środa, 15 kwietnia 2020

Ewa Winnicka: Książki formą dialogu z ludźmi /wywiad/

Rozmawiam ze znaną reportażystką Ewą Winnicką, która opowiada o początkach swojej pracy, o spotkaniach z ludźmi, o tym, jak znajduje tematy i bohaterów swoich reportaży i jaki ma to na nią wpływ.

Ewa Winnicka, fot. Dawid Żuchowicz



Barbara Lekarczyk-Cisek: Jest Pani uznaną i nagradzaną autorką tomu reportaży Angole, a wcześniej byli Londyńczycy. Skąd ta potrzeba dokumentowania życia polskiej emigracji?

Ewa Winnicka: Zupełnie przypadkowo trafiłam do działu reportażu „Gazety Wyborczej”. Było to w połowie lat 90., kiedy rozpoczęłam studia na Uniwersytecie Warszawskim. Trafiłam tym samym na absolutny dziennikarski Olimp i uczyłam się sztuki reportażu od najlepszych. Kiedy zaczynałam, nie miałam świadomości, że to takie trudne, ale potem stało się interesującym sposobem poznawania i rozumienia świata. Bardzo rzadko piszę z myślą o czytelnikach, robię to przede wszystkim dla siebie. Sama wybieram tematy i dopiero potem zastanawiam się, czy to, co interesuje mnie, zainteresuje też czytelników. Takie ryzyko zawsze istnieje.

A czy pamięta Pani swój pierwszy reportaż? O czym był?

Napisałam o ochotnikach Amerykańskiego Korpusu Pokoju, wysyłanych do Polski na początku lat 90. Wcześniej, głównie w Krajach Trzeciego Świata, młodzi Amerykanie pomagali budować studnie, organizować szkoły, rozdawać żywność. Teraz byli w Polsce, przede wszystkim jako nauczyciele angielskiego. I postanowiłam sprawdzić, jak żyje się Amerykaninowi, na przykład czarnoskóremu, który trafia do małej wioski, gdzie jest jedyną osobą, która mówi po angielsku. Jeździłam po Polsce autostopem i rozmawiałam z ochotnikami. Tak powstał mój pierwszy opublikowany tekst. To było prawie dwadzieścia lat temu!

Pierwszym tomem Pani reportaży byli „Londyńczycy”. Pokazała w nim Pani polską emigrację powojenną – ludzi, którzy z wiadomych powodów nie mogli wrócić do kraju. Była to pierwsza próba ukazania tych ludzi prywatnie, co nie bardzo się wtedy spodobało, bo naruszyła Pani jakieś tabu. Jak Pani sobie z tym doświadczeniem poradziła?

Rzeczywiście, „Londyńczycy” byli książką, która wywołała kontrowersje. Starą emigrację wzburzył przede wszystkim artykuł o pierwszej, porzuconej żonie generała Władysława Andersa i dzieciach generała. Wszyscy w polskim Londynie o tym wiedzieli i plotkowali na potęgę, ale tekst o tej kobiecie uznany został za naruszenie mitu wielkiego dowódcy. Uznałam jednak, że bohaterska postawa tej kobiety zasługuje na reportaż. Generał był świetnym wojskowym i charyzmatycznym przywódcą, ale w życiu prywatnym okazał się słabym człowiekiem. Jestem matką i nie mogę zrozumieć, jak ktoś mógł przez dwadzieścia lat nie widywać się ze swoimi dziećmi tylko dlatego, że nie godziła się na to druga młoda żona.

Czy to wówczas zrodził się pomysł napisania o współczesnej emigracji?

Tak. Emigrantom ze starszego pokolenia trudno było się zintegrować. Brytyjczycy są bardzo prywatni, a po wojnie nie byli uszczęśliwieni z powodu naszej obecności. Żyliśmy w gettach. Zasobnych i eleganckich, ale osobnych. Polaków i Brytyjczyków różni bowiem historia, emocjonalność, stosunek do państwa. To dla nas kraj egzotyczny. Wydało mi się wówczas bardzo ciekawe opisać ich i przyjrzeć się, jak radzi sobie nowa fala emigrantów.

Jakim kluczem dobierała sobie Pani rozmówców?

To były dwa lata podróży i fascynujących rozmów! Rozmawiałam prawie z trzystoma osobami. Dobór był, oczywiście, subiektywny. Wybierałam wypowiedzi, które mówiły najwięcej o tym, jak postrzegamy tubylców, a jednocześnie mówiły o tym, jacy sami jesteśmy. Chciałam opisać różne aspekty emigracji.

Ukazały się już cztery Pani książki. Obok wspomnianych, opublikowała Pani także Nowy Jork zbuntowany. Miasto w czasach prohibicji, jazzu i gangsterów, a całkiem niedawno ukazała się Milionerka, której bohaterką jest Barbara Piasecka-Johnson. Biorąc pod uwagę tę ostatnią, pozostaje Pani w kręgu problematyki emigracyjnej… Natomiast Pani najnowsza książka, która ukaże się jesienią, zatytułowana "Był sobie chłopczyk", podejmuje zupełnie inny temat…

To jest historia, o której nie mogłam przestać myśleć. Głośna swego czasu sprawa poszukiwań rodziców bezimiennego dziecka, którego zwłoki znaleziono w stawie, głęboko mnie poruszyła. W 2010 roku urodził się mój młodszy syn. Nie mogłam pojąć, jak można zabić swoje dziecko i porzucić je, a potem z tym wszystkim żyć. Jak to możliwe, że babciom, ciociom, sąsiadom, lekarzom, opiece społecznej nie brakuje małego dziecka?!

Nie bała się Pani tego tematu?

Bardzo się bałam, ale czułam, że muszę odpowiedzieć na powyższe pytanie. Jak to możliwe? Zbieranie materiałów, czytanie akt sprawy, rozmawianie z bliskimi było naprawdę ciężkim przeżyciem…

Intryguje mnie, w jaki sposób, czytając akta sądowe – jak to było w przypadku Barbary Piaseckiej-Johnson czy tego nieszczęśliwego chłopca – potrafi Pani zdystansować się do ich suchego, prawniczego języka i nadać swojej narracji zupełnie inny ton.

W aktach sprawy Piaseckiej-Johnson interesowały mnie tylko opowieści ludzi, pomijałam wypowiedzi prawników, bo to zabiłoby moją narrację. Natomiast opowiadając historię chłopca zachowałam suchy język relacji policyjnych, ponieważ oszczędny język wydał mi się w tej historii najbardziej właściwy. Zwłaszcza, że historia tego dziecka okazała się czubkiem góry lodowej. Mój reportaż jest też opowieścią o stanie więzi międzyludzkich. Oczywiście nie wiem, czy to się udało. Czekam z niepokojem na reakcję czytelników. Książki są dla mnie rodzajem dialogu z ludźmi. Chociaż reportaż „Był sobie chłopczyk” napisałam przede wszystkim dla tego chłopca, Szymona. Żeby o nim pamiętano.

Dziękuję za rozmowę.


Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Lubimyczytac.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kto otrzyma Nos Chopina podczas Millennium Docs Against Gravity Film Festival?

 12 wspaniałych filmów dokumentalnych o ludziach całkowicie oddanych sztuce, która zmienia nie tylko ich życie, ale fascynuje i porusza takż...

Popularne posty