotu do raju”, inni dają się jej ponieść.  Wraz z  wędrującym bohaterem dokonujemy różnorodnych obserwacji obyczajowych. Kiedy wraca on z kolejnej podróży (a odbywa je regularnie), opowiada, że ludzie zmienili się: mają telefony komórkowe i prawie się ze sobą bezpośrednio nie komunikują (skąd my to znamy?)... Natomiast sekta, mimo przestrzegania surowych, pierwotnych warunków życia, korzysta także z dobrodziejstw cywilizacji: Internetu (prowadzi własną stronę i udziela rad), wydaje kolorowe foldery, promujące życie w  „ziemi obiecanej”.


Syberyjski przewodnik w reż. Macieja Migasa i Jędrzeja Morawieckiego

   Punktem kulminacyjnym filmu jest pojawienie się przywódcy „Kościoła ostatniego testamentu”, przypominającego jako żywo Jezusa Chrystusa, jakiego znamy z licznych przedstawień ikonograficznych. Przemawia on do tłumu ludzi (dobrze ubranych rodzin z dziećmi, atmosfera pikniku), wygłaszając  komunały, co jednak nie ma większego znaczenia. Liczy się temperatura emocjonalna, którą tworzy ta wspólnota i jej mistrz. Spełnia się w tym rytuale tęsknota za Bogiem. „Syberyjski przewodnik” jest w istocie opowieścią o tęsknocie za sacrum, o potrzebie rozwijania swojej duchowości, o ucieczce od prymitywnego materializmu. Uderzające, jak Rosjanie w tym filmie pięknie i mądrze mówią o swoich duchowych potrzebach. Słuchanie ich przypominało lekturę Dostojewskiego albo mistyków...

   Niestety, nie można tego powiedzieć o Polakach przedstawionych w filmie „Sacrum” Aliony Połoniny. 
Dokument składa się z kilku uzupełniających się monologów, którym towarzyszą obrazowe komentarze – przedstawienia sanktuarium i jego otoczenia.  Do kamery wypowiadają się wolontariusze zatrudnieni do pomocy w utrzymaniu porządku wokół sanktuarium, właścicielka straganu z dewocjonaliami, ksiądz, Barbara Bielecka, architekt – autorka projektu sanktuarium oraz ludzie odwiedzający miejsce kultu.
  Obraz filmowy ukazuje sanktuarium w Licheniu  nie tyle jako miejsce modlitwy, co raczej jako obiekt turystyki religijnej i to w żałosnym wydaniu. To raczej „Profanum”, a nie „Sacrum”.
   Na początku pojawia się w kadrze młody mężczyzna -  wolontariusz, który sprząta śmieci, aby zdobyć „punkty” przy zdawaniu do seminarium. To widok sanktuarium „od kuchni” – stosy śmieci świadczące o tym, że tu się przede wszystkim „konsumuje” (może nie powinnam tego opatrywać cudzysłowem?). W pamięci widza pozostają zwłaszcza kolorowe: niebieskie i różowe plastikowe butelki po wodzie z cudownego źródła - w kształcie figury Matki Bożej z Lichenia... Choć brzydkie i kiczowate, to jednak porzucone bez najmniejszego szacunku, budzą  poczucie zażenowania.
   Realizatorzy rozmawiają też z innymi ludźmi z tzw. obsługi –  ci z kolei sprawiają wrażenie niedorozwiniętych umysłowo: jeden lubi popić, drugi szuka żony. Natomiast właścicielka straganów z dewocjonaliami jest religijnie „obojętna”: sprzedaje nie tylko pamiątki religijne, ale także karty i krzyże satanistyczne (sic!). Upomniana przez księdza, twierdzi, że robiła to nieświadomie, ale gdy ten odchodzi, komentuje cynicznie ów fakt do kamery... Siedzące na ławce trzy kobiety – bynajmniej nie Gracje – wygłaszają komunały albo snują żenujące dywagacje („Czasem człowiek sobie popije, ale potem się wyspowiada i znowu jest O.K.”).
   Wreszcie samo sanktuarium i jego otoczenie, które jest kwintesencją złego gustu i megalomanii projektantki: wielkie, „kapiące złotem”, z „realistycznymi” przedstawieniami postaci świętych, do tego nagrania odgłosów żab (zamocowane na drzewie, bo kradną) – także budzi mieszane uczucia. Jedynie ksiądz – starszy mężczyzna o łagodnej twarzy – mówi, że najchętniej służyłby Bogu gdzieś w ciszy i odosobnieniu, ale widocznie trzeba, aby był tutaj...
   Taki obraz  polskiej religijności nastraja do niewesołych refleksji. Można by oczywiście powiedzieć, że to tendencyjny dokument, że istnieje także inne oblicze polskiej religijności: skupione, mądre, piękne. Takie, jakie mogliśmy ujrzeć w dniach odchodzenia Ojca Św. Jana Pawła II. Tak, na szczęście jest i takie. Jednak nie można nie zauważyć owej „ludowej”, kiczowatej formy, bezmyślnej paplaniny, braku głębszej refleksji albo ograniczenia się do „zwiedzania” miejsc kultu. Podobnie jak „odwiedza się” kościół na niedzielnej Mszy Świętej – aby później, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, żyć dalej „jakby Boga nie było”, z mentalnością zupełnie zeświecczoną. To także warto zauważyć i poddać krytycznej refleksji. Łatwo bowiem popaść w tani triumfalizm, obserwując tłumy  w kościołach i sanktuariach. Tymczasem prawdziwa wiara nie w tym się wyraża.

Mimo wszystko sądzę, że  temat polskiej religijności jest o wiele bardziej złożony i  czeka na swoich realizatorów, bardziej wnikliwych, którzy dostrzegają to, czego „oko zewnętrzne” dostrzec nie może, zatrzymuje się bowiem na poziomie tego, co uderzające, prowokujące i krzykliwe.

Artykuł ukazał się pierwotnie w KINO nr 3/2007.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jubileuszowa Gala Muzyki Poważnej Fryderyk 2024

Od baroku po współczesność, od muzyki kameralnej po symfoniczną i koncertującą, od klasyki muzyki poważnej po lżejsze brzmienia z Ameryki Po...

Popularne posty