sobota, 14 września 2019

4. American Film Festival - podsumowanie



American Film Festival odbył się w tym roku po raz czwarty, można więc powiedzieć, że została stworzona pewna tradycja. Jej kształt z pewnością ewoluuje, ponieważ pojawiają się nowe filmy, a bohaterami retrospektyw są coraz to inni artyści. Kiedy jednak patrzę wstecz, mam wrażenie, że z coraz większym trudem przychodzi mi dokonanie wyboru projekcji, na których chciałabym koniecznie być, a obejrzane filmy jakoś mnie nie zachwyciły.

Dwa lata temu pisałam z wielkim entuzjazmem o „Sing your songS. Rostock – cudownym dokumencie biograficznym, którego bohaterem był Harry Belafonte, a filmy Todda Solondza (nagrodzonego Indie Star Award), w szczególności „Czarny koń”, wydały mi się interesującą refleksją na temat współczesnej Ameryki. No i cudowne komedie Billy Wildera… W ubiegłym roku najbardziej wyrazistym bohaterem retrospektywy był niekwestionowany mistrz amerykańskiego kina – Jerry Schatzberg. Bardzo podobał mi się też przypominający przypowieść dokument „W objęciach rzek” Jacoba Cartwrighta i Nicka Jordana – o umieraniu miasta Cairo. A także poetycka „Arkadia” Olivii Silver czy drapieżny „Mistrz” P.T. Andersona.

W tym roku żaden film, żadna retrospektywa nie wydała mi się równie interesująca, co stwierdzam z prawdziwą przykrością. Być może winne są (przynajmniej częściowo) moje nietrafione wybory, ale to chyba jednak nie jest przypadek.

Zacznę od filmu, który uważam za kompletne nieporozumienie – „Wielka radość: przygody Jamesa Broughtona”, na który trafiłam tylko dlatego, że zabrakło miejsc na planowanym wcześniej „Lilly”. A ponieważ lubię filmy dokumentalne, sądziłam, że nie będzie tak źle, jak to wyglądało na oko (garstka osób na sali). Historia artysty, którego reżyser przedstawił jako swojego mistrza, budzi dotąd mój niesmak. Pominąwszy, że marny był z niego reżyser i poeta, to jeszcze snujące opowieść obleśne typy wmawiały widzom, że był to artysta wybitny. Dlaczego - tego się od nich nie dowiedziałam . Marne, przegadane wiersze, cytowane jako objawienie poetyckiego kunsztu, wydały mi się raczej świadectwem braku talentu bohatera. Filmiki z gołymi facetami latającymi na łóżkiem – przypominały dla odmiany hipisowską beztroskę i rewolucję obyczajową lat 70., jednak nie były żadną wartościową i oryginalną sztuką. A kiedy „mistrz”, głoszący, że poprzez seks można doznać tzw. oświecenia, zostawia żonę i troje dzieci, aby spełnić to pragnienie z młodszym o 35 lat mężczyzną (sam ma ponad 60), to jakże tego nie nazwać podłością i egoizmem…  Moralność jednokomórkowca! Tymczasem wspominający go koledzy uważają, że to było wspaniałe, że poszedł za porywem serca… hm… Uznałam, że za dużo tego dobrego i że moja cierpliwość ma swoje granice, toteż opuściłam salę kinową, świadomie rezygnując ze spotkania z reżyserem, wiedziałam bowiem, że będzie to apoteozy ciąg dalszy.

Po takim seansie mogło być już tylko lepiej. I było. Tego samego dnia obejrzałam interesującą fabułę o twórcy WikiLeaks, którego historia stała się pretekstem do rozważań na temat tytułowej „Piątej władzy”, jaką jest w naszych czasach Internet. Nieskrępowani cenzurą ludzie podają do publicznej wiadomości informacje, które ujawniają korupcje banków, matactwa polityków czy organizacji w rodzaju Kościoła scjentologicznego. Prawda wypływa na jaw już nie dzięki dziennikarzom (ci są najczęściej od kogoś zależni), ale z niezależnych, anonimowych źródeł. Twórcy filmu pokazują jednak także drugą stronę medalu – poczucie bezkarności i brak odpowiedzialności za tych, którzy na skutek ujawnionych informacji mogą ucierpieć, a nawet stracić życie. Widz ma z tym dylematem pozostać. I bardzo dobrze. Film może nie jest wybitny, ale przynajmniej podnosi autentyczny problem.
Tego samego dnia obejrzałam na deser komedię „Nie swoim głosem”, której bohaterka jest trenerką głosu (na początku obserwujemy zabawne, związane z tym jej perypetie), która zdobywa nieoczekiwanie wysoką pozycję w swoim zawodzie, musi jednak stanąć do walki z mężczyznami – kochankiem i ojcem. Wygrana nie jest wcale taka pewna… Ostatecznie liczy się nie talent, którego bohaterce nie brakuje, ale obowiązujące trendy. Z pewnością są w tej komedii różne zabawne sytuacje obyczajowe, ale jest to film, który niekoniecznie trzeba obejrzeć.

Zanim przejdę do filmów otwarcia i zakończenia, pragnę parę słów poświęcić obrazom zdecydowanie znakomitym, które widziałam po wielokroć, a mianowicie wyprodukowanym przez Warner Bros arcydziełom amerykańskiego kina:  „Deszczowa piosenka”, „Tramwaj zwany pożądaniem”, „Co się zdarzyło Baby Jane?” czy „2001 Odyseja kosmiczna” S. Kubricka. Można było zobaczyć na dużym ekranie „Twarze” Cassavetesa i jego remake.  Zaprezentowano także „Śpiewaka jazzbandu”, uważanego za pierwszy film dźwiękowy, w którym możemy podziwiać Bessie Smith i Louisa Armstronga. Trochę to jednak było od sasa do lasa. Brakuje mi tu jakiejś przewodniej myśli, idei, która by te filmy łączyła.

Najnowszy film Jima Jarmuscha: „Tylko kochankowie przeżyją” to z jednej strony dawny dobry Jarmusch, jakiego pamiętamy z „Nieustających wakacji”, z drugiej – Jarmusch w konwencji wampirycznej, co jest raczej pewną metaforą, niż grą z konwencją. I w jednym, i w drugim przypadku – kawałek dobrego kina, ale trochę to dla mnie za mało, jak na tego sześćdziesięcioletniego już artystę. Bohaterowie „zapożyczeni” z innych filmów, a pointa właściwie zaskakująca. Wszyscy spodziewamy się, że „miłość zwycięży”, a tymczasem zwycięża chęć przetrwania… Ale żeby dla tej pointy robić dłuuuugi film? O wiele bardziej podobał mi się „Truposz” czy zabawny „Broken Flowers” – pierwszy dla oryginalnej poetyki i ścieżki dźwiękowej, drugi – dla rozkosznego poczucia humoru. W porównaniu z nimi „Tylko kochankowie…” są nijacy.

Wreszcie „Wielki Liberace”, który mógłby być filmem wybitnym, gdyby w pewnym momencie nie stał się ckliwą laurką. Historia pianisty polskiego pochodzenia, który zrobił oszałamiającą karierę grając standardy w barokowej, kiczowatej oprawie scenicznej, która dla jego odbiorców (głównie bogate starsze panie) była kwintesencją luksusu. Mike Douglas w roli starzejącego się artysty jest wprost rewelacyjny! Choćby dla tej roli warto ten film zobaczyć. Pokazany w groteskowej konwencji, sprawia, że oglądamy go rozbawieni. Artysta żyje w przekonaniu, że wszyscy chcą go „naciągnąć”, ale to on „żywi się” ludźmi, głównie otaczającymi go młodymi chłopcami, którzy posmakowali życia w luksusie i poza młodością, nie mają niczego innego na sprzedaż. Choć brzmi to może cynicznie, Liberace potrafi być uroczy, zabawny, a nawet autoironiczny. Moda na operacje plastyczne, które zapewniają „wieczną młodość”, poczucie, że jest się wiecznym przemijają jednak. Naszego bohatera dopada w końcu choroba i starość. Jednak nawet sceny umierania i pogrzebu są przedstawione w poetyce groteski – jako ostatni występ estradowy Wielkiego Liberace. Takim go widzi jeden z jego kochanków – bohater, na podstawie którego pamiętników powstał scenariusz filmu.
Pozostaje mieć nadzieję, że za rok pojawią się we Wrocławiu nowe, wspaniałe filmy i że na AFF przyjadą prawdziwe, uznane  gwiazdy, a przynajmniej reżyserzy z wartościowym dorobkiem, czego sobie i Wam życzymy.

Relacja ukazała się na portalu PIK Wrocław w 2013 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wydarzenia w Muzeum Narodowym i oddziałach 1.12.2024

 W nadchodzący weekend Muzeum Narodowe we Wrocławiu zaprasza na wykłady w ramach cyklu „Kurs historii sztuki” oraz w cyklu „Jakie to ameryka...

Popularne posty