Sekcja „American Docs” na American Film Festival prezentuje dokumenty, które biorą udział w konkursie. W tym roku można było obejrzeć dwanaście propozycji, m.in. „American Greenhouse” E. Drennera, „Nawiedzonych” B. Storkela, „Nie oczekuj zbyt wiele” S. Ray, „Tabloid” E. Morrisa i „Sing your song” S. Rostock.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że na szczególne wyróżnienie zasługuje ten ostatni film. Jest to dokument biograficzny o Harrym Belafonte, jednak ta sucha informacja nie oddaje w żaden sposób bogactwa tego obrazu, który nie tylko odsłania przed nami wiele faktów z biografii tego muzyka, o których kompletnie nie mieliśmy pojęcia, ale ukazuje jego życie osadzając je znacząco w historii Stanów Zjednoczonych, począwszy od lat 50. do współczesności.
Harry Belafonte jest narratorem – i to jakim! – tego filmu i to on prowadzi nas przez ciąg wydarzeń swej burzliwej i zarazem olśniewającej biografii, komentując obrazy w sposób niezwykle głęboki, mądry i piękny.
Młodszym widzom trzeba chyba przypomnieć, że Belafonte (pełne nazwisko artysty brzmi Harold George "Harry" Belafonte, Jr.) był znany przede wszystkim jako król calypso. Z filmu dowiadujemy się, że z zawodu był aktorem i że uczył się profesji razem z Marlonem Brando i Tony Curtisem. To, że zrobił tak oszałamiającą karierę, zachowując przy tym skromność i poczucie służby dla idei wolności, graniczy z cudem.
Przyszedł na świat w bardzo biednej rodzinie, wychowywała go matka, emigrantka z Jamajki. O tym, że został aktorem zadecydował właściwie przypadek. Otóż – jak opowiada sam bohater – otrzymał od człowieka, któremu pomagał w przeprowadzce darmowy bilet do Negro Theatre. Zafascynowany grą aktorów, postanowił pójść w ich ślady. Tak odkrył także swój talent muzyczny. Mało kto dziś pamięta, jak bardzo popularny był to piosenkarz. Do tego stopnia, że – mimo koloru skóry i dyskryminacji rasowej lat 50. – miał w amerykańskiej telewizji własny program. Zapraszał do niego zarówno białych, jak i czarnych muzyków jednocześnie (co ostatecznie przyczyniło się do zdjęcia programu z anteny), wydobywając na światło dzienne wiele ukrytych talentów, jak choćby wykonawców czarnego bluesa – Sonny Terry i Brownie McGee. Trzeba bowiem zaznaczyć, że przez całe swoje życie Harry Belafonte traktował swoją sławę jako narzędzie, dzięki któremu niósł pomoc wielu ludziom, od Martina Luthera Kinga po rdzennych Afrykanów, jak Miriam Makeba (słynna swego czasu piosenkarka uznana za symbol Czarnej Afryki) czy grupa kilkudziesięciu studentów, których przywiózł na studia do Ameryki, aby potem nieśli oświatę do swoich. Był wśród nich ojciec Baraka Obamy…
Równolegle do działalności artystycznej i społecznej, w którą był bardzo zaangażowany, Belafonte snuje także wspomnienia kolejnych miłości, opowiada o żonach, dzieciach i one także są przez reżyserkę dopuszczane do głosu. Problemy osobiste są ceną, jaką zapłacił artysta za swoje zaangażowanie w walkę o wolność i prawa kolorowych.
Przy tej okazji poznajemy Amerykę, jakiej nie znaliśmy. Obraz Stanów Zjednoczonych lat 50. I 60. czerpaliśmy w Polsce z cukierkowych hollywoodzkich filmów. Tymczasem zgromadzone przez Susanne Rostock, doprawdy imponujące, materiały archiwalne uświadamiają, że i tam ludzie byli śledzeni, bici, mordowani w niewyjaśnionych okolicznościach, że były obszary nędzy, gdzie panował głód.
Z filmu wyłania się portret „nieulizany” (jakby powiedział Witkacy), ale rzetelnie udokumentowany. Widzimy w perspektywie wielu lat człowieka doprawdy nadzwyczajnego: utalentowanego, wrażliwego na ludzkie cierpienie i niezmordowanego, gdy trzeba komuś pomóc. Widzimy także współczesność, w której Harry Belafonte nadal – mimo podeszłego wieku – działa aktywnie: odwiedza więźniów, organizuje starych i młodych wokół wymagających zaangażowania problemów. Jednocześnie snuje refleksje na temat ogromu zła w świecie, jakby trochę rozczarowany, że tyle robiąc, nie zmienił właściwie niczego w sposób widoczny. Jednocześnie zaś dzieli się radością z tymi, którzy go potrzebują.
Na spotkaniu z autorką filmu dowiedzieliśmy się, że Harry Belafonte dał jej całkowitą swobodę w tworzeniu filmu. Powstawał on kilka lat, z czego dwa pochłonął sam montaż. Jednak efekt jest tego wart. Chociaż jest to pierwszy autorski film Susanne Rostock, ma ona na koncie spory dorobek jako montażystka i scenarzystka. Widać rękę mistrzyni, bo film toczy się wartko, zawiera znakomite i unikalne materiały, także takie, które cenzura (tak, tak!) wycięła z oficjalnych informacji.
Przede wszystkim jednak każdego widza poruszy ta historia, bo jest to opowieść o niezwykle pięknym człowieku.
Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu PIK Wrocław w listopadzie 2011 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz