Oprowadzając mnie po wystawie "Rzeczy przysposobione", jej kuratorka Marta Derejczyk opowiedziała wiele fascynujących historii dotyczących relacji ludzi i przedmiotów. Zachęcam do lektury i do zwiedzania tej niebanalnej ekspozycji w Muzeum Etnograficznym we Wrocławiu.
Marta Derejczyk, fot. Wojciech Rogowicz |
Barbara Lekarczyk-Cisek: Już sam tytuł tej wystawy wydaje się być intrygujący. Brzmi trochę jak tytuł wiersza Mirona Białoszewskiego („Obroty rzeczy”). Jakie są okoliczności powstania tej niebanalnej ekspozycji?
Marta Derejczyk: Wystawa jest efektem prowadzonego przez trzy lata projektu badawczo-artystycznego, prowadzonego przez dwie antropolożki: dr Annę Kurpiel z Uniwersytetu Wrocławskiego, z Centrum im. W Brandta i dr Katarzynę Maniak z Uniwersytetu Jagiellońskiego, które zrealizowały grant badawczy dotyczący relacji ludzi i przedwojennych przedmiotów na Ziemiach Zachodnich. Zaprosiły do współpracy artystę multimedialnego i fotografa – prof. Łukasza Skąpskiego. Autorzy projektu wybrali dwa największe miasta – Wrocław i Szczecin, gdzie prowadzili klasyczne badania terenowe. Interesowały ich nie tylko przedwojenne przedmioty, ale przede wszystkim ich relacje z przestrzenią, a także, jak żyje się ludziom obcującym z tym materialnym dziedzictwem. Wiadomo też było, że powstanie publikacja dotycząca tych badań, która nosi tytuł „Porządek rzeczy”. Dyskursowi naukowemu towarzyszy w niej esej wizualny, składający się z fotografii prowadzonych w trakcie badań. Jednocześnie zakładano, że powstanie także wystawa i na etapie jej tworzenia zostałam włączona do zespołu kuratorskiego.
Przełożenie bogatej pracy badawczej na ekspozycję było zapewne wyzwaniem. Jaki przyjęliście Państwo koncept?
Zależało nam na tym, aby pokazać, co udało się w trakcie badań opracować, jednocześnie jednak nie chcieliśmy pokazywać zbyt wielu przedmiotów, aby nie przysłoniły samego dyskursu. Skupiliśmy się na czternastu wątkach, które ilustrujemy relacjami czternastu osób. Zależało nam na interpretacji, chcieliśmy więc pokazać nie tyle same przedmioty, ile relacje z nimi. Samych eksponatów jest więc w gruncie rzeczy niewiele. W centrum wystawy znajduje się instalacja artystyczna „Stół”, przygotowana przez Łukasza Skąpskiego.
Sama aranżacja jest umownym nawiązaniem do stylistyki przedwojennych kamienic, w których odnaleźć można zarówno stare, jak i nowe meble i przedmioty. Unikaliśmy też typowo muzealnych rozwiązań, np. gablot.
Prezentowanym przedmiotom towarzyszą, jak widać, krótkie opisane historie…
Tak, a wystawa rozpoczyna się od mojej rodzinnej historii przycisku do papieru, bo istotą tej wystawy jest współczesne spojrzenie na przedmioty z przeszłości. Niektóre nabierają znaczeń, inne zaś nie istnieją w naszej świadomości. Ten przycisk do papieru pochodzi w domu moich dziadków, którzy przyjechali spod Częstochowy i zamieszkali na wsi pod Oleśnicą, w domu, który należał do pałacowej służby i znajdowały się w nim jeszcze przedmioty po poprzednich mieszkańcach. Babci widocznie ten szklany przycisk do papieru się spodobał, skoro go zachowała, ale dla mojego taty i jego braci było to frustrujące, że w jego wnętrzu znajduje się zdjęcie, którego nie można wyjąć. Próbowali więc bezskutecznie rozbić go, zeszlifować, stąd ta starta przednia ścianka. Natomiast dla mnie intrygująca była ta dziewczynka, której nie znałam i zadawałam w związku z tym dużo pytań. Kiedy byłam starsza i poznałam historię, trudno mi było zrozumieć, że to jest Niemka – dziecko, a nie niemiecki żołnierz… Ten przedmiot mówi o niemieckości jako kategorii wyobrażonej i o tym, że nie jest ona cechą rzeczy. A przedmioty tak wyobrażone mogą być przez to dla nas trudne, ale także ciekawe, a nawet fascynujące.
Przycisk do papieru, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
Z kolei ten wyszczerbiony nóż, znajdujący się w szufladzie stołu, został znaleziony przez pewnego studenta w ogrodzie jego domu. Mimo że nie miał on żadnej wartości użytkowej, zdecydował się zachować go, ponieważ uznał, że należał do poprzednich mieszkańców domu. W tym wypadku mówimy o integralności – o tym, że przedmioty należą do pewnej przestrzeni, budują ją, a naruszenie tej integralności może prowadzić do symbolicznego rozpadu.
Stół z przymocowanym młynkiem do orzechów i wyszczerbionym nożem w otwartej szufladzie, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
Na tym samym stole umocowano młynek do orzechów, z którym wiąże się historia tytułowa wystawy, czyli historia przysposobienia. Należy do państwa Orzechowskich (zbieżność nazw nieprzypadkowa!) i służy od lat do mielenia orzechów przed każdymi świętami, co stało się rodzajem rodzinnego rytuału. W tym przypadku zadajemy pytanie o pokrewieństwo: czym jest pokrewieństwo stworzone, czy można powiększać wspólnotę o przedmioty, a także, czy poprzez przedmioty nie budujemy relacji między sobą, a także z poprzednimi mieszkańcami tych ziem. Często to, co nich wiemy, to w gruncie rzeczy wiedza, jakich przedmiotów używali, więc mamy na ten temat jakieś wyobrażenia. Jeśli zatem potraktujemy czas jako konstrukt nielinearny, to możemy powiedzieć, że używamy wraz z nimi tych samych przedmiotów.
Bardzo ciekawa myśl!
Dla mnie także (śmiech). Kolejny eksponat – koziołki – jest przykładem na to, że dziedziczymy po naszych krewnych przedmioty, które stają się NASZYMI pamiątkami rodzinnymi: po babci, po rodzicach…
Przykładem adaptowania przedmiotów jest niemiecki album do zdjęć, z którego wyjęto stare fotografie i wklejono własne, poza jednym wyjątkiem (zdjęcia nie udało się widocznie odkleić), w rezultacie czego powstało dziwne połączenie starego z nowym. Za pomocą tego przedmiotu opowiadamy historię „umojenia” (dosłownie: „uczynić [to] moim”). Określenie to zaproponował historyk Robert Traba w odniesieniu do procesu osiedlania się polskich przybyszów w nowych domach na Ziemiach Zachodnich i Północnych. Dla ich potomków i następnych pokoleń miejsca te stały się na tyle „oswojone”, że uznali je za własne i patrzą na ich historię bez uprzedzeń. To z kolei sprawiło, że ludzie zaczęli być tej przeszłości ciekawi, pytać o nią. Zaczynamy czuć, że to także nasze dziedzictwo i buduje także naszą tożsamość.
Sukienka z szala zakupionego na szaberplacu, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
Na manekinie widzimy suknię uszytą z szala zakupionego na szaberplac u autochtonki. Interesujące, że taka właśnie rzecz, będąca blisko ciała, była używana. Przy okazji możemy przeczytać, czym był ów szaberplac, jak funkcjonował. Okazało się przy tej okazji, że kobiety wyprzedające stare przedmioty: guziki, szale itp. długo jeszcze funkcjonowały w powojennym Wrocławiu. Z relacji wynika, że przedmioty te w czasach PRL-u były rodzajem okna do lepszego świata – mniej byle jakiego, pozwalały na uszycie czegoś oryginalnego. Przy okazji tego przedmiotu podejmujemy także refleksje na temat społecznego awansu: czy rzeczy temu służą. Wiadomo, że we Wrocławiu piękne, niegdyś bogate kamienice trafiły do rodzin robotniczych i chłopskich, które nie miały kompetencji do zajmowania się nimi. Stąd zresztą tytuł książki: „Porządek rzeczy”, mówiący o tym, że mają one swój porządek klasowy i historyczny i że ludzie odczuwają rodzaj satysfakcji, jeśli przedmioty trafiły we właściwe ręce. Trochę tak, jakbyśmy odziedziczyli coś po rodzinie. Ludzie wręcz poszukują związków z przeszłością, które dawałoby im poczucie związku z ludźmi, do których to należało.
Na wystawie pokazano także maki z jednego z ogrodów na Sępolnie. Dziwić może obecność na wystawie przedmiotów tak ulotnych…
Mak (niestety, zdążył już zwiędnąć) pokazywaliśmy na wystawie jako roślinę, by tak rzec, posiadającą własną sprawczość. Wiąże się z nimi ciekawa opowieść o tym, że zawsze powracają na to samo miejsce w ogródku. Nie da się ich przenieść ani wykopać. Są zawsze. Jest to zarazem opowieść o tym, że przestrzeń dziedzictwa materialnego to nie tylko przedmioty, ale także roślinność, drzewa, rzeki, które również zaadoptowaliśmy, użytkujemy i wpisaliśmy w nasze rodzinne historie. Tu z kolei badamy sytuację, w której nie ma już ludzkich świadków przeszłości, a badaniu poddane są same rzeczy, sama materia.
Przedmioty wydobyte ze śmietnia, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
O czym w takim razie opowiada stojący w pobliżu stół pełen jest rozmaitych przedmiotów?
To zestaw przedmiotów wyciągniętych ze śmietnika przez młodego chłopaka – Błażeja, który ma wielką pasję do ratowania starych przedmiotów, wyrzuconych z różnych powodów przez ludzi. Mamy tu ceramikę, szkło, biżuterię, pamiątkowe dokumenty (nie tylko poniemieckie), a nawet pieniądze. Tutaj z kolei zastanawiamy się nad tym, czy rzeczy są dla nas zasobem, czy ciężarem. Tak zapewne było z tymi wyrzuconymi na śmietnik, w których Błażej ponownie dostrzegł zasób i wartość. Dba o nie, czasami sprzedaje. Poza tym prowadzi na Instagramie profil „Historia ze śmietników Breslau”, gdzie pokazuje, ile śladów przeszłości można znaleźć na śmietnikach.
Instalacja Łukasza Skąpskiego, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
Centralne miejsce na wystawie zajmuje, jak Pani wspomniała, instalacja Łukasza Skąpskiego, na której widać mnóstwo książek. Czy one także mówią o przeszłości.
Instalacja opowiada historię rodzinną artysty. Stół pochodzi z domu jego dziadków, gdzie z okazji świąt zasiadała cała rodzina, a babcia zastawiała stół rozmaitymi potrawami. Natomiast książki nawiązują do osoby dziadka – profesora chemii, który zgromadził bardzo dużo książek, zarówno swoich, jak i przyjaciół. W tym wypadku mamy więc nawiązanie do historii rodzinnej, o której te przedmioty opowiadają.
Na ścianach widać fragmenty rozmaitych wnętrz, a także portrety ludzi…
Wnętrza domów, zadbanych i zaniedbanych, a portrety nieliczne dotyczą osób biorących udział w projekcie, które wyraziły zgodę na to, że będą pokazywane na wystawie. Jest ich znacznie więcej. Łukasz Skąpski zrobił, wzorem Zofii Rydet, wiele fotografii socjologicznych i można je zobaczyć w książce.
Album z pocztówkami, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
Zaintrygowała mnie również historia zdjęć i albumów na wystawie, świadcząca o tym, że i stare pocztówki i fotografie mogę stanowić przedmiot zainteresowania współczesnych.
W odniesieniu do mlecznika ze swastyką możemy mówić o sprawczości rzeczy. Czasami długo nie mamy świadomości, jakie znaczenia zawierają, to przychodzi z czasem, jak rodzaj przebudzenia, w tym przypadku niezbyt przyjemnego. Przeciwnie było z historią pocztówek, które „od zawsze” znajdowały się w domu ich obecnej właścicielki, ale nie mówiło się o nich. Jako dziecko pani Lidia bawiła się nimi, potem – jako osobę dorastającą – zainteresowały ją te romantyczne, a kiedy poszła do szkoły plastycznej, przydatne okazały się te z architekturą. Z czasem odkryła, że jest to korespondencja jednej rodziny i zaczęła snuć wokół nich własną historię. Okazało się, że jest to korespondencja narzeczonych, a potem małżeństwa i ich rodzin. Dla pani Lidii kolekcja stała się przedmiotem troski, rodzajem fascynacji. Porządkuje je, odczytuje, a nawet próbuje odnaleźć potomków swoich bohaterów. I tak, niepostrzeżenie, cała ta historia stała się jednym z głównych celów jej życia.
Trzy świnki, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
A ten uroczy bibelot z trzema świnkami jaką niesie historię?
Przedmiot ten należy do pani Bogdany i jej rodziny, w której były trzy córki, więc żartobliwie skojarzono je z tym bibelotem. Można przy tym zwrócić uwagę na poszukiwanie podobieństwa nie tylko między ludźmi, ale także pomiędzy ludźmi a przedmiotami, co daje w efekcie poczucie zażyłości.
Z kolei mapy na wystawie pochodzą z domu wrocławskiego artysty i należały do jego ojca. Można na nich znaleźć zapiski niemieckich dzieci i taty Jacka. W rezultacie zrobił się z tego hybrydowy przedmiot, o którym trudno powiedzieć, czy jest polski, czy niemiecki. Ten wątek odnosi się do pograniczności rzeczy, które przynależą jednocześnie do różnych porządków i nie sposób tego oddzielić. Czy owa pograniczność rzeczy nie mówi nam najwięcej o tej rzeczywistości?
Oleodruk "Podwieczorek", fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
Na końcu wystawy znajduje się bardzo piękna historia o przedmiocie rytualnym. Ten oleodruk znajdował się przez kilkadziesiąt lat w jednym miejscu – na ścianie domu na Borku we Wrocławiu. Pani Teresa, obecna właścicielka, która odziedziczyła ten dom po rodzicach, znała od nich historię poprzednich właścicieli, z którymi mieszkali przez kilka miesięcy i zdążyli się ze sobą zaprzyjaźnić. Kiedy Niemcy opuszczali Wrocław, poprosili polską rodzinę, aby zachowała ten obraz. Kolejne pokolenia do tego stopnia uszanowały tę prośbę, a poniekąd nakaz rytualny, że pani Teresa nigdy tego obrazu ze ściany nie zdjęła, a co więcej urządziła ten pokój w taki sposób, aby do niego pasował. To pokazuje, że jest coś dziwnego w prośbach, nakazach, rytuałach, że jednak traktujemy je poważnie.
Bardzo dziękuję za tę interesującą opowieść, a właściwie wiele opowieści. Będę zachęcać do oglądania tej wyjątkowej wystawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz