środa, 2 stycznia 2019

Tajemnica zielonego zeszytu... O grupie bidulowej D.A. "Wawrzyny" /reportaż/

Piszę o działalności charytatywnej na rzecz sierot. Inicjatywa zrodziła się przy Duszpasterstwie Akademickim Wawrzyny i nosiła nazwę grupy bidulowej, która obecnie nie istnieje. Artykuł ukazał się na łamach "Gościa Wrocławskiego" nr 34/2005.


Spotkanie w sali kominkowej. Od lewej siedzą: Aneta, Kornelia, Dagmara, Ewa, Ania, Ela,
Magda, Ala i Kamila, fot. B. Lekarczyk-Cisek

Nieduży budynek zagubiony wśród drzew i małych domków. Żadnych tabliczek czy oznakowań. Prowadzą mnie do niego dwie ok. 12-letnie dziewczynki. Wspinam się po stromych schodach i … słyszę radosne okrzyki: dzieci witają znajomą studentkę. Ala Kuźmińska  przychodzi do nich już od czterech lat, a teraz wyszła, aby mnie powitać. Towarzyszy mi również nowa wolontariuszka – jest tu po raz pierwszy i widać na pierwszy rzut oka, że czuje się niepewnie. Kiedy piszę te słowa, wiem już, że – jak wielu przed nią – zrezygnowała, że szlachetne intencje przegrały w zderzeniu z trudną codziennością. O, tak. Żeby zostać prawdziwym bidulowcem – jak siebie nazywają – trzeba głębokiej wiary, bo tylko dzięki niej można przyjąć i przetworzyć bolesne doświadczenia obcości, braku akceptacji, owo podświadome „Co ja tu robię?” i w ogóle wszelkie wątpliwości...

Jezus kocha słabe


Zanim trafiłam do bohaterów tego reportażu, Ala, z tajemniczą miną, wręczyła mi niepozorny zeszyt oprawiony na zielono. Po lekturze jego zapisków poczułam się "wtajemniczona". Wiedziałam, kogo i o co pytać, i jakie pytania są zbędne. Tak wyposażona udałam się do Domu Dziecka nr 5, który w latach 80. zaczęli odwiedzać bidulowcy, To duchowa elita – sól ziemi, to ci, o których można powiedzieć słowami Chrystusa, że pochylili się nad najmniejszymi braćmi – nad dziećmi niekochanymi, aby im uświadomić, że Bóg  kocha bezwarunkowo, bo stworzył je z miłości. Są studentami albo absolwentami uczelni. Pytam ich, dlaczego są z dziećmi.
„Jezus bardzo kocha wszystko, co jest słabe… Dlatego jestem w domu dziecka I dlatego tam wracam.”- mówi Ala.
„Jesteśmy tutaj najmniej ważni… my jesteśmy tylko dawcami… a najważniejsze są dzieci, które otrzymują naszą miłość” - dodaje Iwona.
„To ja zaczęłam się uczyć przy nich rozumienia takich wartości jak miłość. Dawały mi wielokrotnie lekcję cierpliwości, pokory, wyrozumiałości. To ja uległam przemianie.” - wyznaje Aneta.

We wtorki bidulowcy spotykają się w sali kominkowej D.A. „Wawrzyny” przy Bujwida we Wrocławiu. Dzielą się doświadczeniami, planują. nowe działania, uczą się podstaw psychologii i pedagogiki. Aby zaś z tej mąki, którą mielą, powstał pożywny chleb, otaczają wszystkie te działania i słowa wspólną modlitwą.
Zjawiwszy się tam najpierw zobaczyłam zgromadzoną wokół stołu, bardzo czymś zaabsorbowaną gromadkę dziewcząt. U jego szczytu siedziała Ala.  Poznałam Ją jako osobę dyskretnie czuwającą nie tylko nad małymi podopiecznymi, ale także nad nowo przybyłymi wolontariuszami. Rozsyła pisma do sponsorów, organizuje spotkania, wyjazdy i setki innych spraw. Wraz z koleżankami dba o to, aby dzieci uczestniczyły we Mszy św., by bywały na koncertach, obchodziły uroczyście urodziny i święta. Widać, że pragnie, by  zasmakowały innego świata, w którym ktoś o nich pamięta. Zadba o urodzinowy tort, pobawi się w ulubioną grę, wyjdzie na spacer i porozmawia o tym, co właśnie boli...
    Jest tu także Dagmara,  która od paru lat opiekuje się dwojgiem dzieci w ośrodku wychowawczym. Zapytana o motywy, odpowiada, że dzięki temu jej życie jest pełniejsze. Ma świadomość, że niewiele  może zmienić, nie robi sobie złudzeń, ale trwa...
     Kornelia jest w grupie bidulowców od roku. Pełna entuzjazmu i pomysłów (dlaczego by nie zarazić wychowanków marynistyką?!),  marzy o założeniu rodzinnego domu dziecka. „Podopieczni pomogli mi zrozumieć, że wszelkie zło tego świata bierze się z braku miłości. Wierzę jednak, że Miłość zwycięża świat każdego dnia” – napisze w „zielonym zeszycie”.
   Kamila od dwóch lat opiekuje się starszymi dziećmi, z którymi wyjeżdża do Białowieży w czasie wakacji.
   Ania od trzech lat spotyka się chłopcami, którzy znaleźli niedawno rodzinę zastępczą. Nadal utrzymuje z nimi kontakty, bo więzi stały się silne,  trwałe i ważne dla obu stron.
    Ewa specjalizuje się w „spotkaniach kisielowych” - spontanicznych akcjach, podczas których mieszkańcy akademika – niekoniecznie do końca uświadomieni, w czym uczestniczą – robią wspólnie ozdoby z masy solnej na aukcję charytatywną... Ponadto chętnie  jeździ z dziećmi na wakacje. Jest zdania, że wyjazdy najlepiej pomagają zacieśnić serdeczne więzy. „Ta praca pozostawia w człowieku jakąś tęsknotę” – powiada.
    Elżbieta,  z racji studiów pedagogicznych, postanowiła zostać wolontariuszką w ośrodku adopcyjnym: „Sprawdzam, czy chcę to robić przez całe życie.”
     Magda opowiada, że jej przychodzenie do bidula zaczęło się od korepetycji z matematyki. Z czasem przylgnęła do dzieci i tak już zostało...
Aneta  jest w grupie bidulowej od roku. „Chodzenie ma sens – twierdzi – sam fakt, że ktoś przychodzi”...

Początki


   Nigdzie ich udokumentowano i każdy pamięta je trochę inaczej.
     „Chyba ksiądz Stanisław Orzechowski zainicjował wizyty studentów u nas” - próbuje sobie przypomnieć Maria Dowgiert, dyrektorka Domu Dziecka nr 5.
    „Orzech od nas oczekiwał, że po Odnowie w Duchu Św. wyjdziemy z kościoła, aby świadczyć, że Bóg jest Miłością. To było zresztą naturalne nasze pragnienie. Większość wolontariuszy przechodziła Seminarium Odnowy w Duchu Św. dlatego mieliśmy tyle siły, że mogliśmy być tu codziennie” – wspomina Robert Ruszczak, niegdyś wolontariusz, dziś – wychowawca w DD nr 5.
    „Kiedy zacząłem tam chodzić, szefową była Ela Gładka i jej obecny mąż – Jacek. Pamiętam także Agatę Hoffman i ks. Mirosława Malińskiego. Byłem tuż przed pójściem do wojska. Koledzy zrobili dla mnie rzecz najcenniejszą: zachęcili do uczestnictwa w Odnowie w Duchu Św. Sami przygotowywali katechezy. A potem musiałem zrobić coś z tym, co otrzymałem, więc mój animator Jaś Pawiński zabrał mnie do Pęgowa, gdzie właśnie przebywały dzieci. Zaprzyjaźniłem się z jednym z chłopców i pamiętałem o nim po powrocie z wojska.  Już wtedy zrozumiałem, że mam dokąd i po co wracać” – wspomina Józef Łuczak, jeden z pierwszych wolontariuszy, prowadzący obecnie wraz z żoną Ewą, rodzinny dom dziecka.
    „Bardzo chciałam dołączyć do nich – dodaje Ewa – ale wszystko odbywało się wtedy spontanicznie i nie było dokładnie wiadomo, kiedy i gdzie można ich spotkać”.
W końcu udało się jednak i  Ewa znalazła się w grupie wolontariuszy. Założyła wtedy „zielony zeszyt”, w którym zapisywała ważne wydarzenia i przemyślenia. Dziś to skarbnica dla nowych pokoleń bidulowców..

Poruszyły mnie zapiski mające dziś wartość szczególną: „Dlaczego tam chodzimy? Nie z litości, nie dla zaspokojenia wyrzutów sumienia, nie z ciekawości, ale po to, by dzielić się miłością, która potrafi zwrócić uwagę we właściwym momencie, krzyknąć, jeżeli trzeba, skarcić, chociaż serce boli, przytulić, ale nie rozpieszczać... Wtedy można odczuć na sobie ciepło tej miłości, którą się obdarowało” – czytam poruszające i jakże mądre słowa Ewy.  Jej refleksje, wrażliwość serca w nich zawarta, mogłyby doprawdy służyć rodzicom jako poradnik właściwego kształtowania relacji z dziećmi...Obok nich zaś czytam wzruszające dziecięce słowa: „Żeby Weronika nie męczyła kota i żeby ludzie na świecie byli zdrowi”.
Nie brakuje i dyskretnego humoru: „Był „sajgon”  na Mszy. (...) A my(...) na wszelkie sposoby wmawialiśmy im ich dobroć i piękno. Może coś w nich zostanie..."

Ewa i Józef


Ewa i Józef Łuczakowie, fot. B. Lekarczyk-Cisek

    Wśród zapisków w „zielonym zeszycie” znalazłam takie życzenie: „Żeby Ewa przychodziła, a Józek się nie obrażał” i zaraz potem szczególne podziękowanie: „Za to, że wytrzymałem dzisiejszą podróż, że się wspiąłem za Józkiem i Mirkiem”.
Z pierwszego wynikało niedwuznacznie, że Oboje – Pani Ewa i Pan Józef są  dziecku do szczęścia niezbędni. Jedno i drugie zaś pobrzmiewało znacząco. Aby się za kimś  wspiąć, trzeba go najpierw mocno ukochać.... Musiałam odnaleźć tych szczególnych ludzi.
Z radością wspominają tamte lata: wyjazdy z dziećmi do Pęgowa, do Kornelówki... Pamiętają doskonale podopiecznych - dziś już dorosłych ludzi. Z wieloma wciąż mają kontakt. Nadal są dla nich wsparciem w ich trudnym nieraz i pokomplikowanym dorosłym życiu. Pomogą znaleźć pracę, wyjść z nałogu, a przy tym prowadzą rodzinny dom dziecka, w którym opiekują się sześciorgiem dzieci w różnym wieku.
 „Dzięki tamtym doświadczeniom lepiej znamy problemy dzieci, trudno nas czymś. zaskoczyć” -  mówi Józef. Dzieci traktujemy jak własne. Jesteśmy dla nich tatą i mamą. Uczymy je zasad współżycia w rodzinie, ale nie wychowujemy dla zasad. Najważniejszy jest człowiek. Dzieci niekoniecznie muszą nadążać za naszymi oczekiwaniami, I często nie nadążają. Ale my je kochamy i akceptujemy dla nich samych i to jest dla nich najlepszym powodem, żeby się starać być lepszym”.
Zdecydowali się założyć rodzinny dom dziecka, aby rzeczywiście pomagać dzień po dniu, a nie tylko w wolnych chwilach.
„Zaczęło się od Orzecha – wyznaje Józek. Ochrzcił mnie i był przyjacielem domu, za Nim trafiłem do duszpasterstwa akademickiego. Z nim chodziliśmy na pielgrzymki. Jest bliski nam i naszym dzieciom. Ponieważ dużo Ponieważ dużo mu zawdzięczam,  w taki właśnie sposób spłacam swój dług...”
     Zapytani, co daje im siłę i radość bycia ze sobą i z dziećmi na co dzień, Ewa odpowiada: „Najważniejszą rzeczą jest to, aby dbać o prawdziwą relację z Bogiem i cały czas pracować nad sobą. Dzięki temu trwamy i możemy czynić dobro. Wymagać pracy nad sobą  należy nie tylko od dzieci, ale przede wszystkim od siebie.”
A Józef dodaje: „Gdybym nie miał tego domu, to byłbym innym człowiekiem. Dzięki dzieciom odkrywam, ile muszę w sobie poprawić. U dzieci wyłapuję drobiazgi, dobre postawy – na tym buduję przyszłość. Oboje z żoną patrzymy, co oni dobrego potrafią zrobić.”

Robert


Robert Ruszczak, fot. B. Lekarczyk-Cisek

   Kiedy wchodzę do ogrodu otaczającego DD,  widzę go, jak zwykle, otoczonego dziećmi. Rozmawia z nimi o czymś ważnym, a jednocześnie podrzuca jakiegoś maluszka, który piszczy z uciechy. Jest dla dzieci: uważny, serdeczny, troskliwy. Martwi się, czy mają czapkę chroniące je przed słońcem, czy odrobiły lekcje na czas i czy kilkunastoletni wyrostek poradzi sobie z załatwieniem swoich ważnych spraw.
„Jako wolontariusz bardzo poważnie traktowałem swoje relacje z dziećmi – opowiada. Wcześniej muzykowałem, więc miałem łatwość kontaktów z nimi. Uważałem, że jeśli mogę coś dla nich zrobić, to tylko przy ich pełnym zaufaniu i akceptacji. Starałem się więc być dla nich maksymalnie, a oni wiele rzeczy robili dla mnie, np. rzucali palenie".
Wspólne wyjazdy były okazją do rozmów, wspólnych wędrówek, pokonywania trudności, budowania szałasu i nauki gry na gitarze. Dzięki temu dzieci zaczynały w siebie wierzyć. Z   kilkoma osobami Robert ma ciągle bliski kontakt. Z perspektywy kilkunastu lat obserwuje, że nawet te, które wróciły tam, skąd wyszły, zmieniły się. Nie są już takie jak były. „Bliżej im do kościoła, do wiary, do innych ludzi”.
Zapytany o przyszłość, twierdzi: „To już nie na całe życie jednak. W moim przypadku przynajmniej. W takiej pracy cały czas obciążona jest sfera psychiczna i duchowa. Nosi się czyjeś życie, ciężary, bierze kogoś „na barana”. Kto się tego podejmuje, musi mieć świadomość, jak to jest.

Dzień powszedni


    Bidulowcy to ludzie niesłychani zajęci. Bal karnawałowy, liczne koncerty (zespoły grające muzykę chrześcijańską, , ale i własna, naprędce zaimprowizowana, kapela, a zaraz potem wawrzynalia, wyjścia do muzeów, zabawy urodzinowe – z tortami, a jakże, wyjścia do kina, do teatru muzycznego, zajęcia taneczno-plastyczne w fundacji HOBBIT,  rejs statkiem, pielgrzymka do Trzebnicy, mecz piłki nożnej. Ufff...
A jeszcze wyjazdy na weekendy i na wakacje.
Jeśli więc ktoś z Was pragnie zrobić w życiu coś sensownego dla innych, troszeczkę poprawić świat i samego siebie, wcale się przy tym nie nudząc, niech przyjdzie do DA „Wawrzyny”, gdzie w sali kominkowej co wtorek odbywają się spotkania Grupy Bidulowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szkicownik Stanisława Witkiewicza zabytkiem miesiąca w Muzeum Podlaskim w Białymstoku

Zabytkiem miesiąca w maju jest Szkicownik Stanisława Witkiewicza, Obiekt do końca miesiąca można oglądać w białostockim Ratuszu.  Z tych pra...

Popularne posty