piątek, 2 września 2022

Aldona Struzik: Najważniejsza jest wyobraźnia /wywiad/

"Właściwie wszystko, co nam się przydarza i czego się nauczymy w życiu, może się okazać przydatne w pracy nad rolą" –  z okazji jubileuszu 35-lecia pracy artystycznej rozmawiam z Aldoną Struzik, popularną wrocławską aktorką Teatru Polskiego. Artystka opowiada o swoich mistrzach, pracy nad rolą, o zamiłowaniu i pasji, a także o trudach zawodu aktora.

Aldona Struzik, fot. z archiwum aktorki

Barbara Lekarczyk-Cisek: Jubileusz 35-lecia pracy artystycznej to dobry moment na to, aby poddać refleksji swoje doświadczenia i przeżycia związane z zagranymi rolami, spotkanymi ludźmi, którzy wpłynęli na ich kształt, a niekiedy również na nas samych. Jest to wreszcie dobry czas na to, aby sobie odpowiedzieć na pytanie, czy wybór zawodu aktora okazał się trafny i jak za jego sprawą potoczyło się życie… W ogóle pasjonuje mnie fenomen tego zawodu, który Pani z takim powodzeniem i entuzjazmem uprawia od tylu lat. Czy marzyła Pani w dzieciństwie, aby zostać aktorką?

Aldona Struzik: Sądzę że tak!… Podobnie jak wiele innych małych dziewczynek.  Powiem więcej. Kiedy byłam w pierwszej klasie szkoły podstawowej, na pytanie: „Kim chcesz zostać w przyszłości”, odpowiedziałam, że – właśnie! – aktorką. Ale tak naprawdę nie wszystko na tej mojej drodze było takie oczywiste jak wówczas, kiedy byłam mała. To marzenie, nawet jeśli kiedyś zakiełkowało we mnie, to jednak zrealizowało się przede wszystkim dzięki niezwykle ciekawym i nietuzinkowym ludziom, których w życiu spotykałam. Najpierw byli to rodzice, którzy wiedząc, że jestem śpiewającą, tańczącą i pełną pomysłów dziewczynką, postanowili zapisać mnie do szkoły muzycznej w moim rodzinnym mieście Namysłowie. Miałam jednocześnie wielkie szczęście spotkać panią Wiolettę Trelińską – polonistkę i moją wychowawczynię, która zachęciła mnie do aktywności w ramach koła teatralnego, tanecznego i folklorystycznego. Jakby tego było mało, śpiewałam także w chórze  i grałam w szkolnej kapeli. Występów zatem było co niemiara! To wszystko miało ogromny wpływ na rozwój mojej wyobraźni.                                                                                                     

A tę bez wątpienia miałam, skoro w szóstej czy może siódmej klasie napisałam opowiadanie pt. „Moja przyszła rodzina”. Wygrało ono pierwszą nagrodę w ogólnopolskim konkursie, czytano je w radio, drukowano nawet w prasie. Niedługo potem wygrałam kolejny konkurs, tym razem „Świata Młodych”, w którym nagrodą był rejs żaglowcem  „Zawiszą Czarnym”. Proszę sobie wyobrazić trójkę nagrodzonych 13-latków w gronie marynarzy i to przez całe pięć dni! Teraz patrzę na to z wielkim rozrzewnieniem, choć wtedy było to niezłe wyzwanie i momentami nawet się trochę bałam, choć za żadne skarby świata bym się do tej „duszy na ramieniu” nie przyznała. Wszystkie te i wiele innych zdarzeń z mojego dziecięcego życia uważam za wspaniałe przygody, które uruchamiały moją wyobraźnię i kształtowały charakter. A kto wie, czy właśnie wyobraźnia nie jest najważniejszym bodźcem w życiu każdego z nas.

Aldona Struzik, fot. Mariusz Olszewski

Przypomina to czas, kiedy będąc dziećmi, bawimy się stwarzając różne światy, nie z doświadczeń, bo tych niewiele wówczas mamy, ale właśnie z wyobraźni. Aktor, podobnie jak poeta, zachowuje ten rodzaj fantazjowania, które ma dziecko, prawda? Jednak nie wszystkie dzieci wyrastają na artystów. Nie wszystkie zostają poetami albo aktorami. Jak to się stało, że Pani jednak się to udało?

 Oczywiście, że nie wszystko w moim dorosłym życiu przebiegało tak jak  to sobie w dzieciństwie wyobrażałam.  Ale przecież pewne życiowe sukcesy, a zwłaszcza trudności, które mogą nas budować, a gdy są przepracowane, mogą stać się źródłem przemyśleń wzbogacających naszą wyobraźnię, a co za tym idzie – pozwalają głębiej pojmować i konstruować postaci, które gramy. Właściwie wszystko, co nam się przydarza i czego się nauczymy w życiu, może się okazać przydatne w pracy nad rolą.                Ale wracając do Pani pytania o to, jak zostałam aktorką. Droga do tej decyzji była długa i raczej nieoczywista. Najpierw, kiedy zdałam egzaminy do PSM II stopnia w Opolu, sądziłam, że zostanę nauczycielką muzyki. Jednocześnie decyzja o wyborze tej szkoły oznaczała dość wczesne oderwanie od rodzicielskiego domu i zamieszkanie w internacie (Bursie Szkół Artystycznych), a co za tym idzie – nowe  doświadczenia, które ukształtowały moje poczucie odpowiedzialności. Dla mnie był to bardzo trudny czas z powodu tęsknoty za domem. Poza tym uczęszczałam jednocześnie do dwóch szkół średnich i właśnie w Liceum Ogólnokształcącym znowu miałam szczęście trafić na kogoś niezwykłego, kogo Opatrzność postawiła na mojej drodze. Andrzej Pałosz – poeta, polonista, który nie był wprawdzie moim nauczycielem, ale zwrócił uwagę na moje zdolności recytatorskie i starał się uświadomić mi, co znaczy rzemiosło w tym zawodzie. Sądzę, że w zawodzie artystycznym  wyobraźnia jest czymś niezbywalnym, a uruchomiona, podparta solidną pracą i olbrzymim poświęceniem, czyni z rzemieślnika artystę. Ale do tego potrzeba jeszcze odrobiny szczęścia.

Pani miała szczęście, bo dostała się do szkoły teatralnej już za pierwszym razem.

Tak! Udało mi się to, co dla mnie samej było niezwykłym zaskoczeniem. Oczywiście, rok przed egzaminami byłam pełna obaw. Niezbyt często miałam okazję bywać w teatrach, po trosze dlatego, że uczęszczałam jednocześnie na wszystkie zajęcia w dwóch szkołach dziennych, a do tego angażowałam się w wiele przedsięwzięć poza nimi, choćby w wolontariat (działałam m. in. na rzecz niewidomych). Wolnego czasu niewiele mi pozostawało, ale wszystkie te doświadczenia ubogacały moją osobowość i moje myślenie o świecie. A pewne umiejętności (gra na pianinie, poczucie rytmu, taniec ) bardzo się w  naszym zawodzie przydały.  Teraz, po latach, przypuszczam, że dostałam się do PWST za pierwszym razem dlatego, że byłam niezbyt świadoma tego, jak trudny do pokonania był ten próg i że to moja świeżość i dziecięcość spodobała się komisji, bo była po prostu nieudawana. Nikt mnie do egzaminów nie przygotowywał, sama wybrałam teksty i zdecydowałam o ich interpretacji. Była to również niespodzianka dla moich rodziców.  Ukrywałam fakt, że zdaję do szkoły teatralnej. Kiedy prawda wyszła na jaw, mama była bardzo zadowolona i dumna, a mój tata był tym mocno zaniepokojony, choć i w jego oczach widziałam radość. Szczęśliwie okazało się, że dość szybko się w tym nowym świecie odnalazłam. A mając już wcześniej ogrom zajęć,  byłam przygotowana na wielką ilość obowiązków i samodzielną pracę, która jest charakterystyczną cechą uczelni artystycznej. Bardzo dobrze wspominam te lata, choć czasami nie była to „bułka z masłem”. Musiałam wiele zmienić w swoim myśleniu, bo byłam tzw. „grzeczną dziewczynką” i nie potrafiłam jeszcze spontanicznie otwierać się na różne wyzwania stawiane przede mną przez profesorów. Ale pokonałam wszelkie trudności i studia ukończyłam z bardzo dobrymi dyplomami. Sadzę, że duża w tym zasługa moich profesorów z Wydziału Aktorskiego PWST, bo wykładowców miałam rzeczywiście wspaniałych. 

Aldona Struzik (Anna) z Bolesławem Abartem w spektaklu "Panny z Acheronu"
w reż. G. Sobocińskiego, źródło: Wrocławski Teatr Współczesny

Wspominam z wielką sympatią i wdzięcznością mojego dziekana Igora Przegrodzkiego, Jadwigę Skupnik- Kurowską, Igę Mayr – cudownych, niezwykłych ludzi, którzy zawsze we mnie wierzyli, a także w sposób szczególny – wspaniałego Bogusia Kierca od scen klasycznych, nie tylko aktora, ale także poetę. Zwłaszcza, że sama po latach zostałam wykładowczynią wiersza i kocham to robić! Pierwszą moją panią profesor tego przedmiotu była śp. Majka Zbyszewska – aktorka Teatru Współczesnego. Odeszła przedwcześnie, ale noszę Ją w sercu do dziś… Jej też zawdzięczam swoją pierwszą rolę teatralną – debiut w „Pannach z Acheronu” Joe Alexa w reż. Grzegorza Sobocińskiego, gdzie zagrałam Annę, córkę Ministra, w którego rolę wcielił się Bolesław Abart.

Przyznam, że byłam zdumiona, gdy przygotowując się do wywiadu zobaczyłam, że zagrała Pani już jako młoda dziewczyna tyle ról i to tak znaczących, jak choćby Irinę Wsiewołodownę w „Szewcach” Witkacego czy Sonię Marmieładową w „Zbrodni i karze”, że nie wspomnę o kultowym „Sztukmistrzu z Lublina|” w reżyserii Jana Szurmieja… Jak u Hitchcocka – zaczęło się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rosło… Irina jakoś mi nie pasuje do Pani emploi, więc to były interesujące wyzwania.

Miło, że Pani tak patrzy na moją pracę zawodową! Rzeczywiście, już na studiach dostawałam od reżyserów różne ciekawe propozycje, Zaczęłam przecież grać we Wrocławskim Teatrze Współczesnym będąc na drugim roku. Na studiach dostajemy bardzo duże i wymagające role, jak wspomniana  przez panią Irina u profesora A. Makowieckiego czy wcześniej – Stella w spektaklu „Przy drzwiach zamkniętych” Sartre`a.  Ale schody zaczynają się dopiero w zawodowym teatrze. Role, które mi powierzano, były różnego kalibru: większe, mniejsze, ale zawsze podchodziłam do nich z takim samym zapałem. Mam na swoim koncie Nagrodę dla Młodego Aktora z 1997 roku (do dziś wisi w moim domu dzieło Geta-Stankiewicza, które otrzymałam w dowód uznania). Otrzymałam też nagrodę za najciekawszy epizod teatralny – rolę Ekspedientki w „Leworęcznej kobiecie” P. Handke`go, wyreżyserowanej przez Monikę Pęcikiewicz, co dowodzi, że nawet najmniejszą dobrze zagraną rolą można widzowi zapaść w pamięć.

Jako Ekspedientka w spektaklu "Leworęczna kobieta"
w reż. Moniki Pęcikiewicz, 3 lutego 2001, fot. Anna Łoś, źródło: Instytut Teatralny
Aby jednak tak się stało,  trzeba intensywnie pracować, kształcić technikę aktorską i wzbogacać swoją wyobraźnię. Wiele zawdzięczam współpracy z wielkimi reżyserami i aktorami, jakich miałam szansę spotkać na swojej drodze. Dość wspomnieć takie nazwiska, jak: Krystian Lupa, Jerzy Jarocki, Andrzej Wajda, Maciej Englert, Maciej Wojtyszko, Kazimierz Kutz, Krzysztof Babicki, Jan Klata, Krzysztof Zaleski, Mikołaj Grabowski czy Jan Szurmiej, w którego spektaklach gram do dziś. Po raz pierwszy spotkaliśmy się podczas pracy nad wspomnianym przez Panią  „Sztukmistrzem z Lublina” – moim drugim dyplomem na PWST.

Doskonale pamiętam to znakomite przedstawienie i przypuszczam, że bycie jego częścią musiało być dla Pani wielkim przeżyciem formacyjnym dla młodej aktorki…

Tak! To było takie przeżycie...  Bycie częścią zespołu, tworzenie wspólnie czegoś wyjątkowego i to przez wiele lat z rzędu...Czuliśmy się teatralną rodziną. Tak to pamiętam. W dodatku graliśmy to przedstawienie z wielkimi sukcesami, jeżdżąc po wielu festiwalach, również zagranicznych.  Udział w tym spektaklu przywodzi mi na myśl pewne zdarzenie, tak charakterystyczne dla tamtych doświadczeń. Otóż, ze względu na moją ciążę i przejście do Teatru Polskiego rolę Halinki przejęła po mnie koleżanka Marzena Obernkorn. Zatem ostatnie, tzw. „zielone przedstawienie”, oglądałam z widowni. Jednak w przerwie spektaklu, kierowana emocjami, poprosiłam koleżankę i reżysera żeby pozwolili mi zagrać w drugim akcie. Przekonałam ich chyba swoją desperacją (śmiech). Nie obyło się bez wzruszeń i radości, bo koledzy na scenie byli ogromnie zaskoczeni tą sytuacją. Fajnie, że Marzenka się zgodziła wymienić kostiumem, a na samym końcu wyszłyśmy obie, tworząc krąg kobiet zakochanych w Jaszy. Zostaliśmy nagrodzeni wspaniałymi brawami, a ja byłam szczęśliwa, że znowu jestem w tym świecie, bo dla mnie był to świat początków mojej drogi w zawodzie aktora. Przyznaję, że trafiłam  w tym teatrze na świetnych kolegów i serdecznego dyrektora, jakim był dla mnie Jan Prochyra, którego bardzo szanowałam i który otaczał mnie swoją wręcz ojcowską opieką. Tak to czułam. W tym miejscu nadmienię, że jeżdżąc po Polsce ze „Sztukmistrzem...” odmówiłam (ze względu na sprawy życiowe i rodzinne) angażu Zbigniewowi Zapasiewiczowi – dyrektorowi  Teatru Dramatycznego w Warszawie! A Janek Prochyra do końca swojego życia nie mógł mi wybaczyć tej mojej decyzji (śmiech). Kto wie? Być może to jakaś moja utracona szansa...

"Sztukmistrz z Lublina" w reż. Jana Szurmieja, Aldona Struzik w białej sukience pośrodku,
źródło: Instytut Teatralny
Uczyłam się tego zawodu nie tylko wychodząc na scenę, ale także oglądając spektakle, w których nie grałam (mieszkałam wówczas w służbowym mieszkaniu w teatrze). Wyznam, że do dziś chętnie chodzę do różnych teatrów, aby zobaczyć, co grają moi koledzy, jak się rozwijają i w jakim kierunku są prowadzeni przez reżyserów.

Bardzo wiele zależy od reżysera i jego pomysłów inscenizacyjnych. Miałam szczęście oglądać znakomite przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego, m. in. niezwykle piękną plastycznie „Nie-Boską komedię”, a także „Śmierć w starych dekoracjach”. To ostatnie przedstawienie uświadomiło mi, że nie ma sztuk "niescenicznych", bo to, co zrobił Grzegorzewski z przestrzenią teatralną, jak prowadził aktorów – było genialne! Pamiętam Erwina Nowiaszaka przebranego w kobiecy strój i śpiewającego altem na trzecim balkonie – był kwintesencją sztuczności, z którą reżyser w taki sposób rozprawił się w swoim przedstawieniu. To był prawdziwy mistrz, który wyczarowywał teatralne światy bardzo sugestywnie, a zarazem mówił o sprawach istotnych dla każdego. Pani się z nim wprawdzie nie zetknęła, ale spotkała na swojej drodze wielu twórczych i inspirujących reżyserów.

Tak jak Pani powiedziała, nie spotkałam się osobiście z Jerzym Grzegorzewskim w mojej pracy zawodowej, ale pamiętam jeszcze Jego przedstawienia ze wspaniałymi aktorami, jak: Jadwiga Skupnik,  Igor Przegrodzki, Andrzej Mrozek, Piotr Kurowski czy Erwin Nowiaszak. Znakomite spektakle! Zresztą nie bez powodu od 2005 roku nasza duża scena przy ul. Gabrieli Zapolskiej  nosi imię Jerzego Grzegorzewskiego.  Niemal całe swoje zawodowe życie przepracowałam w Teatrze Polskim we Wrocławiu i tu właśnie miałam przyjemność zagrać u takich reżyserów – inscenizatorów „niezwykłych światów”, jak np. Krystian Lupa czy Jerzy Jarocki. To były niezapomniane spotkania! Ale chłonęłam również wiele od aktorów i reżyserów w innych miejscach, choćby przy realizacjach Teatrów TV,  podczas pracy z Kazimierzem Kutzem, Laco Adamikiem czy Krzysztofem Babickim.

Zanim to jednak nastąpiło, zagrała Pani kilka ról w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu – w interesujących przedstawieniach, u boku znanych reżyserów, m. in. w „Kotce na rozgrzanym od słońca blaszanym dachu”  – słynnej sztuce Tennessee Williamsa, w reżyserii Janusza Kijowskiego czy  w „Zbrodni i karze” Fiodora Dostojewskiego w reż. Krzysztofa Rościszewskiego.

Aldona Struzik jako Sonia w spektaklu "Zbrodnia i kara"
w reż. Krzysztofa Rościszewskiego, źródło: Wrocławski Teatr Współczesny
W tym pierwszym przedstawieniu miałam akurat dosyć proste dla mnie zadanie aktorskie. Polegało na przerywaniu poważnych, niemal filozoficznych dysput, zabawami dziecięcymi i innymi szalonymi działaniami. W zamyśle reżysera tej swoistej psychodramy nasze role (grałam w parze z Elą Golińską) miały stworzyć kontrapunkt do psychologicznej akcji sztuki. Wiele się tam nauczyłam, obserwując reżysera i kolegów. Patrząc z perspektywy lat, bardzo dobrze pracowało mi się w Teatrze Współczesnym. Wspaniale się tam czułam i szybko się  zaadaptowałam, a co więcej – już  na IV roku dostałam angaż, mimo że nie miałam jeszcze magisterium. Dlatego też obchodzę jubileusz 35-lecia pracy właśnie w tym roku. Do Teatru Polskiego zaś przeszłam na prośbę dyrektora Jacka Wekslera i od razu zagrałam Checcę w przedstawieniu „Awantura w Chioggi” C. Goldoniego  w reżyserii 
Macieja Wojtyszki, a wkrótce potem – Dianę w „Ani z Zielonego Wzgórza”, w reż. Jana Szurmieja.

Wróćmy jednak do roli Soni w „Zbrodni i karze”, którą powierzył Pani Krzysztof Rościszewski – niezwykła szansa dla młodej aktorki…

To była wymarzona rola i odnalazłam się w niej od samego początku. Cieszyłam się, że jestem blisko widza, bo graliśmy w niekonwencjonalnym układzie sceny – na planie krzyża, a pomiędzy jego ramionami siedzieli widzowie. Bywało, że dostrzegałam, jak reagowali. Czasem nawet ktoś płakał. Uskrzydlało mnie to, że jesteśmy w stanie wzbudzić w widzach takie emocje. Przyznam też, że praca nad tą rolą na wielu płaszczyznach była niełatwa, choć niezwykle fascynująca. Odrobinę trudności, ale i wiele wartości wnosili do mojej interpretacji roli Soni również partnerzy  – dwaj dublujący się koledzy, grający rolę Raskolnikowa. Trzeba mieć świadomość, że sceniczny partner może mocno pomóc lub utrudnić budowanie postaci.  Moim zdaniem, udało mi się znaleźć w sobie tę Sonię, która potrafiła pokochać Raskolnikowa bezwarunkowo i zrobić dla niego wszystko. Ta postać przez długi czas była ze mną. I to właśnie uwielbiam. Tak! Najpiękniejsza w tym zawodzie jest możliwość bycia w danej roli kimś innym, niż jesteśmy na co dzień.

To jakby się żyło wielokrotnie…

Tak, to prawda. I to jest jedna z wielu rzeczy, która tak bardzo fascynuje mnie w tej profesji.                    Przypomina mi się rola Rozalii z „Damy z jednorożcem” H. Brocha w reżyserii Krystiana Lupy. Postać tragiczna kobiety poniewieranej, zgwałconej, pełnej lęków, której budowanie nie należało do najłatwiejszych. Praca nad tą rolą wymagała głębokiego skupienia i wejścia w najtajniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Myślę, ze dzięki Krystianowi Lupie, jego wrażliwości i przenikliwości w pracy z aktorem, osiągnęłam grając tę postać coś nieuchwytnego, co dostrzegali widzowie.

A jakie jeszcze trudności nastręcza praca nad rolą?

O! Jest ich wiele. Na przykład – tekst.  Często widzowie pytają nas: „Jak mogli państwo nauczyć się tak dużej ilości tekstu?”. Tymczasem pamięciowe opanowanie tekstu, nawet obszernego, nie jest problemem. Istotne jest natomiast, aby go w sobie poczuć – niejako przełożyć go na własne myślenie i emocje. Przy czym środki wyrazu powinny być adekwatne do roli, nie przesadne ani nazbyt dosłowne. O problemach współpracy z aktorami już trochę powiedziałam. A im większa ilość kolegów  na scenie, tym te trudności się multiplikują. Co więcej: kostiumy, muzyka, choreografia, ruch sceniczny, piosenki – czyli składowe części spektaklu mają także ogromny wpływ na konstruowanie postaci, którą gramy. Mogą zarówno wspomagać, jak i utrudniać tworzenie roli. Ostatecznie teatr to przede wszystkim aktor i widz! Już od premiery widz ma ogromny wpływ na to, jak spektakl jest przez nas grany w danym dniu. Swoimi reakcjami wymusza na nas niejako trochę inny sposób interpretacji. Najlepiej widać to w komedii, gdzie śmiech widowni potrafi nieprawdopodobnie ponieść aktora, podczas gdy brak reakcji zmusza go do większego skupienia i zupełnie innej gry. Pandemia uświadomiła nam z całą wyrazistością, jak bardzo ważną częścią spektaklu jest widz i jego energia.

Sądzę, że dotyczy to także koncertu, literatury… Wiesław Myśliwski twierdzi, że dopiero czytelnik współtworzy jego powieść i każdy robi to w inny sposób, ponieważ ludzie są niepowtarzalni. A zawód aktora jest szczególną profesją.

Każdy zawód ma swoje szczególne potrzeby. Zawód aktora wymaga specyficznego rodzaju poświęcenia, zabiera nam dużą część naszego życia, także prywatnego. Bywa okupiony dużymi wyrzeczeniami, bo choć zdarzają się w nim piękne chwile, to jednak trzeba za nie płacić jakąś cenę. Ktoś, kto nie jest aktorem, raczej tego nie zrozumie. Czasem statyści, gdy sami doświadczają nawet tak błahych niedogodności, jak wielogodzinne oczekiwanie na planie zdjęciowym, wyznają, że nie zdawali sobie sprawy, jak trudna to praca. Bywa, że aktor musi, mimo zmęczenia i niesprzyjających okoliczności, zagrać w pełnym skupieniu kilka trudnych psychologicznie scen albo narażać swoje zdrowie dokonując niemalże kaskaderskich wyczynów. Tak, ten zawód wymaga wiele cierpliwości i samozaparcia, a także poczucia odpowiedzialności. Bywa nawet, że staje się niebezpieczny. Sama przeżyłam kilka zdarzeń, które skończyły się wezwaniem karetki pogotowia. Ostatnim z nich była sytuacja, kiedy kolega upuścił mnie na scenę niczym worek ziemniaków. Poobijałam się, uszkodziłam kręgosłup,  czego skutki odczuwam do dziś, mimo kilkumiesięcznej rehabilitacji. A przecież zawód aktora wymaga fizycznej i psychicznej sprawności.

Dziewica Maryja, "Prezydentki" w reż. Krystiana Lupy, 
fot. z archiwum aktorki
Mam nadzieję, że nie udało się Pani odstraszyć nowych adeptów tego pięknego jednak zawodu (śmiech). Sama Pani postawa – ten nieustający apetyt na granie – są bodaj najlepszym dowodem na to, że zawód aktora przynosi więcej satysfakcji niż zawodów, choć wiadomo, że łatwy nie jest. Przede wszystkim stwarza możliwość zetknięcia się z wybitnymi osobowościami, dającymi impuls do rozwoju. Wspomniała Pani m. in. o Krystianie Lupie i Jerzym Jarockim, należącym do panteonu sztuki teatru.

Tak. Jednym z moich mistrzów jest Krystian Lupa. Wystąpiłam wprawdzie tylko w dwóch jego spektaklach: w  „Damie z jednorożcem” (oraz w „Hannie Wendling”, który był telewizyjną realizacją tego pierwszego) oraz w „Prezydentkach” wg Wernera Schwaba. W pierwszym z nich zagrałam Rozalię, o której już wcześniej wspominałam. Krystian widział ją jako postać bardzo dziwną, wsobną, zagadkową i tajemniczą. Ten reżyser pracuje z aktorem opowiadając wiele o danej postaci, a aktor  przepuszczając tę opowieść przez swoją wrażliwości i doświadczenie buduje rolę.

Czy tak jak Swinarski – jego mistrz – „dopisywał” biografie postaciom scenicznym?

Tak!  Tworzył wokół postaci rozmaite historie. Moja bohaterka miała być w jego zamyśle osobą nieszczęśliwą, głęboko skrzywdzoną. Pracując ze mną nad rolą, poruszał we mnie ukryte struny, oddziaływał na wyobraźnię  i potrafił mnie nawet doprowadzić do płaczu, jeśli była taka potrzeba. Dzięki niemu poszukiwałam emocji mojej bohaterki w sobie samej, ale także w otaczającym mnie świecie. Do tego miałam znakomitych partnerów, m. in. Krzesisławę Dubielównę jako Kucharkę oraz Mariusza Kiliana jako Ogrodnika, podczas gdy ja grałam Służącą Rozalię. Żyłam tą rolą! Miałam czas na to, aby zbudować tę postać w najmniejszych szczegółach. Nie było żadnej przypadkowości. I było to w dużej mierze zasługą Krystiana. Mam nadzieję, że teatr jeszcze powróci do tego rodzaju tworzenia, gdzie każdy detal, każde słowo  jest ważne. Krystian nauczył mnie tego, że muszę sobie stworzyć cały świat postaci, aby dotrzeć do widza po to, aby jej współczuł, a może nawet nią gardził, ale aby nie pozostał obojętny. Z kolei w „Prezydentkach” miałam niewielkie zadanie  – byłam Dziewicą Maryją, która przychodzi i pochyla się nad pogubionymi, zrozpaczonymi bohaterkami. Jednak i ta epizodyczna postać miała ogromne znaczenie – jej wygląd, specyficzna tandeta pochodziły z wyobraźni trzech głównych postaci, ich brudnego, okropnego świata. Mogłam także obserwować, jak Krystian Lupa pracował z moimi koleżankami nad ich dużymi rolami. To było wspaniałe doświadczenie!

Zagrała Pani także u innego wybitnego twórcy teatru (bo powiedzieć „reżyser” to za mało) – u Jerzego Jarockiego, który zrealizował we Wrocławiu kilka znakomitych przedstawień. Jaki był Jarocki jako reżyser?

Zagrałam u Jerzego Jarockiego w „Pułapce” Tadeusza Różewicza jedną z małych dziewczynek - Elli. Wyznam, że to, co działo się na próbach, było godne zapamiętania. Ułożenie w szafie ludzi, którzy ukrywali się przed gestapo, trwało godzinami! Ważne było tempo, kolejność, układ postaci, najmniejsze spojrzenie … Pamiętam, jak Edwin Petrykat (Herman, ojciec) godzinami uczył się, jak wielkimi sztućcami pokroić indyka (zawsze ptak był prawdziwy), a potem komu z nas i jaki kawałek przydzielić – to miało istotne znaczenie! Jerzy Jarocki był w swoich wymaganiach bardzo precyzyjny, nadawał tempo naszej grze, czasami pracował z aktorem nad jednym zdaniem godzinami. Był reżyserem, który dążył do osiągnięcia prawdy w teatrze – Jego prawdy.

Aldona Struzik, Włodzimierz Press, i Magdalena Mokrzycka. "Pułapka" w reż. Jerzego Jarockiego,
30 maja 1992  Teatr Polski (Wrocław), fot. Stefan Okołowicz, źródło: Instytut Teatralny

Podobnie jak Tadeusz Kantor, który zawsze miał precyzyjną wizję swojego spektaklu.

Dokładnie tak. Myśmy często tego nie rozumieli, dlaczego tak ma być, ale efekty tej pracy były olśniewające. W „Pułapce” bliskość widzów pozwalała im poczuć np. nasz strach lub inne emocje.
Podobnie pracującym reżyserem jest także Rudolf Zioło. Zagrałam u niego Justysię w spektaklu „Kubuś Fatalista i jego pan” Diderota, a kilka lat później postanowił mnie obsadzić w kolejnej roli. Pracowaliśmy wówczas nad „Mizantropem”, w którym zagrałam Eliantę – postać dla mnie trudną, bo wsobną i hieratyczną, a do tego niezwykle dystyngowaną, czyli taką, jaką nie jestem (śmiech). Rudek mnie bardzo pięknie prowadził, bo cierpliwie osadzał w tej roli, polecił mi nawet obniżyć głos i ograniczyć ruch. Rezultat był taki, że jeden z moich kolegów, zdumiony moją nową odsłoną, gratulował mi po spektaklu, twierdząc, że wykonałam ogromny skok, czym sprawił mi wielką przyjemność.

Zdarzyło się też Pani współpracować z kobietami – reżyserkami, np. z Ulą Kijak – jakie to doświadczenie?

Zagrałam gościnnie w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu – w „Sztandarze ze spódnicy” – spektaklu na podstawie tekstów Gabrieli Zapolskiej. Reżyserka celowo dobrała aktorki różnych pokoleń. Byłam zdumiona, kiedy Ula obsadziła mnie w roli Kokoty, co było dla mnie kolejnym wyzwaniem. Była bezkompromisowa w dochodzeniu do prawdy o postaci i bardzo lubiłam z nią pracować, a poza tym jestem jej wdzięczna, bo i ona stworzyła mnie „od nowa”. Otrzymałam nie tylko rudą perukę, ale także polecenie, aby zagrać osobę czującą wyższość w stosunku do całego świata. Z tą rolą wiąże się też pewna anegdota. Otóż na premierę przyszła moja koleżanka wraz z mamą i przez długi czas trwania spektaklu kompletnie mnie nie rozpoznała. Podobnie twierdzili moi studenci – że byłam kimś kompletnie innym, a to była najlepsza recenzja tej roli!

Jako Adela w "Xięgach Schulza" w reż. Jana Szurmieja,
z Dariuszem Bereskim w roli Józefa, fot. Jan Oborski, Jarek Kuśmierski
Aktualnie gra Pani znaczącą rolę kobiecą – Adelę w „Xięgach Schulza” w reżyserii Jana Szurmieja. Trudno oprzeć się wrażeniu, że koło się zamyka: kiedyś ”Sztukmistrz z Lublina”, a dziś… Jaka jest Pani Adela – dojrzała, a zarazem bardzo kobieca?

Adela jest symbolem matki, opiekunki, będąc zarazem znakiem kobiecości. Dla mnie jest to postać niejednoznaczna: z jednej strony kusi młodego bohatera, ale też roztacza nad nim opiekę. To piękny poetycki spektakl.
Lubię także rolę Jewtuszenki – matki Marusi w przedstawieniu „Zmierzch świtem” w reżyserii, inscenizacji i choreografii Jana Szurmieja, bo jest zupełnie inną postacią niż te dotychczas przeze mnie grane. Aby stworzyć tę postać, powróciłam do lektury dramatu i „Opowiadań odeskich” Babla. Pijana, prostacka, pazerna, a zarazem głęboko nieszczęśliwa, szukająca za wszelką cenę polepszenia swojej egzystencji – Jewtuszenko jest postacią, jakiej do tej pory nie grałam.  

Ma Pani za sobą również doświadczenie pracy w Teatrze Telewizji oraz w filmie. Kilkakrotnie zagrała Pani u Waldemara Krzystka, Kazimierza Kutza… Na czym w Pani przypadku polega bycie aktorem filmowym?

Zaczynałam swoją przygodę z kinem jeszcze jako studentka – od debiutanckiego filmu Waldemara Krzystka: „W zawieszeniu”, gdzie zagrałam epizodyczną rolę, ale było to dla mnie prawdziwe wydarzenie, bo po raz pierwszy zetknęłam się z kamerą i pracą na planie filmowym. Potem był Teatr Telewizji, gdzie wystąpiłam jako Irena Goldfarb w sztuce „Dobry adres”, również w reżyserii Waldemara Krzystka. To był bardzo dobry spektakl, a Krzystek okazał się niezwykle utalentowanym wnikliwym reżyserem.

Z Krzysztofem Globiszem w "Kartotece rozrzuconej" w reż. Kazimierza Kutza
Natomiast z Kazimierzem Kutzem miałam szczęście pracować przy „Kartotece rozrzuconej” Tadeusza Różewicza. Przy tej okazji miałam szczęście grać razem z Krzysztofem Globiszem i Jerzym Trelą. Mnie przypadła w udziale rola Sekretarki Bohatera, którego grał Krzysztof Globisz. Przez wiele godzin dziennie leżałam w łóżku wraz z nim, a wokół nas toczyła się akcja. Na koniec kamera jednym ujęciem filmuje wszystkie postacie, które pojawiają się w życiu Bohatera. Kazimierz Kutz to jeden z najwspanialszych polskich reżyserów, mający swój charakterystyczny styl i sposób bycia na planie filmowym. Czasami mówił bardzo dużo, stosując swoje słynne „przerywniki”, które jednak nikogo nie raziły, a niekiedy popadał w milczenie, a aktorzy grali swoje role. To był dla mnie bardzo dobry czas. Polubiliśmy się z Krzysztofem Globiszem, wiodąc po pracy długie rozmowy. A Jerzy Trela z wielką atencją odnosił się do mojej pracy. Muszę przy tej okazji stwierdzić, że im większy aktor czy reżyser, tym prezentuje większy szacunek do zawodu i do ludzi.

Wystąpiła Pani także w filmie Antoniego Krauzego „Smoleńsk”, co zresztą przysporzyło Pani kłopotów i nie podobało się w tzw. środowisku. Jak się współpracowało z tym wielce skądinąd zasłużonym reżyserem?

Wielkie wrażenie zrobił na mnie „Czarny czwartek” i od tego czasu bardzo chciałam zagrać u Krauzego. Wprawdzie „Smoleńsk” okazał się nie tak wybitny, ale bardzo dobrze się nam współpracowało, bo to był bardzo  mądry, oczytany człowiek. Kiedy się spotkaliśmy, był już nieco zmęczony, czuł mocną presję i chyba sobie z tym nie poradził…

Współpracowała Pani także z Agnieszką Holland przy „Pokocie” – jakie wrażenia?

Zagrałam tam wprawdzie niewielką rólkę, ale miałam szansę obserwować panią Holland przy pracy. Doskonale wie, czego chce od aktora, jest konkretna, opanowana i szalenie precyzyjna – to była prawdziwa lekcja! Agnieszka Holland swoim sposobem reżyserowania przypomina mi Jerzego Jarockiego, a przy tym jest sympatyczna, uśmiechnięta, kobieca, ciekawa ludzi. Przy okazji grania w filmach mam taką refleksję, że o ile w teatrze można mieć wpływ na budowanie roli, o tyle w filmie zawsze ostatnie słowo ma reżyser i montażysta.

Tak, film ostatecznie powstaje w montażu, podczas gdy sztuka teatralna rodzi się z próby na próbę. Jest to chyba jednak ryzyko, które aktor musi zaakceptować, jeśli uczestniczy w takich projektach… W swojej karierze zawodowej była Pani nie tylko aktorką teatralną i filmową, ale również wykładowczynią w PWST – jak się Pani spełniała w tej dziedzinie? Podobno studenci Panią kochali.

Pracowałam w PWST przez dziesięć lat i uwielbiałam to robić! Zaproponowała mi tę pracę Jadwiga Skupnik, moja przyjaciółka, pokazując najpierw, jak pracuje ze studentami, a później coraz bardziej się usamodzielniałam, sama prowadząc zajęcia z wiersza. Swoją pracę wykonywałam z wielkim zapałem, bo bardzo lubię młodzież i w ogóle ludzi. Poświęcałam wiele czasu na to, aby każdy mógł znaleźć własną interpretację. Z pewnością jest to trudniejsza droga, nie od razu przynosząca efekty. Te pojawiają się czasem po wielu latach, ale taki jest los nauczyciela – to, co robi, jest niemierzalne. Ponieważ ciągle brakowało mi czasu, toteż zabierałam dodatkowo swoich studentów na warsztaty z młodzieżą i seniorami, gdzie również mogli się czegoś nauczyć. Przygotowywałam także ze studentami spektakl „Baśń o Kluskowej Bramie”, który wielokrotnie zagrali w Sali Koncertowej Radia Wrocław. Główną postać – narratora, opowiadacza, dziadka, uwielbianego przez dzieci – grał nieżyjący już, niestety, Stasio Wolski, a pozostałe postaci grali moi studenci. Muzykę do tego spektaklu napisał mój brat Tomek, który jest kompozytorem. Dla mnie było to bardzo interesujące doświadczenie, bo nie tylko reżyserowałam i przygotowałam choreografię, ale musiałam też zapanować nad całą masą spraw organizacyjnych. 

Aldona Struzik w wyreżyserowanym przez siebie monodramie 
"Daisy - błękitna tożsamość", fot. Piotr Dziedziul
Przydały się więc doświadczenia z okresu, kiedy przygotowywałam monodram „Daisy”, który był dla mnie lekcją pokory i wytężonej pracy. Chciałam pokazać bohaterkę nie tyle jako arystokratkę, ale przede wszystkim jako kobietę, w której mogłaby się zobaczyć każda z nas. Koncepcja przedstawienia przypominała trochę "Ostatnią taśmę Krappa" S. Becketta: stara kobieta wspomina swoje życie (ta część została wcześniej nagrana na taśmie filmowej), a ja grałam na żywo młodszą bohaterkę. Premiera w Teatrze Zdrojowym w Szczawnie Zdroju zaowocowała sukcesem u publiczności, a ja poczułam ulgę i radość, że się udało. Praca nad monodramem i w szkole teatralnej była rodzajem rekompensaty za trudny czas w teatrze, kiedy grałam niewiele.

Od paru lat znowu gra Pani częściej w spektaklach Teatru Polskiego.

Tak, rzeczywiście gram więcej, z czego się bardzo cieszę. Ale najbardziej życzyłabym sobie, aby po trudnym okresie pandemii widzowie znowu wrócili  w komplecie na widownię naszych scen i by wychodzili z teatru zawsze zadowoleni, zainspirowani i usatysfakcjonowani.

Życzę więc, aby te marzenia się spełniły. Dziękuję za rozmowę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wydarzenia w Muzeum Narodowym i oddziałach 4-5.05.2024

 Podczas długiego majowego weekendu (1–5 maja 2024) wszystkie Oddziały Muzeum Narodowego we Wrocławiu są otwarte dla zwiedzających. Natomias...

Popularne posty