sobota, 14 września 2019

Drugi dzień American Film Festival, czyli „Persona” po amerykańsku, zaskakujący melodramat Dereka Cianfrance i drugie życie w kosmosie

Niemożność zbudowania prawdziwej, głębokiej i trwałej więzi w filmie Joe Swaberga i wiarygodnie opowiedziany małżeński kryzys, kiedy miłość wietrzeje dzień po dniu, w szarej codzienności w "Blue Valentine".


Drugiego dnia festiwalu obejrzałam w pełni autorski film Joe Swanberga (bohatera tegorocznej retrospektywy) – „Hannah wchodzi po schodach”.  Kręcony kamerą „z ręki”, częściowo improwizowany, ma wiele cech zapisu dokumentalnego.

Pozornie jest to banalna historia dziewczyny ciągle zmieniającej partnerów, ponieważ poszukuje w związku nieustającej ekscytacji. Tytułowe „wchodzenie po schodach” nazwałabym raczej wchodzeniem „po trupach” kolejnych kochanków w rejony silniejszych emocji. Ku czemu jednak zmierza nasz Casanova w spódnicy, nie wiemy. Z rozmów z przyjaciółką wynika, że ucieka w ten sposób od banału, szarzyzny, które określa jako „chroniczny brak satysfakcji”. Uważa się przy tym za dramatopisarkę  i organizuje nawet „próby czytane” swoim kochankom, którzy jakoś nie umieją odnaleźć się w przypisanych im rolach.
 Prawdziwy dramat – niemożność zbudowania prawdziwej, głębokiej i trwałej więzi - kryje się gdzieś podskórnie i pokazany jest w sposób zgoła niedramatyczny: jako rodzaj impresji. Jego cechą są  niekończące się rozmowy pozbawione głębszej treści.  Ponadto prezentując swoich bohaterów Swamberg posługuje się często wielkim planem – zbliżając przede wszystkim  twarze  kobiety i jej trzech neurotycznych partnerów. Paradoksalnie, to mężczyźni są w tej opowieści ofiarami. Wrażliwi, czuli, zabiegają o uczucie kobiety, która najpierw toczy z nimi swoje gry, a potem kolejno ich porzuca. Nie sprawia przy tym wrażenia femme fatale, ale kruchej, wrażliwej istoty. W zakończeniu filmu mamy scenę niejako symboliczną. nasza bohaterka gra z kolejnym mężczyzną duet na dwie trąbki i straszliwie fałszuje, choć jej samej wydaje się, że jest oryginalna i twórczo traktuje swoje życie.

„Blue Valentine”, nietypowy melodramat  Dereka Cianfrance

Po tym, powiedzmy to szczerze, przeciętnym i nieco nijakim dramacie obejrzałam film Dereka Cianfrance „Blue Valentine”, wyświetlany w sekcji Highlights – hitów festiwalu. Film uchodzi za jeden z najlepszych melodramatów ostatnich lat. Strukturą narracji przypomina raczej dramat obyczajowy, ponieważ nie ma w nim psychologicznych uproszczeń, charakterystycznych dla melodramatycznych wizerunków bohaterów. Poza tym operowanie dużymi planami i liczne retrospekcje kojarzą się raczej z kinem psychologicznym. Oczywiście, jest także melodramatyczny muzyczny leitmotiw, który wybrzmi z końcem napisów i służy ewidentnie do tego, abyśmy się losem bohaterów wzruszyli.

Film rozpoczyna zwyczajna rodzinna scena karmienia dziecka i ta ekspozycja charakteryzuje osoby dramatu i relacje między nimi. Cynthia (Michelle Williams) – urodziwa, ale nieco zaniedbana kobieta z niecierpliwością karmi dziecko; Dan (Ryan Gosling) natomiast okazuje córeczce cierpliwość i miłość. Podobnie zachowuje się w stosunku do żony, która jego uczucie i troskę traktuje jako ciężar nie do udźwignięcia. W kolejnych scenach retrospekcje  mieszają się ze współczesnością. Dowiadujemy się o bohaterach coraz więcej. O „zimnym” domu Cynthi, w którym ojciec publicznie upokarza matkę, o nietrwałych związkach dziewczyny z różnymi mężczyznami, gdyż w gruncie rzeczy obawia się ona trwałego związku, mając doświadczenie nieudanych relacji we własnej rodzinie. Ponieważ matka była dla ojca „nikim”, ona chce być „kimś” i w tym celu pragnie zostać lekarzem. Jednak niespodziewana ciąża, a także miłość i urok osobisty Dana sprawiają, że postanawia urodzić dziecko i rezygnuje ze studiów. Dan z kolei – porzucony przez matkę, która odeszła z innym mężczyzną, kiedy był dzieckiem, pragnie mieć swój dom i jest to dla niego najwyższą wartością. Kiedy w jednej ze scen Cynthia pyta go o to, co chciałby zrobić ze swoim potencjałem, odpowiada jej  gniewnie, że dla niego ona i dziecko są priorytetem, że nie myśli lokować swoich talentów i czasu poza domem, ale właśnie w nim. Kiedy konflikt osiąga kulminację, Cynthia każe Danowi odejść, ponieważ – jak twierdzi – musi od niego odpocząć. Bardzo wiarygodnie opowiedziany małżeński kryzys, kiedy miłość wietrzeje dzień po dniu, w szarej codzienności. Podobnie jak w „Hannah wchodzi po schodach”, to mężczyzna jest wrażliwszy, wierniejszy i to on jest raniony przez kobietę, a nie odwrotnie.

„Nie wszystek umrę”, czyli o podwójnym istnieniu w kosmosie – „Druga ziemia” Mike’a Cahilla


Po tak obfitym (we wrażenia) lunchu mogłam sobie pozwolić na lekki podwieczorek, ale będąc ambitną współczesną kobietą, postanowiłam obejrzeć coś bardziej pożywnego i tak trafiłam na seans „Drugiej ziemi” – debiutu fabularnego Mike’a Cahilla (we współpracy z Brit Marling w roli współscenarzystki i głównej bohaterki).
Młoda dziewczyna imieniem Rhoda przyczynia się nieumyślnie do śmierci kobiety w ciąży i jej kilkuletniego syna. Wydarzeniem, które tak ją zaabsorbowało, że nie zauważyła stojącego na ulicy samochodu, było pojawienie się tytułowej drugiej Ziemi – bliźniaczej planety, której istnienie właśnie odkryto. Po wyjściu z więzienia dziewczyna nie umie pogodzić się z tym, co zrobiła i pragnie wyznać swoją winę przygniecionemu utratą rodziny Johny`emu, który jako jedyny przeżył. Odwiedza go jako rzekoma sprzątaczka i w istocie, udaje jej się wyrwać mężczyznę z depresji i tchnąć w niego wiarę w sens życia. Kiedy jednak mężczyzna dowiaduje się, kim naprawdę jest owa dziewczyna, każe jej odejść. Równolegle do głównego wątku wydarzeń rozwija się zagadnienie „drugiej Ziemi”. Rohdzie udaje się wygrać bilet lotniczy na planetę, która wydaje się być rodzajem lustra Ziemi i którą zamieszkują ziemskie sobowtóry – równoległe byty. Na tę planetę poleci ostatecznie mężczyzna, który pragnie odzyskać swoją utraconą wskutek wypadku biografię, o ile okaże się to możliwe.
Film Mike’a Cahilla dobrze się ogląda:  tkany jest subtelnymi obrazami i nielicznymi dialogami. Główną postacią jest piękna dziewczyna, za którą kamera nieustannie podąża. Autorzy filmu próbują zastąpić nieobecną w ich życiu wiarę rodzajem kosmicznej teorii, która ma nieść pociechę ludziom: że oto nie jesteśmy w kosmosie sami, że każdy ma swego sobowtóra i że wobec tego nie ma rzeczy nieodwracalnych jak śmierć.

Artykuł ukazał się na portalu PIK Wrocław w listopadzie 2011 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jubileuszowa Gala Muzyki Poważnej Fryderyk 2024

Od baroku po współczesność, od muzyki kameralnej po symfoniczną i koncertującą, od klasyki muzyki poważnej po lżejsze brzmienia z Ameryki Po...

Popularne posty