wtorek, 8 stycznia 2019

Justyny Kisielewicz American Dream /wywiad/

Rozmawiam z utalentowaną i docenianą w Stanach artystką Justyną Kisielewicz - o szlachetnych uzależnieniach, wymyślaniu kolorowych światów w miejsce szarych, ale także o trudach tworzenia i ... bycia sobą.

Justyna Kisielewicz, fotografia z archiwum artystki
Barbara Lekarczyk-Cisek: Rozmawiałam kiedyś z wiekowym profesorem, Konradem Jarodzkim, który był z zawodu architektem i dopiero na emeryturze mógł oddać się swojej prawdziwej pasji – malarstwu. Wygłosił wówczas charakterystyczne zdanie, które zabrzmiało jak credo: „Maluję, więc jestem”. A przy tym, zapytany o inspiracje, odpowiedział, że malowanie nie jest w jego przypadku pochodną natchnienia, lecz jest to codzienne zajęcie, które nadaje jego życiu sens. Twoja droga do zawodu artysty malarza także jest dość skomplikowana...

Justyna Kisielewicz: Mogłabym się pod tym podpisać, ale u mnie jest to coś bardziej integralnego, bo maluję nawet wtedy, gdy … śpię (śmiech). W związku z tym często nie mogę zasnąć. Wtedy mój Mózg mówi do mnie: „Hej, Justyna, dobrze, że się położyłaś, bo możemy teraz coś wymyślić”. Na co próbuję zaprotestować: „Nie, Mózgu, nie będziemy teraz bawić się w tę grę”, ale już wiem, że jestem na przegranej pozycji. I rzeczywiście, Mózg kontynuuje: „Mam fajny pomysł na obraz, a może nawet na całą serię obrazów. Co ty na to?  Zaraz ci pokażę”. I wtedy w mojej głowie pojawiają się obrazy. Spoglądam na zegarek i myślę sobie, że nie wstanę, że na pewno będę pamiętać je rano. Tymczasem Mózg jest nieustępliwy. „Nie będziesz pamiętać – przekonuje. Musisz wstać, wziąć zeszyt, przybory do rysowania – są w zasięgu ręki...”

Domyślam się, że wtedy wstajesz i nie kładziesz się już do rana…

Wstaję, robię zapiski, rysuję szkice, wymyślam też format, gamę kolorystyczną…, Ale zabawa dopiero się rozkręca, bo Pan Mózg podpowiada: „Słuchaj, ale od tego możemy pójść w tę stronę, a potem jeszcze w następne”. I tak to zaczyna się nakręcać. Faktem jest, że malować muszę codziennie. Gdy tego nie robię, zamieniam się w bestię.

Malowanie jest więc pozbywaniem się swojego potwora?

Kiedyś miałam operację i nie malowałam przez tydzień. Byłam bardzo nieszczęśliwa i w końcu doszłam nawet do wniosku, że moje życie nie ma sensu. Chirurg, który mnie operował, stwierdził wówczas, że jestem silnie uzależniona i że malowanie wyzwala endorfiny.

Czy tak było zawsze, czy też "uzależnienie" (może nie powinnam tego ujmować w cudzysłów?) przyszło z czasem?

Tak było od kiedy pamiętam. Stale coś bazgrałam. Mając trzy lata „ozdobiłam” Mamie pracę magisterską, a był to rękopis… Poza tym miałam mnóstwo zeszytów z rysunkami. Malowałam na lekcjach i po nich, a w wieku około siedmiu lat chodziłam także na zajęcia z malarstwa. Nie poszłam jednak studiować na Akademię Sztuk Pięknych, bo bardzo poważnie zachorowałam. Egzaminy na tę uczelnię trwają kilka miesięcy, począwszy od przygotowania tzw. teczki, poprzez egzaminy praktyczne, a skończywszy na teoretycznych. Wtedy był to dla mnie zbyt wielki wysiłek. Odłożyłam je więc na jakiś czas i zdałam egzamin na amerykanistykę w Wyższej Szkole Stosunków Międzynarodowych i Amerykanistyki. Zrobiłam także dyplom magistra na Wydziale Nauk Politycznych UW. A w międzyczasie pracowałam w Luxmedzie, zaznałam więc trochę życia i posmakowałam pracy w korporacji. W pewnym momencie dopadła mnie jednak refleksja, że jestem w miejscu kompletnie sobie obcym. To było tak mocne wrażenie, jakbym się dusiła. I wtedy ruszyłam na akademię. I dostałam się!


A co malowałaś w tym czasie?

Malowałam bardzo różne obrazy, ale już wtedy pojawiły się moje „disnejowskie tematy”. Ich początki sięgają pierwszej klasy szkoły podstawowej. Wszystkie miałyśmy wtedy szare, jednakowe zeszyty, ale obok mnie siedziała dziewczynka, której mama była tłumaczką z języka niemieckiego i przywoziła jej z RFN kolorowe, błyszczące zeszyty, na których widniały Myszki Mickey, kucyki Pony. Miała także tornister z Myszką Mickey… Ponieważ nie chciała się dzielić swoimi skarbami, pozostało narysowanie sobie ich. W ten sposób mogłam nawet mieć więcej różnych postaci, a moje rysunki były bardziej różnorodne.
Nie ukrywam, że ciągle jest we mnie dziecko, które chodzi na filmy Disney`a.  Jak się dorasta w szarym blokowisku, w mieszkaniu o powierzchni 40 metrów kwadratowych, gdzie dzieli się pokój z bratem i donasza po nim ubrania, to marzy się o całkiem innym świecie. Na szczęście, miałam umiejętność znalezienia czegoś dla siebie i dążyłam do tego wytrwale. Dlatego znalazłam się w końcu w Ameryce, bo w Polsce także trudno mi było się przebić z tym, co robię.

Czy byli na ASP profesorowie, którzy wywarli na Ciebie wpływ, czy też byłaś już w jakimś sensie „gotowa”? 

Byłam gotowa, ale nie miałam świadomości, że właśnie to powinnam robić. Kiedy jesteśmy dziećmi, malujemy intuicyjnie - wybieramy kolory, które się nam podobają, ale później staramy się malować tak, jak oczekują tego inni albo sądzimy, że tego oczekują. Kiedy na II roku mogłam już wybrać profesora, u którego miałam robić dyplom, mój wybór padł na Leona Tarasewicza, który miał na Akademii złą sławę, bo jak wieść niosła, rzucał w studentów krzesłami i obrzucał ich wyzwiskami. Dla mnie było to swoiste wyzwanie, z którym chciałam się zmierzyć. Leon rozmawiał ze wszystkimi studentami, którzy wybrali jego pracownię, aby ich lepiej poznać i zorientować się, czy wytrwają z nim do końca. Na początku malowaliśmy to, co nam polecił i był w tym bezlitosny.

Justyna z prof. Leonem Tarasewiczem, zdjęcie z archiwum artystki
Jednym z pierwszych ćwiczeń było malowanie kaczek w stawie, ze sztuczną palmą, które ustawił w Akademii na Krakowskim Przedmieściu. Kaczki śmierdziały i miotały się, wszyscy byli „oburzeni” tym, co się dzieje, ale Leon nie przejmował się konwenansami. To było trudne zadanie - kaczek nie  można było namalować, ale w ten sposób otwierał nas na różne wyzwania. Na kolejnym roku nie mógł nam już ustawiać planu, bo był zajęty swoją wystawą i wtedy musieliśmy się szybko „usamodzielnić”, tzn. po prostu zacząć malować. Po dwóch latach prowadzenia wcale nie było to łatwe. Próbowałam różnych kierunków w sztuce, w tym hiperrealizmu i wtedy Leon powiedział, że maluję równie wspaniale jak … komputer. I że skoro pokazałam, że umiem malować w różnych stylach, to przyszedł czas, aby malować "po swojemu". Zapytał mnie, co lubiłam malować w dzieciństwie, jakich używałam kolorów, a potem polecił, abym powróciła do tego, co sprawiało mi frajdę i zastanowiła się, co też teraz mogłabym z tym zrobić.

Taki mądry pedagog to rzadkość…

Tak, Leon Tarasewicz był moim Sokratesem, który wydobył ze mnie to, co już posiadałam, ale nie miałam świadomości, że to istotne i dodał mi odwagi, aby to pokazać światu. To była najlepsza rzecz, jaka mogła mnie spotkać na Akademii. Leon swoim autorytetem sprawił, że zrozumiałam, że mogę robić to, co naprawdę należy do mnie. Z taką decyzją wiązały się także różne problemy, bo nie jest to estetyka lubiana przez Akademię. Skutek był taki, że na IV roku zostałam wyrzucona z Pracowni Rysunku, co mogłoby skutkować nieukończeniem ASP. Na szczęście, z pomocą znowu  przyszedł nieoceniony Leon, który przekonał profesora innej Pracowni Rysunku, że trzeba mi pomóc. Ten okazał się równie wspaniałym pedagogiem jak Leon i jestem mu za to bardzo wdzięczna.

Justyna podczas obrony dyplomu, 2011 r., zdjęcie z archiwum artystki

Jak wyglądała Twoja kariera artystyczna po skończeniu studiów?  Początki przeważnie są trudne…

W dniu ukończenia studiów jeden z profesorów „podbudował” mnie mówiąc, że gdyby wiedział, jak będę malować, to nie dopuściłby mnie do studiów na Akademii. I że z pewnością teraz zasilę grono bezrobotnych, Zupełnie inaczej wygląda to w Stanach, gdzie na koniec studiów wygłasza się do absolwentów mowę, w której zachęca się ich do działania i utwierdza, że świat stoi przed nimi otworem. Tak czy owak początki zawsze są trudne. Mnie Mama dała dwa lata na rozwój kariery. Potem miałam sobie poszukać pracy. To była bardzo komfortowa sytuacja. A ponieważ miałam odłożone pieniądze z korepetycji, których latami udzielałam, wykorzystałam je na rozsyłanie katalogów ze swoimi pracami do galerii na całym świecie. W masie negatywnych odpowiedzi znalazła się jedna pozytywna – z Berlina. I tak to się zaczęło. Katalog pochodził z mojej pierwszej wystawy w Galerii MiTo w 2011 roku. Widziało ją wiele osób, pojawiło się też wielu kolekcjonerów.

Brałam także udział w Targowiskach Sztuki, organizowanych przez studentów i absolwentów ASP. Wyglądało to tak, że raz w miesiącu prezentowało się i sprzedawało swoje obrazy. Za każdym razem udawało mi się coś sprzedać, a także poznać wiele osób. Dopiero potem pojawiły się Aukcje Młodej Sztuki i w ogóle nastąpił rozkwit rynku młodej sztuki. Kiedy oddałam swoje obrazy do DESA, gdzie bardzo dobrze się sprzedały, zostałam niejako zweryfikowana przez rynek.

Czy wystawa w Berlinie była Twoją pierwszą ekspozycją zagraniczną?

Najpierw nawiązałam współpracę z galerią, której właściciel kupował moje obrazy, a w 2016 roku zorganizował moją wystawę indywidualną.

Justyna Kisielewicz, Americana, zdjęcie ze strony internetowej artystki

Obecnie mieszkasz w Stanach Zjednoczonych – jak się tam znalazłaś?

Dość nieoczekiwanie! W 2014 roku pokazałam swoje obrazy na Instagramie.  Dostałam wówczas odpowiedź z San Francisco, a wkrótce potem z galerii w Sidney. Do San Francisco zostałam zaproszona w 2015 roku, podobnie do Sidney, gdzie miałam wystawę indywidualną.

I Ameryka  zdumiewająco szybko zaakceptowała Twoją poetykę. Jak sądzisz, dlaczego tam było Ci łatwiej zaistnieć?

Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że tak będzie. Uważałam, że prezentowanie w Ameryce prac w poetyce kolorowo-disneyowskiej jest wiezieniem drewna do lasu. Myliłam się! Jeden z krytyków napisał, że moje prace uświadamiają Amerykanom, mającym kompleks niższości wobec Europy, że ich kultura jest ważna. Okazuje się, że jest znana na całym świecie i że może się okazać dla kogoś takiego jak ja, artystka zza "żelaznej kurtyny", istotnym przeżyciem.

Jednak sporo Twoich prac nawiązuje do malarstwa europejskiego, cytując sceny a to z Jean Louisa Davida, a to z  Jean-Augusta-Dominika Ingresa…

To się zaczęło dopiero w Stanach. Kiedy się tam znalazłam, miałam okazję obcować z nadzwyczajnymi kolekcjami sztuki europejskiej, których jest mnóstwo w amerykańskich muzeach. Te moje obrazy-cytaty obrazują Europejczyka w Ameryce. Okazuje się, że z tej perspektywy one mówią o kondycji człowieka.
Justyna Kisielewicz, Salvator Mundi, zdj. ze strony internetowej artystki

Najczęściej powtarzającą się postacią na Twoich obrazach jesteś Ty sama. Czy właśnie Twoje autoportrety mówią o kondycji współczesnego człowieka? Czy może jest to taka prowokacja?

Wiele osób sądzi, że mam narcystyczną obsesję, a tymczasem wcale tak nie jest. To nie są pochlebne autoportrety, przeciwnie – pokazują negatywne strony życia. O wiele łatwiej byłoby ukazać w nich kogoś innego, nie siebie. W ten sposób biorę odpowiedzialność i nie czuję się lepsza od innych. Od dzieciństwa nie bałam się mówić tego, co myślę, a poza tym mam do siebie dystans. Ktoś mnie nawet porównał do Cindy Sherman, która również pokazuje siebie w różnych rolach, niekoniecznie pochlebnych.

W minionym roku miałaś w Stanach aż dwanaście wystaw. Czy przygotowując prace na wystawę dobierasz je tematycznie, czy też malujesz je dedykując każdej ekspozycji, jej tematowi, osobno? Co pragniesz ludziom powiedzieć przez swoją wystawę?

Bywa różnie. Przygotowując wystawę w Sidney dostosowałam się do sugestii właściciela galerii, który wymyślił tytuł wystawy: „Dorastanie jest przereklamowane”. W Stanach istnieje obyczaj, że najpierw należy zbudować relacje.  Przy tym obopólnym poznawaniu się jest też możliwość zaproponowania czegoś od siebie. Mam szczęście wystawiać swoje prace u ludzi, które mają podobny rodzaj wyobraźni i wrażliwości. Zdarzyło mi się też przekonać innych do tego, co robię. Tak czy owak najważniejsza w Stanach jest story. Ci, którzy traktowali wątki disnejowskie powierzchownie i komercyjnie, dowiadują się raptem, że stoi za tym cała opowieść. I to im się bardzo podoba!

wystawa
W przypadku wystaw indywidualnych, jak ta w San Francisco, chodziło o to, aby pokazać Amerykę z perspektywy przybysza z Europy. Z kolei tytuł mojej ostatniej wystawy w Oregonie brzmiał: „Ameryka jest cudownym miejscem do życia” i wiele osób sądziło, że jest ironiczny. Podczas wernisażu wystawy istnieje obyczaj zadawania pytań artyście. Moja rozmowa z publicznością trwała całą godzinę i udało mi się ich przekonać, że mają wspaniały kraj i kulturę (śmiech). Mało tego, wiele osób się popłakało. To było niesamowite przeżycie!

Twoje doświadczenie pokazuje, jak istotna jest rozmowa z artystą. Najczęściej na wernisażu artysta nie zabiera głosu, mówi kurator, a potem wszyscy krążą z kieliszkami wśród obrazów. Jedyny wyjątek we Wrocławiu stanowi Mira Żelechower-Aleksiun, która nawiązuje ze swoimi widzami dialog. Dla mnie te spotkania z Mirą i jej obrazami były przez to fascynujące.

Wernisaż wystawy „Ameryka jest cudownym miejscem do życia” także był dla mnie takim przeżyciem.  Chyba najważniejszym z dotychczasowych wystaw. Nie tylko ja mówiłam, ale miałam też niezwykłą okazję dowiedzenia się, co myślą widzowie. A następnego dnia prowadziłam warsztaty dla studentów i dla innych chętnych i okazało się, że uczestników jest bardzo wielu. Ponownie mogłam przekonać się, jak ważny i potrzebny jest bezpośredni kontakt. Studenci mieli na zaliczenie napisać analizę jednego z moich obrazów, co stało się kolejnym powodem do tego, aby się dowiedzieć, jak moje prace rezonują z uczuciami ludzi. To było dla mnie ważne doświadczenie, ponieważ maluję dla ludzi, a nie dla krytyków sztuki.

Wernisaż z wystawy w San Francisco, zdj. ze strony internetowej artystki
To, o czym mówisz, jest niezmiernie interesujące, bo dowodzi, że potrafisz nie tylko oddziaływać za pomocą swoich obrazów, ale również otwierać ludzi, słuchać ich, wchodzić z nimi w dialog.  Stwarzasz swoim widzom przestrzeń do osobistego przeżycia i wypowiedzi. 

Tak. Nawet głosy krytyki były po tej wystawie przychylne. Jeden z krytyków ocenił ją jako wydarzenie, a wernisaż - jako najlepszy, w jakim uczestniczył. Miałam potem wielkie uczucie spełnienia, bo że dotarłam ze swoją sztuką do tylu ludzi.

Wobec tego pozwól, że powrócę do początku naszej rozmowy i zapytam, jak tworzysz, bo domyślam się, że nie tylko wtedy, gdy śpisz :-)

To jest okropne, wierz mi! Ponieważ mam mnóstwo pomysłów, postanowiłam przejść na mniejszy format, łudząc się, że to przyśpieszy proces malowania. Jednak Pan Mózg oznajmił kategorycznie, że może być mniejszy format, ale muszę dodać więcej detali… Ciągle coś szkicuję, bo pomysły przychodzą nagle i lawinowo. Ostatnio szkicowałam w taksówce na chusteczce do nosa, którą dał mi litościwy kierowca, bo nic przy sobie nie miałam.  Chociaż malowanie czy rysowanie jest samotną pracą, to jednak istotną rolę odgrywają wcześniejsze spotkania z ludźmi, jakieś strzępki rozmów, filmów, książek, zapamiętane z ulicy pojedyncze obrazy…

Kiedy w takim razie żyjesz zwyczajnym życiem, skoro cały czas malujesz?

Ja żyję malowaniem! Muszę, bo inaczej zmieniam się w okropnego gremlina.  Dopóki maluję, jestem miła dla otoczenia, więc każdemu zależy na tym, abym jednak nie ustawała :-) Nawet teraz, kiedy rozmawiamy, musiałam zanotować kolejny pomysł Pana Mózgu. Uczucie niedosytu towarzyszy mi bez ustanku. Kiedy maluję obraz, przepełnia mnie uczucie podobne do zakochania. Codziennie muszę zasiąść do sztalugi – to imperatyw. Moje obrazy są tylko pozornie różne i jakby niespójne. Jednak są one wyrazem różnych doświadczeń i przeżyć. A przy tym nie lubię zamykać się w jednej formule, pragnę zaskakiwać moich widzów.

Nad czym pracujecie z Panem Mózgiem obecnie?

Przygotowuję wystawę w galerii w San Francisco. Chcę na niej zaprezentować cykl „Ikony”. Mam także plan na kolejne trzy wystawy w tym roku. Na razie. Muszę, bo to jest moje życie i staram się go nie zmarnować.

Kończmy wobec tego tę rozmowę, bo z punktu widzenia Pana M. to strata czasu :-) Powodzenia!


Justyna Kisielewicz, zdjęcie z archiwum artystki
Justyna Kisielewicz - polska artystka - malarka mieszkająca w Kalifornii. W 2011 roku otrzymała tytuł magistra sztuk pięknych z wyróżnieniem na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, w pracowni Leona Tarasewicza.  Jej obrazy były wystawiane w galeriach i muzeach w Warszawie, San Francisco, Teksasie, Oregonie, Sydney i Berlinie.
W 2017 obraz autorstwa Justyny Kisielewicz zostały zakupiony do stałej kolekcji Muzeum Narodowego w Gdańsku. W tym samym roku jej prace trafiły także do kolekcji amerykańskich gigantów technologicznych, wśród których znalazły się: Atrium i Rock Star Games.

Zainteresowanych twórczością Justyny Kisielewicz odsyłam do jej strony internetowej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

`Vue d’optique i maszyny optyczne` – nowa wystawa w Muzeum Architektury we Wrocławiu /zapowiedź/

9 maja o 18.00 nastąpi uroczyste otwarcie nowej wystawy w Muzeum Architektury we Wrocławiu. Na ekspozycji "Vue d’optique i maszyny opty...

Popularne posty